+3
zuzanna_89 9 grudnia 2015 14:12
Od wielu lat marzył nam się wyjazd do USA, myśleliśmy o przemierzeniu kraju ze wschodu na zachód samochodem, niestety na to na razie nie było czasu. Kiedy okazało się, że mogę pojechać służbowo do USA postanowiliśmy połączyć to ze zwiedzaniem. Mój narzeczony, który doleciał do mnie z Londynu zapłacił za lot LHR-EWR-LHR około 2200zł, a kolega dolatujący z Warszawy (z przesiadką w Heathrow) około 1700zł. Bilety kupowane bez żadnych promocji, byłam zaskoczona, że tak niewiele kosztowały. Lecieliśmy linią United - wcześniej niewiele o niej słyszałam, ale znajomi z większym lotniczym doświadczeniem ją polecali. Byliśmy zadowoleni - za każdym razem samolot lądował sporo przed planowanym czasem, na pokładzie spory wybór filmów i programów telewizyjnych (a także gier), jedzenie bez rewelacji, ale podawane często. Podobało mi się, że podawali wodę w butelkach, dobrze ją zabrać ze sobą, bo już po wylądowaniu kolejki do kontroli potrafią być dość długie, a korytarze duszne (byłam świadkiem jak pewnien pan zasłabł i został zabrany do szpitala. Strażnicy nie omieszkali poinformować żony, że jak już będzie się lepiej czuł będzie musiał powrócić na lotnisko dokończyć kontrolę).
Plan wspólnego zwiedzania był taki:
28-29.09 - NYC
30.09-1.10 - Boston
2.10-3.10 - Acadia National Park
4.10 - White Mountain National Forest
5.10 - Catskills
6.10 - dojazd na lotnisko i wieczorny lot powrotny

O Nowym Jorku miałam się nie rozpisywać, bo ostatnio było sporo relacji, ale niestety - za bardzo mi się podobał, żeby o nim nie napisać ;) Może warto zacząć od tego gdzie spaliśmy. Po raz pierwszy zdecydowaliśmy się skorzystać z AirBnb i szczerze mówiąć mieliśmy mieszane odczucia. Szukając noclegu patrzyliśmy na odległość od atrakcji i wydało nam się, że jeśli dziewczyna mieszka blisko Central Parku, to musi być super okolica, Gossip girl i te sprawy. No więc dla niezorientowanych - Nowy Jork, w całej swojej wspaniałości, jest strasznie brudny i nawet na Manhattanie jest mnóstwo po prostu brzydkich dzielnic. Jedną z nich jest East Harlem, w którym się zatrzymaliśmy. Śmieci walają się po chodniku, po ulicy płyną strumyki niezidentyfikowanych płynów, sporo jest bezdomnych (czy może ludzi, którzy po prostu lubią dnie i noce siedzieć przed domami, niektórzy nawet na krzesełkach). Nie wydawało mi się tam specjalnie niebezpiecznie, ale na przyszłość wiem, że wolę zapłacić trochę więcej za nocleg w przyjemniejszej okolicy. A i północny Central Park, w przeciwieństwie do południowego, nie jest powalający. Jeśli chodzi o AirBnb to wyobrażałam to sobie trochę inaczej, a to był właściwie (w tym przypadku) płatny couch surfing, tyle że to Chinka, która nas gościła, spała na kanapie w salonie, a my w jej sypialni. Nie byłoby najgorzej, gdyby nie to że dziewczyna bo gubiła włosy garściami i zostawiała je wszędzie, a najwięcej pod prysznicem. Ble.
Pierwszego wspólnego dnia w Nowym Jorku wyruszyliśmy wcześnie z planem zjedzenia śniadania na mieście i zwiedzania ile się da. Myślałam, że Nowy Jork będzie dość podobny do Londynu pod względem ilości knajp, gdzie można zjeść śniadanie, a tu zonk. Od razu widać, że w tym kraju śniadanie nie jest tak czczone jak w Anglii, ale żeby nie było ani jednej knajpki w okolicy? Ach, no jest – Dunkin Donut. Tłumy ludzi kupują donuty i kawę. Dla osoby wychowanej na babcinych pączkach, to, co tam sprzedają, to jakiś żart. Ale jesteśmy w Stanach, więc staramy się zachowywać jak miejscowi. Wychodzimy i pochłania nas Central Park. Im bardziej na południe tym więcej atrakcji, dobrze, że zaczęliśmy od północy. Kiedy doszliśmy nad Reservoir w oddali było już widać wieżowce – to jest to! Jesteśmy w Nowym Jorku.



Nie wiem co w Central Parku robi pomnik Władysława Jagiełły, ale miło było zobaczyć rodaka.



Co tu dużo mówić, Central Park jest świetny.



Potem szliśmy Piątą Aleją oglądając witryny sklepów i ludzi, zajrzeliśmy do katedry Świętego Patryka, zjedliśmy hot doga. Kolejny punkt spaceru – Grand Central Station.



Piękny dworzec, a dodatkowo zyskuje ze względu na to jak często pojawia się w filmach czy serialach. Zresztą jak wszystko w Nowym Jorku, człowiek tylko patrzy czy w kolejce do budki z hot dogami nie czeka Harvey Specter a z limuzyny nie wysiada Chuck Bass. Znaczy pewnie faceci wypatrują innych postaci, nie wiem :P
Biblioteka Nowojorska przy Bryant Park jest ładnym budynkiem oferującym prócz zabytkowych wnętrz darmowe WiFi. Park też mi się podobał – mnóstwo stolików przy których ludzie siedzą i jedzą, rozmawiają, grają w karty. Krzesła nie były przymocowane do ziemi! To jest zaufanie do obywateli.
Kolejnym punktem na naszej trasie był Times Square, który, faktycznie, za dnia jest znacznie mniej imponujący niż w nocy.



Obowiązkowym punktem wycieczki do NY jest zawsze wjazd na któryś z wieżowców posiadających platformę widokową. Ponieważ to ja byłam odpowiedzialna za układanie planu wycieczki nie było żadnych dyskusji – idziemy na Top of the Rock, z którego widać Central Park. Sprawdziliśmy o której godzinie ma być zachód słońca i kupiliśmy bilety na około 20 minut przed zachodem, zgodnie z sugestią znajomych. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę, że z powodu odbywającego się właśnie w Nowym Jorku szczytu ONZ połowa ulic będzie zamknięta i dojście od stacji metra do Rockefeller Center zajęło nam około pół godziny. Potem jeszcze kolejka do wind i na szczyt wjechaliśmy tuż po zachodzie słońca. Jak już wyszliśmy na platformę widokowa... nie mogłam wydusić z siebie słowa przez parę sekund. Wszyscy staliśmy jak oczarowani. Wiedziałam czego się spodziewać, widziałam zdjęcia z Top of the Rock w internecie, a jednak zobaczyć to na żywo to zupełnie co innego. Także nie będę się tu rozpisywać, każdy niech sam się przekona, a wjazd jest na pewno warty każdego z 30 dolarów.









Potem szybko coś zjeść i jeszcze raz na Times Square. A tu tłumy! I jasno jak za dnia.



Dzień drugi był naszym ostatnim w Nowym Jorku, więc plan zwiedzania był dość napięty. Nauczeni doświadczeniem sprawdziliśmy w internecie pobliskie śniadaniodajnie i znaleźliśmy odpowiednią knajpkę. Następnie udaliśmy się na Uniwestytet Columbia zobaczyć jedną z nowojorskich uczelni. Po drodze przechodziliśmy przez park, w parku był staw, a w stawie... żółwie! Było ich więcej niż widzieliśmy w Stawie Żółwiowym w Central Parku, a co więcej były bardzo blisko! Ciekawe jak one przeżywają zimę?



Po obejrzeniu uczelni (nic specjalnego, przynajmniej z zewnątrz) wsiedliśmy do metra i pojechaliśmy na drugi koniec Manhattanu. Odwiedziliśmy fontanny – pomnik ofiar 9/11 i dalej poszliśmy do dzielnicy finansowej. Tamte okolice to jest właśnie Nowy Jork z moich wyobrażeń.
Następnym punktem wycieczki był rejs na Staten Island – i to też polecam wszystkim, bo widoki są wspaniałe, a cały rejs zupełnie za darmo!



Podczas rejsu, prócz panoramy południowego Manhattanu, można podziwiać także Statuę Wolności. W porównaniu do tych wszystkich drapaczy chmur jest naprawdę malutka!



Teraz porada: jeśli Chinka, u której mieszkacie mówi, że na Flushing Avenue w Brooklynie jest pyszne i tanie chińskie jedzenie, to nie znaczy, że musicie tam jechać! Wysiedliśmy z metra i najchętniej od razu z powrotem do niego byśmy wsiedli. To już nie był tylko brud i smród, z którym zaznajomiliśmy się w Harlemie, to była atmosfera grozy. Mnóstwo podejrzanych typków stojących pod sklepami czy wiaduktami, wszędzie tylko salony tatuażu i tylko czekaliśmy aż gdzieś rozpęta się strzelanina. Wierzcie mi, Broadway na Brooklynie jest trochę inny niż ten na Manhattanie. Ostatecznie nie znaleźliśmy żadnej czynnej chińskiej knajpy, zresztą pewnie balibyśmy się do niej wejść. Zapewne nie jest tam wcale tak strasznie i to nasza wyobraźnia kazała nam uciekać, ale zdecydowanie odetchnęliśmy z ulgą kiedy wsiedliśmy do metra z powrotem na Manhattan. Tam bez problemu znaleźliśmy wietnamską restaurację i spacerowaliśmy aż do wieczora. Niezaplanowanym, a ciekawym punktem okazał się Flatiron Building.



Tym sposobem nasz czas w Nowym Jorku dobiegł końca, ale jesteśmy pewni, że jeszcze tam wrócimy. Następnego dnia o 10 mieliśmy autobus do Bostonu. Planowaliśmy zjeść śniadanie na dworcu autobusowym, ale okazało się, że Megabus nie odjeżdża z żadnego dworca autobusowego tylko z bardzo niepozornego przystanku, który nie miał nawet żadnej wiaty (a akurat zaczęło lać). Na szczęście w pobliżu była budka z jedzeniem, gdzie można było zamówić bułkę z jajecznicą albo hot-doga, a do tego kawę (co ciekawe koleś cukier sypał szufelką i było tego na oko ze 4 łyżki stołowe na kubek 0.3l :P). Była to nasza pierwsza w życiu podróż Megausem i było lepiej niż się spodziewałam: sporo miejsca na nogi, WiFi i ta cena... 5$ od osoby z NYC do Bostonu. Ciekawostka: w połowie drogi Megabus nam się rozkraczył (jakiś problem z oponą), pani kierowca zjechała z autostrady i czekaliśmy na ratunek, na szczęście tuż obok kompleksu restauracyjnego w skład którego wchodził Dunkin Donut, McDonald’s i Subway. Tak mogliśmy czekać :D
W Bostonie skierowaliśmy się prosto do naszej kwatery, znowu z AirBnb. Tu już dziewczyna miała mieszkanie o wiele lepiej przystosowane do przyjmowanie gości, a ją samą widzieliśmy tylko raz, zaraz po przyjeździe. W pokoju czekał nawet na nas regulamin! Tego dnia wybraliśmy się już tylko na obiadokolację i piwo do pobliskiego irlandzkiego pubu. Niesamowite – jakbyśmy się z powrotem przenieśli na wyspy! Jedyna różnica to taka, że w Anglii (nie wiem jak jest w Irlandii) w pubie widzi się głównie ludzi w wieku mocno średnim, a tu byli głównie 30-40-sto latkowie. Parę pielęgniarek/lekarek przyszło prostu z pracy, jeszcze w fartuchach.
Następny dzień był przeznaczony na zwiedzanie Bostonu i sądzę, że była to odpowiednia ilość czasu. Boston wydaje się bardzo fajnym, normalnym miastem, ale nie ma tam zbyt wielu zabytków. Najpierw poszliśmy na Newbury Street, gdzie było sporo ciekawych sklepów, a potem od parku Boston Common podążaliśmy Szlakiem Wolności (Freedom Trail).





Szlak ten (oznaczony białą kostką, więc można iść jak po sznurku;) wiedzie wzdłuż miejsc ważnych dla historii USA (takich jak kościoły czy miejsca spotkań). Pewnie spacer byłby przyjemniejszy, gdyby nie to, że było jakieś 10 stopni (czyli o 20 mniej niż w Nowym Jorku 2 dni wcześniej) i strasznie wiało.



Boston słynie też z dzielncy włoskiej (North End), gdzie podobno jedzenie jest przepyszne. Niestety, po obfitym śniadaniu zdecydowaliśmy się tylko na ciastko o wdzięcznej nazwie „ogon homara”, które Włosi nam pięknie zapakowali. Następnie kontynuowaliśmy spacer aż na druga stronę rzeki. Tak sobie myślę, że fajnie było się przejść tym szlakiem wolności z przewodnikiem, który przybliżyłby nam tutejsze wydarzenia. Pewnie są takie wycieczki w ofercie, ale nam się nie chciało ich szukać (wszystko zwalam na tę pogodę!). Na końcu/początku szlaku jest obelisk, na który można wejść za darmo; widoki może nie były oszałamiające, ale jak za darmo... ;).



Ogólnie Boston wydawał mi się bardzo amerykański, na pewno bardziej typowy niż NY.



Po południu wybraliśmy się obejrzeć Harvard i MIT. Wszyscy zrobiliśmy sobie zdjęcie z pomnikiem Johna Harvarda, po czym dowiedzieliśmy się od studentki (która bardzo chciała przeprowadzić z nami wywiad), że nie wiadomo jak John Harvard wyglądał naprawdę i do tego pomnika pozował student. Ok, czyli zrobiliśmy sobie zdjęcia z jakimś przypadkowym kolesiem, też dobrze.
Następny dzień był bardzo ważnym dla nas dniem, a to dlatego, że zaczynał się samochodowy etap naszej wycieczki. Wypożyczyliśmy sobie Forda Fiestę w firmie Avis z odbiorem w Bostonie, a oddać go mieliśmy w Newark 5 dni później. Za wynajem wyszło nas bodajże z 1000zł + benzyna; były tańsze opcje (mniejsze samochody lub mniej znane firmy), a i sporo kosztowało to, że w innym miejscu chcieliśmy samochód oddać, no ale i tak wydawało nam się dość tanio. Pojechaliśmy najpierw do Salem, ale nie było tam nic ciekawego prócz posągu wesołej czarownicy na miotle i halloweenowo przystrojonych domów. Także skierowaliśmy się dalej na północ. Naszem celem był Park Narodowy Acadia, a raczej Bar Harbor, czyli miasteczko na skraju parku. Jazda zajęła nam większość dnia, ale widoki były takie, jakie ogląda się na filmach – ogromne przestrzenie, głównie lasy, a co jakiś czas małe miejscowości. W USA zdziwiło mnie, że za autostrady płaci się mało, ale dość często. Nigdy nie trafiliśmy na miejsce, gdzie możnaby zapłacić kartą, zawsze gotówką, a w jednym miejscu chcieli tylko monety (musieliśmy się uciec do żebrania, na szczęście mój narzeczony przypadł do gustu amerykańskiej babci, która bez gadania dała mu dolara w monetach :P).
W Bar Harbor nocowaliśmy w prawdziwym motelu. Jej, ależ to było ekscytujące! ‘Jak na filmach’ było często powtarzanym przez nas zdaniem podczas wycieczki do USA. Zostawiliśmy bagaże i uderzyliśmy na miasto. Miasteczko, które miało być kurortem, wydawało się opustoszałe. Znaleźliśmy knajpkę, gdzie zamówiliśmy między innymi homara (flagowe danie Maine). Niestety, mimo swojej popularności w tym rejonie nie był ani zbyt dobry, ani tani. Wieczór zajęło nam planowanie kolejnego dnia. Ostatecznie zdecydowaliśmy się, że pojedziemy samochodem do Visitors Center, tam kupimy bilet wstępu do Parku i pojedziemy darmowym busikiem na szlak (super sprawa – busy często jeżdżą i na bardzo wielu trasach; trochę jak w Zakopanem, tyle że za darmo;). Po południu planowaliśmy pojechać samochodem na drugi koniec parku zobaczyć słynną latarnię morską. Amerykanie kochają samochody – pieszy za wstęp do Parku musi wybulić 12$, natomiast za samochód płaci się 25$, niezależnie od tego ile osób jest w środku. Ponieważ byliśmy we trójkę taniej było zapłacić za samochód, aczkolwiek nie byliśmy pewni czy w takiej sytuacji możemy jeździć po Parku tym darmowym busem? Zaryzykowaliśmy ;)
Acadia jest przepiękna. Wiele osób mi to mówiło, ale co innego słyszeć, a co innego zobaczyć na żywo. Takie przemieszanie Chorwacji ze Skandynawią. Góry, lasy, ocean, skały, plaże, wysepki. Spokojnie można byłoby przyjechać tam na tydzień, naprawdę jest co robić: chodzenie po górach, rejsy (typowo turystyczne, połowy homarów, oglądanie wielorybów), wspinaczka, kajaki, rowery. Ale w 1.5 dnia też da się sporo zobaczyć.





Przez pierwszą godzinę na szlaku nie spotkaliśmy nikogo. Szlak zresztą nie był jakoś bardzo wyraźnie oznaczony, trzeba było mieć się na baczności, zgubić się nie chcieliśmy.



Pemetic Mountain, tak nazywała się góra, na którą wchodziliśmy. Myśleliśmy, że dotarliśmy na szczyt, zjedliśmy banany, zrobiliśmy zdjęcia.



Po czym natknęliśmy się na ten uroczy drogowskaz.



A więc to nie koniec!
Mówiłam już, że Acadia jest przepiękna?







Schodząc ze szczytu spotkaliśmy najpierw starszą panią (trochę się zdziwiliśmy, że sama się w góry wybrała), potem grupę młodzieży, a po okołu 20 minutach starszego pana, pytającego czy nie widzieliśmy jego żony :P Pani wyrwała do przodu, a pan źle skręcił i potem musiał zawracać.



W sklepie przy Jordan Pond kupiliśmy trochę pamiątek, ale na lunch pojechaliśmy do motelu. Posileni kanapkami ruszyliśmy do Bass Harbor obejrzeć latarnię morską, która znajdowała się na wielu pocztówkach i pamiątkach z Acadii. Szykowaliśmy się na dłuższy spacer, ale raptem parę schodków z parkingu i ujrzeliśmy... miniaturę latarnii? Ludzie, to było to? Aż parsknęłam śmiechem.



Na szczęście znaleźliśmy ścieżkę, która prowadziła nad ocean i z plaży widoki były o niebo lepsze.





Na ostatnim zdjęciu widać coś bardzo charakterystycznego dla Acadii. Kto zauważył? No właśnie, w parku królują emeryci. Nie do końca wiem czemu, ale jeden z turystów tłumaczył świeżo poznanym znajomym, że jak pracował to wolał jechać na wakacje w miejsce, gdzie ciepło i słońce jest gwarantowane, a teraz, na emeryturze, może jeździć na wakacje i pięć razy w roku. Takiemu to dobrze.
Trochę jeszcze pojeździliśmy po parku, a na kolację wróciliśmy do Bar Harbor. W innej restauracji homar wciąż był drogi i nie do końca powalający. Na dodatek jak zobaczyliśmy w menu, że można dokupić ‘chips’ za 70 centów, to wzięliśmy dla każdego, tak tanich frytek nie można przecież olać. A tu pan pokazuje, że ‘chips’ proszę sobie samemu wziąć ze stojaka... No tak, w USA frytki to ‘fries’. Nie polecam chipsów o smaku nowojorskiego ogórka z koperkiem.
Następnego dnia plan był taki: najpierw jeździmy po Acadii i oglądamy to, czego wczoraj nie zdążyliśmy zobaczyć, a następnie kierujemy się do White Mountain National Forest, gdzie mieliśmy przejechać się trasą widokową o wdzięcznej nazwie Kancamagus Highway.
Pierwszym punktem programu była jedyna piaszczysta plaża Acadii (o nazwie Sandy Beach^^)



Następnie spacer.



Aż do Thunder Hole – miejsca gdzie fale rozbijają się w podwodnej jaskini z wielkim hukiem.





Przez większą część dnia jechaliśmy przez różne niewielkie miejscowości podziwiając jesienne krajobrazy za oknem. Na obiad zatrzymaliśmy się w Taco Bell, wiedzeni ciekawością – czy naprawdę jedzenie jest tam tak okropne jak wszyscy opowiadają? Potwierdzamy – naprawdę!
W końcu dotarliśmy do naszej trasy widokowej, całe szczęście, bo już się bałam, że nie dotrzemy tam za dnia! A byłoby szkoda. Trasa nie jest może porywająca, ale co jakiś czas są punkty widokowe, przy których warto się zatrzymać.











Na całej trasie co chwilę pojawiały się znaki ‘uwaga łosie’. Podobno jest tam mnóstwo łosi (zresztą w Acadii podobnie), ale mimo że wypatrywałam ich jak mogłam żadnego nie widziałam.



Według Lonely Planet największe prawdopodobieństwo spotkania łosia jest przy Lily Pond. Wciąż nic.





Nocleg mieliśmy w Concord, NH. Fajny hotel – należący do sieci Best Western, zapłaciliśmy około 100$ za naszą trójkę, ze śniadaniem. Niestety nie przewidzieliśmy, że w hotelu będzie basen, z kąpieli nici. Następnego dnia porwał nas szał zakupów w pobliskim outlecie – celem były głównie dżinsy (Levi’s, wyszło około 35$ za parę!), ale kupiliśmy też inne rzeczy. W Polsce raczej nie przepadam za takimi miejscami, nigdy nic tam nie znalazłam dla siebie (prócz ciuchów sportowych), ale w USA, może przez to, że większości marek zupełnie nie znałam, całkiem mi się podobało.
Ostatni nocleg mieliśmy w Catskills, NY. W tamtych rejonach dzieje się podobno akcja Dirty Dancing, a że było po drodze na Newark to nie mogłam odpuścić. Znaleźliśmy bardzo tani nocleg, miejsce zgoła inne niż to, w którym wypoczywała Baby z rodziną. Nazywało się to B&B Lounge, aczkolwiek w ofercie było tylko jedno B (spanie). Recepcja była w barze, tak typowo amerykańskim, że aż nas zatkało, zupełnie jak na filmach ;) W barze wisiały tabliczki z tekstami takimi jak ‘nie dzwonimy na policję, nasze problemy rozwiązujemy sami za pomocą naszych pistoletów’. Aha. Pani dała nam klucz i machnęła ręką w kierunku, gdzie miał znajdować się nasz pokój (pokoje były umieszczone w paru domkach). Poszłam więc pieszo i otwieram drzwi do pomieszczenia, nad którym wisiał numer 2. Wow, tego się nie spodziewałam. W środku zobaczyłam grubokościstą kobietę w poplamionej koszulce ledwo zakrywającej obfity biust, a po podłodze tarzało się dziecko. ‘Pani,’ mówię, ‘ja miałam mieć pokój numer 2!’. Okazało się, że owszem, mamy pokój numer 2, ale w innym budynku. Do naszego pokoju zaprowadziły nas 2 nastolatki, które powiedziały, że tu mieszkają na stałe i były bardzo podniecone, jak się dowiedziały, że jesteśmy Europejczykami. To dopiero dzika Ameryka! Wieczorem poszliśmy do baru (gdzie byliśmy najmłodsi) – jedzenie nie było najlepsze, ale już nam się nie chciało jeździć gdzieś dalej.
Udało nam się przeżyć noc w tym nietypowym miejscu, ale nie powiem, niepokoiło mnie, że wszyscy tu mają broń, a jednym kluczem można otworzyć wszystkie drzwi. Chłopcy wpadli na genialny pomysł, żeby zacząć się przestawiać na czas europejski, także obudziliśmy się o 4 rano (niestety, mimo tego nie zmrużyłam oka w samolocie). Rano podjechaliśmy jeszcze w okolice wodospadu w Catskills, ale niestety dojście było zamknięte ze względu na remont. Także pożegnaliśmy się ze Stanami.



Z oddaniem samochodu nie było żadnych problemów. Nie spodziewałam się takich efektów przy starcie z Newark – lecieliśmy równolegle do Manhattanu. Niesamowity widok!



Na pewno wrócimy do USA.

Dodaj Komentarz