+9
jollka 1 maja 2016 16:27
Po wylądowaniu idziemy kilometr pieszo do pobliskiej stacji kolejowej. Wbrew ostrzeżeniom z internetu nie napada nas żadna mafia tuk-tukowców. W podmiejskim pociągu spotyka nas pierwszy z wielu dowodów niezwykłej uprzejmości Lankijczyków. Wpadamy do pociągu bez biletów, pytamy pasażera, gdzie je kupić, a on mówi, żebyśmy się tym nie martwili. No dobra, skoro tak, to czekamy na rozwój sytuacji. Oczywiście cały wagon uważnie nas obserwuje, a panie już się uśmiechają do Michała. Na następnej stacji „nasz pan” wyskakuje na peron i błyskawicznie kupuje nam bilety. Na usilne próby oddania mu kasy, zapewnia tylko, że jest OK. Głupio nam okropnie, ale może panu to sprawiło przyjemność? I tak ciesząc oczy eksplozją zieleni za oknem docieramy do Colombo Fort. Tu dzięki pomocy kolejarza kupujemy bilety do Kandy i szybko nabywamy różne placuszki na podróż. Potem okazuje się, że to co miało być nieostre, nie daje rady zjeść nawet mąż, o młodym nie wspominając. Powinni to jedzenie oznaczać np. trupią czaszką :) W pociągu ścisk, Michał zasypia na plecakach, ktoś proponuje, by oparł głowę na jego ramieniu, ale młody się wstydzi. W końcu śpiąca głowa i tak ląduje na ramieniu dziadka, a pasażerowie uśmiechają się na ten widok. W połowie drogi robi się luźniej i większość czasu spędzamy z juniorem na korytarzu obserwując przez otwarte drzwi coraz lepsze widoki. W Kandy nie mamy rezerwacji, ale mamy adres cichego, oddalonego domu. Telefonicznie ustalamy z właścicielem, na ile dni zostajemy i idziemy jeszcze zjeść coś w polecanym w necie Muslim Hotel. „Hotel” oznacza na SL jadłodajnię z wystawionymi potrawami, a nie miejsce noclegowe. Zamawiamy kottu rotti i świeże soki. Potrawa jest taka sobie, a soki rozcieńczone wodą. Jak na razie nieba w gębie brak. Na kwaterę jedziemy tuk-tukiem, który został ukochanym pojazdem Michała. Okazuje się, że zamieszkamy na szczycie wzgórza nad Kandy, otoczeni drzewami, małpami, ptasimi koncertami i świetlikami. Właściciele są bardzo sympatyczni i pomocni przy planowaniu następnych dni. Gospodyni gotuje nam śniadania i obiady, ale nie ostre :) Michał wpierw zaprzyjaźnia się z cierpliwym kotem, potem z właścicielami. Raz nawet przyłapałam ich, jak chichocząc podkarmiali go słodyczami w kuchni. On za to cichcem gasił kadzidełko w ołtarzyku, a gospodarz chodził zasępiony i szukał przyczyny gaśnięcia trociczki.
Na pierwszy dzień planujemy zwiedzenie ogrodu botanicznego w Kandy. Dziś ma być relaks po podróży. Po zaopatrzeniu się w napoje, placki i dziwne słodycze podziwiamy wielki i starannie utrzymany park. Robimy zdjęcia makakom, częstujemy je bananami, nie są natarczywe. Junior goni jedną małpę, a ona nagle się odwraca, szczerzy zęby i w pogoń za nim. Michał w krzyk, ludzie w śmiech – małpy ustawiły do pionu homo sapiens i więcej małpek na Sri Lance nie gonił. Ogród znany jest też jako noclegownia tysięcy ogromnych nietoperzy. Widok jest niesamowity, a drzewa są aż czarne od wiszących nietoperzy. Obowiązkowo odwiedzam orchidarium, ale jest dosyć skromne, jak na te warunki klimatyczne. W ogrodzie jemy obiad i słodycze tak słodkie, że więcej ich nie tkniemy. Przy wyjściu z ogrodu rosną muszkatołowce, szukam więc pod drzewami owoców. Niełatwo je znaleźć, bo strażnicy zbierają i sprzedają turystom jako pamiątkę. Szczęście mi dopisuje i staję się dumną posiadaczką 3 pięknych kulek w czerwonej koronce. Szukamy jeszcze Świątyni Zęba nad jeziorem, bo chcemy przyjść wieczorem na pokaz bębniarzy podczas tzw. ceremonii otwarcia (szkatułki z zębem). Dziś postanowiliśmy wjechać na nasze wzgórze miejskim autobusem. Autobus jest tak zapchany, że rezygnujemy. Ale naganiacz każe pasażerom się ścisnąć (czy to jeszcze możliwe?!) i jedziemy sobie na schodach, a mąż wisi na zewnątrz :) Autobus mozolnie się wspina, a ja modlę się do wszystkich bóstw, żeby miał sprawne hamulce. To co dla nas jest przygodą, dla tych ludzi jest pewnie uciążliwą codziennością. Zauważamy, że niewielu ludzi ma samochody, a większość przemieszcza się częstymi, ale zatłoczonymi autobusami.
, , , , , , , , , , , , , , , , ,
Następnego dnia jedziemy do Pinnawela. Chcemy zobaczyć kapiące się słonie, ale mamy alternatywny plan na ich oglądanie. Nie chcemy stać w tłumie przepychających się turystów, tylko zejść nad rzekę w innym miejscu i widzieć słonie bez tej turystycznej otoczki. W necie znalazłam informacje o fajnym barze nad rzeką, w którym można zjeść i zrobić zdjęcia. W końcu znajdujemy malutką restaurację, tłumaczymy, że chcemy zjeść i obejrzeć słonie. Właściciel prowadzi nas nad rzekę i znika w kuchni. Po obejrzeniu słoni czeka nas pyszny ryż z curry, świeże soki i piwo. Cała ta przyjemność kosztowała nas mniej niż jeden bilet wstępu, no i bez tłumu. Wieczorem w Kandy idziemy do Świątyni Zęba na zwiedzanie i występ bębniarzy. W świątyni łapie nas ulewa. To po prostu nagła ściana wody, dobrze że oglądamy ją ze świątynnych murów. Występ bębniarzy robi na mnie ogromne wrażenie, czuję ciarki na plecach. Wchodzę na chwilę na piętro, tam odbędzie się otwarcie szkatuły z zębem Buddy. Wiem, że zęba nikt nie widział i jest ponoć legendą. Podoba mi się jednak klimat tej ceremonii, oszałamiający zapach kwiatów składanych w ofierze, odświętnie ubrani wierni. Mimo wszystko bębniarze bardziej mi się podobają. Z siatką owoców wracamy na kolację i planujemy następny dzień.
, , , , , , , , , , , , , ,
Plan na dziś to Sirigija (Lwia Skała). Jazda autobusem przyjemna, za oknem przewijają się wsie, uprawy ryżu, soczysta zieleń. Podczas przesiadki w Dambulla zastanawiamy się, czy od razu nie zwiedzić świątyni w pobliskich jaskiniach. Decydujemy się jednak jechać wpierw do Sigiriya, a jaskinie zostawić na powrót. Z założenia nie chcemy wchodzić na Lwią Skałę w tłumie, tylko wspiąć się na sąsiednią, rzadko odwiedzaną Pidurangala i w spokoju podziwiać i okolicę i Lwią Skałę. Lwia Skała nagle wyłania się z drzew i robi niesamowite wrażenia - wielka bryła magmy pozostała po zapadniętym wulkanie. To niezwykłe miejsce spłynęło niegdyś krwią za sprawą mściwego króla Kassapy. Idziemy, podziwiamy i nagle coś wyrywa mi z ręki soczek dla juniora. No tak, to małpa wypatrzyła łup, biegnie z sokiem na drzewo, robi zębami dziurę i zadowolona wypija. Junior trochę zdębiał, ale do dziś to jedno z głównych jego wspomnień. Idziemy sobie wzdłuż fosy, mijamy spore termitiery, obserwujemy ptaki i motyle. Turyści zniknęli, otacza nas tylko las i ogłusza śpiew cykad. Za wejście na Pidurangala płacimy kilka złotych. Tuż przed szczytem szlak się kończy i ryzykując połamanie kończyn wciągamy małego wspólnie na górę. Widok wynagradza nam wysiłek. Ze szczytu roztacza się wspaniała panorama na okolicę i Sigirija. Widzimy mnóstwo ludzi wspinających się na Lwią Skałę, nawet z oddali słychać hałas wycieczki szkolnej. A u nas cisza, nad nami lata drapieżnik, to prawdopodobnie trzmielojad specjalizujący się w wyjadaniu plastrów miodu wiszącego na skalach. Mimo pięknego widoku nie można tu siedzieć za długo, bo jesteśmy wystawieni na słońce jak na patelni. Przed odjazdem patrzymy jeszcze jak miejscowi rzemieślnicy strugają z drewna pamiątki dla turystów. W drodze powrotnej złapała nas długa ulewa, więc o zwiedzaniu jaskiń w Dambulla nie ma mowy. W Kandy znowu doświadczam bezinteresownej pomocy, kiedy kupując owoce tracę z oczu moich chłopaków. Zapada zmierzch, jest mnóstwo pojazdów na ulicy, a ja chodzę i ich wypatruję. Sprzedawcy widząc, jak krążę, domyślają się kogo szukam i wskazują kierunek, w jakim poszli moi panowie. Gdyby nie ich pomoc, szukanie jeszcze by potrwało. W domu czeka nas miła niespodzianka. Gospodarze, wiedząc że jutro wyjeżdżamy, kupili nam pamiątki - koszulkę ze słoniami dla juniora, breloczek ze słoniem dla męża i koralikową bransoletkę dla mnie (takie właśnie noszę w Azji).
, , , , , , , , , , , , ,
Po serdecznym pożegnaniu, wyściskaniu młodego i wspólnym zdjęciu jedziemy pociągiem do Ella. W pociągu obserwujemy Lankijczyków, a oni nas :) Kiedy przyglądam się jak grupa chłopaków zjada palcami curry zawinięte w gazetę, ci od razu pytają czy chcę spróbować. Mówię, że dla mnie ich jedzenie jest za ostre. Chłopcy kończą śniadanie, a brudną gazetę sru - przez okno. Tego się domyślałam... W połowie drogi wsiadają chłopcy, zaczynają grać i śpiewać. Podchodzimy z juniorem nieśmiało zobaczyć, co się dzieje. Młody już bioderkiem porusza w rytm muzyki, chłopcy się rozstępują i zapraszają go. Pośród nich siedzi młody mnich i tylko się uśmiecha. Myślę, że kumple żegnali kolegę, który szedł do klasztoru. Grali tak do końca trasy.
, , , , , , ,
Ella nie jest ładnym miasteczkiem, a ze względu na swoje atrakcyjne położenie - dość drogim. Rankiem jedziemy do wodospadu Rawana. Wypełniony autobus ostrożnie zjeżdża w dół, chwilami droga wisi nad przepaściami. Na dnie doliny widać poletka ryżu i pojedyncze chałupki. Wodospad Rawana jest nie tyle wysoki, co długi, wije się i spada wśród skał. Na głazach przy wodospadzie można posiedzieć, pomoczyć nogi, zjeść gotowaną tu kukurydzę. Kusi nas, żeby zejść do doliny, do wioski, szukamy miejsc niepowtarzalnych, niekoniecznie z przewodników. Widzimy rolników pracujących na poletkach ryżu, zaprzęgi z wołami. Musimy tylko znaleźć drogę na dół. W końcu jest mała dróżka ukryta w zieleni. Idziemy ostro w dół, mijamy podwórko z suszącym się pieprzem. Gospodyni wychodzi uśmiechnięta na dwór widząc, jak pochylam się i wącham pieprz. Na migi każe mi posmakować czarne ziarenka – kurde ostre ! Nagle droga się kończy na cudzym podwórku. Gospodarz widząc nasze zdziwienie mówi, że przeprowadzi nas dalej i zaczyna się robić ciekawie. Idziemy granicami pól ryżowych, maleńkimi ścieżkami wśród roślinności wyższej ode mnie, czasami pan bierze juniora na ręce. Jest tak pięknie, że mogłabym iść do wieczora. W końcu robimy odpoczynek przy rzece będącej przedłużeniem wodospadu. Paweł idzie porobić zdjęcia. Nagle wychyla się gdzieś z krzaków i krzyczy, że rolnicy chcą, żeby orał pole w woły. No to tubylcy będą boki zrywać, jak się miastowy dorwie do pługa :) Boso wchodzimy w błoto sięgające prawie kolan, junior z konsternacją obserwuje wielkie woły. Po dwóch rundkach orania mój wysportowany mąż jest mocno zziajany, ale cała rodzina pokazuje, że nieźle mu poszło. W sumie to nie wiadomo, kto dla kogo jest większą atrakcją, w każdym razie będą mieli co opowiadać przez kilka dni :). Żegnamy tych sympatycznych ludzi i pniemy się stromymi dróżkami do drogi. Co rusz z jakiejś chatki wychyla się rodzinka albo dzieci, pozdrawiają nas i wskazują kierunek marszu. Po drodze widzimy grona dzikiego pieprzu, mijamy skromne ogródki, malutkie biednie wyglądające domki. W końcu przy ścieżce zauważam sporego węża, a ten niewdzięcznie czmycha, zanim zrobimy mu zdjęcie ;) Szkoda.
, , , , , , ,
Następnego dnia wypożyczamy skuter ku dzikiej radości juniora. Jedziemy w kierunku Mostu Dziewięciu Łuków, droga robi się stroma i błotnista. Znowu jesteśmy w miejscu, do którego nie dociera masowa turystyka. Most jest piękny, wyrasta nagle wśród zieleni. Idziemy sobie torami, gdy podchodzi do nas jakiś człowiek i zachęca, żebyśmy przyszli do niego na jaśminową herbatę. Pokazuje w górę na swój domek i mówi, że niedługo przejedzie mostem pociąg i możemy z jego podwórka zrobić zdjęcia. Trochę nieufnie podchodzimy do propozycji, ale chyba nas tam nie wpakują do gara i nie zjedzą :) Wspinamy się stromą ścieżką do domu, pan zaprasza do stolika, nalewa herbatę, częstuje krakersami i bananami. Kompletnie nie wiemy, jak to się skończy. Przychodzi syn gospodarza, mówi że chętnie rozmawia z turystami, bo ćwiczy angielski. Rozmawiamy trochę o naszych wrażeniach ze Sri Lanki itp. Tak jak obiecywali pociąg przyjechał, wyszły nam fajne zdjęcia. Na nasze pytanie, ile jesteśmy winni za poczęstunek, pan odpowiada, że "co łaska". Wpisujemy się jeszcze do książki gości, widzimy podziękowania po polsku. Trzeba przyznać, że dobrze sobie to zorganizowali. Polecam. Krążymy jeszcze po okolicy, szukamy Tamilek zbierających herbatę. Zachwycamy się jaskrawą zielenią herbaty, serdecznością mieszkańców, przybijamy piątki z dzieciakami. W końcu znajdujemy grupę Tamilek. Podchodzimy ostrożnie, nie chcemy przeszkadzać im w ciężkiej pracy. Oczywiście mały pobiegł do kobiet, wzbudzając jak zwykle zainteresowanie. Wieczorem znajdujemy na trasie najpiękniejsze, naszym zdaniem, miejsce nad Ella. Jesteśmy otoczeni plantacjami herbaty, górami, wieczorne słońce daję wspaniałe światło. Stoimy jak urzeczeni, jaka szkoda, że jutro wyjeżdżamy...To jedna z magicznych chwil na Sri Lance.
, , , , , , , , , , , ,
Rankiem z duszą na ramieniu idziemy wynająć busa do Mirissy. Wiemy, że koszt będzie duży, ale nie chcemy spędzić całego dnia w autobusach z juniorem. Przy busikach zagaduje nas Chińczyk, też chce z siostrą wynająć busa nad morze. Tyle, że Chinka uparła się, by obejrzeć jezioro Tissa, które leży z boku naszej trasy. Dogadujemy się z kierowcą i dzielimy z Chińczykami koszty wynajęcia busa. My też chętnie zobaczymy jezioro. W świetnych humorach zjeżdżamy z Ella, gdy nagle auto odmawia posłuszeństwa. Po pół godzinie postoju ktoś z Ella pożyczył nam busa, w dodatku nowszego i klimatyzowanego :) W jeszcze lepszych humorach kontynuujemy wycieczkę. Sporo rozmawiamy z rodzeństwem, opowiadamy o swoich krajach, stylu życia itd. W Mirissa mają zarezerwowany hotelik z ogrodem, pokazują ładne zdjęcia. Dopiero na miejscu mina im rzędnie, jak widzą swój "hotelik" na żywo. Dlatego my nie rezerwujemy noclegów przez internet. Nasza kwatera jest skromna, ale ładna i tańsza. Szefowa Rupika wspaniale gotuje, dużo rozmawia z gośćmi, czujemy się tu bardzo swojsko. Junior od razu wprosił się do jej rodziny, pomagał, a raczej przeszkadzał w kuchni, bawił się z jej dziećmi.
Zrzucamy plecaki i idziemy nad ocean. Plaża jest długa, z delikatnym piaskiem, no i z palmami :) Tak jak się spodziewaliśmy fale są duże, pływania nie będzie, będzie za to rzucanie się na fale. Junior oszalał na punkcie tej zabawy, trzeba go jednak ciągle pilnować, bo fale są silne. A on musi pilnować kąpielówek, bo mocniejsza fala potrafi je zedrzeć i głupio tak zaświecić gołym tyłkiem. Zresztą dorosłym też się to zdarza ;) Chyba wszyscy czerpią radochę z rzucaniu się na fale, bo w wodzie jest nie tylko młodzież, ale i dorośli. Przy plaży jest kilka barów z jadłem i napitkiem. Można posiedzieć pod drzewami lub wynająć parasol. Po powrocie dostajemy wielodaniową kolację, jako zapowiedź, jak będziemy tu karmieni - smacznie i obficie.
, , ,
Kolejny dzień spędzamy na plażowaniu. Junior cały wyjazd czekał na ocean, więc szaleje w wodzie do woli. Przy kocyku przysiadła potężna jaszczurka, wyglądająca jak mały waran. Co jakiś czas z krzaków wychodzi krabik. Mamy już "swój" sklepik z pyszną schłodzoną kawą (a żadne z nas generalnie nie lubi kawy) i mały bar ze świeżymi sokami. Żyć, nie umierać. Po zmierzchu idziemy na plażę zaczaić się na wielkie żółwie składające tu jaja, w piasku jest kilka ogrodzonych gniazd, ale tego wieczora nie ma chętnej żółwicy. Jest za to sporo krabów, niektóre wielkości dłoni, niektóre bojowo nastawione. Plażowe kafejki oświetlone są lampionami i świecami, jest pięknie. Rybacy wystawiają na sprzedaż egzotyczne ryby i skorupiaki.
, , , , , , ,
Dzisiaj dzień gadów i płazów. Czyli - dla juniora jedziemy do tzw. farmy żółwi, a potem jedziemy do okolicznego łowcy węży. Tego dnia upał jest wyjątkowo uciążliwy, nie ma orzeźwiającej bryzy jak nad Bałtykiem. A tymczasem w Mirissa jest wielkie święto, obchodzone raz na 3 lata. Ulicami przechodzą korowody wymalowanych, tańczących mężczyzn. Wygląda to jak połączenie Love Parade z karnawałem w Rio. Tancerze są przebrani lub ubrani tylko w sarong, z pleców spływają im strużki potu. Mimo upału tańczą, śmieją się, zaczepiają turystki. Po południu zobaczyliśmy ich w następnej miejscowości, mają kondycję chłopaki :) My jedziemy do Habrado, zwiedzamy malutki przytułek dla żółwi. Za przyniesione jaja można dostać drobną kwotę. Po wykluciu maluchy są kilka dni w basenie, po czym są wypuszczane do oceanu. Wielu ludzi przychodzi w ten dzień i własnoręcznie może zanieść żółwika do wody. Znalazły tu też schronienie dorosłe żółwie: jeden bez łapy, inny z chorobą uniemożliwiającą mu nurkowanie. Dożywają tu swojej starości. Opłata za wstęp obejmuje osobistego przewodnika, który z zaangażowaniem opowiada o przytułku. W Habrado w cieniu zjadamy lody, a mają tu naprawdę dobre i tanie lody. Nie są jednak tak zmrożone jak nasze i dostępne tylko w dużych sklepach. Teraz kolej na wyczekiwane przez nas węże. Łapiemy tuk-tuka i dosyć długo jedziemy gdzieś za miasto, przez mostki i pola. Zaczynam wątpić, czy facet wie, gdzie jest farma węży. Dojeżdżamy do niepozornego domku, jego właściciel wyjaśnia, że zajmuje się wężami od trzech pokoleń. Gdy na polach ryżowych ktoś znajdzie jadowitego węża, to dzwoni do naszego łowcy, a ten wynosi gada. A jak ktoś ma pecha i zostanie ugryziony, to najlepiej złapać gada i pokazać w szpitalu – taaa, pewnie….Zaglądam do ciemnych klatek, jestem trochę zawiedziona, emocje jak na grzybobraniu. Pan każe nam usiąść na werandzie i po chwili zaczynają się oczekiwane emocje. Wpierw wypuszcza na piasek pojedyncze kobry, te syczą jak wściekłe, rozkładają kaptury, facet bacznie je obserwuje. Jesteśmy w odległości 2 - 3 m od kobry, junior wskoczył na ławkę, nie odziedziczył po nas zainteresowania wężami :) Mimo to czujemy się bezpieczni, bo nasz łowca stara się skupić uwagę kobr na sobie. Dostajemy do rąk węże niejadowite i pytony, te przyniesione z chłodnego wnętrza chętnie przytulają się do gorącej skóry. Pokazuje nam niepozornego węża, który jednak, jak na swój rozmiar, ma potężne zęby jadowe. Na Sri Lance ginie od ukąszeń ok. 350 osób rocznie. Dzieje się to głównie podczas zbiorów ryżu. Przed żniwami rolnicy spuszczają wodę z pól ryżowych, wtedy pojawiają się węże w poszukiwaniu drobnych zwierząt. To jedno z najfajniejszych doświadczeń na SL, poza tym dobrze jest poznać ludzi robiących coś z pasją.
, , , , , , , , , , , , , , , ,
Jedziemy do jednego z najbardziej oczekiwanych przez nas miejsc na wyspie – Sinharaja Forest, ostatniej naturalnej dżungli. Warto wiedzieć, że lasy na SL zostały wycięte głównie pod plantacje herbaty. Pierwotny plan zakładał nocowanie w Deniyaya i wypad do dżungli na cały dzień, ale wyszło inaczej. Z Deniyaya wspinamy się tuk-tukiem do wsi, w której można wynająć przewodnika. Do lasu nie można wchodzić bez niego. Jeszcze nie doszliśmy do dżungli, a przewodnik już nam pokazuje rośliny lecznicze, wypatrzone zwierzątka. Musimy wpisać swoje dane do księgi, pewnie na wypadek jakiegoś nieszczęścia typu: atak słonia, ukąszenie węża i takie tam dżunglowe rozrywki. Pan pokazuje nam poukrywanych mieszkańców lasu, dzikie odmiany ananasa, kawy, limonki, kardamonu, cynamonowca, rośliny lecznicze. Ale przecież my musimy zobaczyć jakiegoś węża w naturze! W końcu jest, musimy zejść ze ścieżki, żeby go zobaczyć. Nie jest duży, ale pan ostrzega, że jest jadowity, więc staramy się go nie wnerwiać zbyt bliskim obiektywem aparatu. Duże wrażenie zrobiły na nas wielkie, czarne małpy obserwujące nas z koron drzew. W dżungli nie ma pijawek, przed którymi ostrzegali podróżnicy i o dziwo komarów. Wycieczka jest wspaniała, szkoda tylko, że nie możemy tu być od rana. We wsi łapiemy ostatni autobus do Deniyaya. Jesteśmy dość wysoko, więc widoki są piękne. Po drodze obserwujemy skup herbaty z przydomowych plantacji. Przy drodze stoją ludzie z worami świeżo zerwanej herbaty i wrzucają na sunącą wolno ciężarówkę.
, , , , , , ,
Brat naszej gospodyni, i sąsiad jednocześnie, jest kapitanem łodzi wożącej turystów na podglądanie wielorybów i delfinów. Rupika załatwia nam miejsce na łajbie ze zniżką i pełni nadziei na zobaczenie wieloryba wstajemy bladym świtem. Kapitan zabiera nas swoim tuk-tukiem do portu i jako goście kapitana dostajemy miejsce na górnym pokładzie. A kapitan dostaje od nas ksywkę „kapitan tuk-tuk”. Na początku rejsu wieje nudą, dostajemy pakiecik śniadaniowy. Jedyną rozrywką jest obserwowanie jak żółci Chińczycy stają się zieloni wskutek bujania na falach. Niektórzy turyści leżą na pokładzie i cierpią z woreczkami przy ustach. Od samego patrzenia na ich męki robi się słabo. I jeszcze za to zapłacili, masochiści :/ W końcu coś zaczyna się dziać, zwiadowcy w łódeczkach i na burtach krzyczą i pokazują na ocean. Na razie są delfiny i latające ryby. Nareszcie pojawia się i on – płetwal błękitny. Emocje są ogromne, a wieloryb sobie płynie, a to machnie ogonem, a to wypuści powietrze. Silniki wyłączone, wokół nas trzaskają aparaty, a załoga upewnia się, że każdy widzi wieloryba, nawet juniora sprawdzają :) Widać, że im zależy. Nasza łódź ma najlepszą pozycję do robienia zdjęć, kapitan się dobrze spisuje. Przez jakiś czas płyniemy przy olbrzymie. Niestety podpływa ogromny katamaran, a jego silniki płoszą wieloryba. Kapitan mówi, że wystraszony wieloryb długo nie wypłynie. Wracamy do portu podziwiając, z jaką wprawą załoga łowi sobie potężne ryby (to chyba barakudy). Te ryby można dobrze sprzedać do restauracji, ale tym razem chłopaki planują imprezę ze smażoną rybką. Kapitan odwozi nas tuk-tukiem do domku i pozuje do zdjęcia z juniorem. Fajny gość i świetne wrażenia z rana. Ostatniego dnia w Mirrisa postanawiamy poszukać tzw. secret beach. Wpierw trzeba wejść na najwyższy punkt przy plaży z pięknym widokiem, a następnie zejść maleńką stromą ścieżką na małą ukrytą plażę. Owszem jest tu tylko kilka osób, ale wejście do wody jest kamieniste, a piasek jest bardziej żwirowy. Wracamy na naszą plażę. Dzisiaj fale są większe, coraz bardziej wdzierają się na plażę. Musimy bardziej pilnować juniora, bo fale są silne. Po południu ocean tak się rozszalał, że fale zalewają całą plażę, a przy tym koce i aparaty. Zrobiło się zamieszanie, każdy coś suszy, kilku pechowców ogląda zalany sprzęt. Po obiedzie idziemy za domki na spacer. Za osiedlem zaczynają się łąki, gospodarstwa, po łąkach chodzą pawie, na podmokłych terenach spacerują czaple. Jest cicho, ludzie siedzą przed domami, coś robią, pozdrawiają nas. Przy palmie stoją panie i patrząc w górę zawzięcie coś omawiają. Żartujemy sobie, ż pewnie ta palma je wkurza i rozważają jak ją ściąć. Gdy wracamy panie długą tyczką ściągają z palmy małe orzechy. A więc o tym tak dyskutowały. Nagle słyszymy głuche uderzenie i płacz. To dziewczynka stojąca pod palmą dostała orzechem w głowę i się popłakała. Takie tam wiejskie rozrywki :) Wieczorem czeka na nas niespodzianka. Rupika zwołała sąsiadki i upiekły kilka tradycyjnych słodkich przekąsek. A ja poprzedniego dnia tylko zapytałam, czy wie gdzie mogę kupić lankijskie wypieki. Ciężko było pożegnać się z tak sympatycznymi ludźmi. Byliśmy u niech 5 dni czyli dość, żeby Rupice zaszkliły się oczy, gdy przytulała Michała.
, , , , , , , , ,
W pociągu zajmujemy miejsca przy oknie, z góry ciesząc się na słynne widoki na ocean. Niestety po kilku stacjach pociąg się odwraca i koniec z widokiem oceanu. Możnaby oczywiście podziwiać widok u sąsiadów, ale pociąg jest już nieźle zatłoczony, a będzie jeszcze gorzej. Jestem mocno zła, bo bardzo chcieliśmy nasycić oczy oceanem i plażami. Junior też posmutniał. Tymczasem zatłoczenie w pociągu osiąga punkt kulminacyjny. My siedzimy przy oknie, więc mamy jakiś ruch powietrza, ale gdy pociąg staje, to powietrze też staje. Co jakiś czas sprzedawcy jedzenia dokonują cudów przeciskając się przez tłum upchany jak sardynki. Chłopcu obok mama kupuje klopsika i uwędzoną papryczkę chili do pogryzania. Junior z przerażeniem przypatruje się chłopcu jedzącemu chili, a ten myśląc pewnie, że Michał patrzy z głodu, wyciąga gościnnie papryczkę, żeby naszego młodego poczęstować. Michał cofa się i robi minę, jakby ktoś podsuwał mu węża. Mówimy chłopcu, że to za ostre dla nas. Oczywiście wszyscy z rozbawieniem nas obserwują, reagując śmiechem na minę młodego.
, , , , ,




Dodaj Komentarz

Komentarze (7)

tomek1984 2 maja 2016 17:59 Odpowiedz
Świetna relacja i piękne zdjęcia. Też miałem przyjemność odwiedzić SRI LANKE w tym roku. Z jakiego aparatu korzystaliście ? :)
jollka 4 maja 2016 08:53 Odpowiedz
tomek1984Świetna relacja i piękne zdjęcia. Też miałem przyjemność odwiedzić SRI LANKE w tym roku. Z jakiego aparatu korzystaliście ? :)
Dziękuję :) To był pierwszy wyjazd syna do Azji i tym bardziej się cieszę, że tyle z nim zobaczyliśmy. Aparat to Canon 7D, foty jedzenia i niektóre robione na szybko są z IPhone.
popcarol 27 maja 2016 08:45 Odpowiedz
Fajna relacja, tez byłam w tym roku, na następny raz Sinharaja forest i alternatywa dla Lwiej Skały :)
gpaul 8 listopada 2016 18:33 Odpowiedz
Świetna relacja. Ponieważ mam w planach Sri Lankę w najbliższym czasie możesz podać jakieś namiary do noclegów?
dzendzej 31 stycznia 2017 11:55 Odpowiedz
super relacja, mozesz podac wiecej szczegolow dt. tej restauracji w pinnanwala :)jak ja znalezc ?
jollka 1 lutego 2017 09:54 Odpowiedz
gpaulŚwietna relacja. Ponieważ mam w planach Sri Lankę w najbliższym czasie możesz podać jakieś namiary do noclegów?
Ja korzystałam z namiarów na noclegi Łukasza: http://www.lkedzierski.com/sri-lanka/noclegi-na-sri-lance/ Skorzystałam z noclegu w Mirissa - gorąco polecam, sympatyczna, pomocna gospodyni, pyszne jedzenie, fajna rodzinna atmosfera. Noclegu w Ella u Sumithry nie polecam - zrobiło się bardzo drogo, a właścicielce przestało zależeć. Po wyjściu z pociągu w Ella nocleg znajdzie Cię sam albo weź tuk-tuk i niech kierowca cos doradzi. Namiaru na nocleg w Kendy już nie posiadam.
jollka 1 lutego 2017 10:00 Odpowiedz
dzendzejsuper relacja, mozesz podac wiecej szczegolow dt. tej restauracji w pinnanwala :)jak ja znalezc ?
Jak będziesz w Pinnawala to idź do słynnego punktu oglądania słoni (twarzą do rzeki), a potem kieruj się na lewo wzdłuż rzeki i sklepików. Idziesz lekko w dół ok. 500 m. Po prawej stronie w głębi jest mała restauracja, niełatwo ją dostrzec, bo jest w dole. Wtedy była pusta. Mówisz panu, że zjesz obiad, ale chciałbyś przy okazji zrobić zdjęcie słoniom. Pan zaprowadzi Cię pewnie w do rzeki i już. Słonie są oddalone, ale dobry zoom robi swoje. A obiad był smaczny, piwo zimne, soki świeże :)