0
Krytyk 18 września 2016 13:59
Do Papeete przylecieliśmy dobę po południu – dnia wczorajszego (w Nowej Zelandii był już kolejny dzień). Właściwie nie byliśmy zmęczeni, taki krótki komfortowy 5 godzinny lot z Auckland – nie odczuwa się zmiany tych 22 godzin. Naszym sposobem na noclegi było Airbnb- serwis, który umożliwia dzielenie się z innymi swoją kanapą, pokojem czy niewykorzystywanym akurat mieszkaniem. Idea co do zasady zacna, nie wiesz jednak na kogo trafisz. Ceny kwater były zdecydowanie (akurat w przypadku Tahiti) niższe niż te, które w tym samym czasie oferowały okoliczne hotele, hostele i pensjonaty. Tylko, że w hotelu wystarczą minuta lub dwie, żeby zarezerwować nocleg i mieć to z głowy. Bez łaski i czekania. Ponieważ było już późno samochód z wypożyczalni zamówiliśmy na kolejny dzień. Po pierwszym zetknięciu z Tahiti od razu poznaliśmy lokalną mentalność.

Vatea, Papeete – Z pierwszym gospodarzem (rodowitym Tahitańczykiem) umówiliśmy się, że podwiezie nas do mieszkania. Sami byśmy to zrobili … ale cena taksówki w stolicy wynosiła astronomiczne 50 EUR z lotniska do centrum – wolimy podwózkę. Chłopak z kwatery spóźnił się jakieś dwie godziny. W ramach atrakcji czekało nas bezsensowne dreptanie na lotnisku. Zgodnie z wyspiarską mentalnością, jakby nic złego się nie wydarzyło przywitaliśmy się bez pretensji z Vatea. Nasz gospodarz okazał się bardzo rozgarniętym wuefistą z Papeete. Kwatera była rodzajem stancji, które gospodarz podnajmował studentom, znajomym i turystom. Całkiem fajne miejsce, z basenem i widokiem na miasto. Trochę jak u studentów, pozornie czysto. Bardzo blisko centrum ale mocno pod górę. Później się dowiedzieliśmy, że właściwie wszystkie dobre miejsca w Papeete to przedmieścia położone na zboczach górskich. Natomiast downtown (centrum) oraz okolice lotniska posiadają najgorsze kwatery. Razem pojechaliśmy wieczorem na ryneczek food trucków w centrum Papeete. Miejsce bardzo czyste i jakoś nie wydawało się drogie (ceny 5-20 EUR). Kulinarnie bomba – zgodziliśmy się z Tahitańczykiem, że tak świeżych i dobrych ryb nie ma nawet w Tokio. Tuńczyk (raw red tuna) marynowany w mleku kokosowym to niebo w gębie! Oczywiście pogłoski, że to najtańsze miejsce do jedzenia okazały się przesadzone. Na całej wyspie są food trucki z cenami schodzącymi do 5-10 EUR.





Plan na Tahiti był prosty: pierwszy i ostatni nocleg w Papeete, kilka dni objazdu po wyspie wynajętym Suzuki Jimmy, górski interior i wyjazd w miejsce gdzie są największe fale – Taehupoo. Właściwie nic nie wiedzieliśmy o interiorze, z nadzieją na otrzymanie samochodu 4×4 odebraliśmy zwykłego suv-a (wypożyczalnia daje tylko przykład klasy auta a nie konkretnego modelu). Niestety opłacona wcześniej rezerwacja i zakaz wjazdu samochodem w góry zrobił swoje – trzeba będzie podjąć ryzyko utraty ubezpieczenia. Rezerwujcie samochody na miejscu, bez pośrednictwa internetu. Trasa górska udała się niestety tylko połowicznie, nie podjęliśmy ryzyka przejazdu suv-em przez górską rzekę. Wybraliśmy na kolejne kilka dni kwaterę w okolicy Afaahiti na mniejszym półwyspie – Tahiti Iti.



Laura, Afaahiti – Jadąc na kwaterę zaglądnęliśmy do swojskiego Carrefour-a. Znajdziecie na mapie przesmyk gdzie zaczyna się półwysep Tahiti Iti ze sklepem – na krzyżówce. Ceny pacyficzne. Poza francuskimi serami i importowanym alkoholem większość produktów była na akceptowalnym poziomie. Fajna była ta różnorodność dobrych francuskich produktów na środku Pacyfiku – czy im się opłaca z tak daleka importować? Zdecydowanie wolę takie sklepy niż biedę kulinarną w amerykańskich marketach. Alkohol wysokoprocentowy najkorzystniej jednak zakupić w duty free – jest kilka razy tańszy. Zakupy się przeciągnęły. Dom był trudny do znalezienia – brak szyldu i numeracji domów. Nasza francuska gospodyni po umówionej godzinie spotkania pojechała sobie do pobliskiego miasteczka. Poproszeni sąsiedzi skontaktowali się z panią z kwatery, otrzymaliśmy instrukcje gdzie są klucze – pod muszlą! Tym samym jej mały resorcik był tylko do naszej dyspozycji przynajmniej do rana! Cóż to było za miejsce, taki mały Gaudi gdzieś na Polinezji. Kilka domków pod palmami, cicho i zero turystów. Konsumowaliśmy zakupy zrobione w swojskim markecie Carrefour-a. Pacyficzny chillout! Rano przyjechała Laura, wpuściła nas do kuchni, trochę poopowiadała o życiu na wyspie i poleciła osobę z łodzią w Teahupoo.

Wyjazd na fale do Teahupoo (czytaj: tszapu) to całkiem fajna dawka adrenaliny. Wynajęliśmy u miłej Polinezyjki z tahitisurfari.com łódź w cenie 25 EUR za 2 godziny. Fale w tej okolicy dochodzą do 10 metrów i są jednymi z największych na świecie (tego dnia były podobno małe- tylko 3 metry, wystarczające!). Na łódkach jest bezpiecznie, wpłynęliśmy na przesmyk, gdzie można bezpiecznie obserwować surferów na fali.



Raiamanu, Faa – Ta kwatera w okolicy lotniska była bardzo tania. Prowadzi ją Tahitańczyk. Miejsce ciężkie do znalezienia, willa położona jest w nieciekawej dzielnicy na północnych zboczach gór koło lotniska. Przed wynajęciem praktycznie mieliśmy tylko jedną odpowiedź na AirBnb z potwierdzoną godziną przyjazdu. Tym razem byliśmy punktualnie. Zastaliśmy pusty dom. Dostać udało się po wejściu otwartymi tylnymi drzwiami. Wieczorem przyjechał Raiamanu z rodzinką (3 chłopców). W ogóle nie był zdziwiony, że czekamy, przecież dom był otwarty. Na pytanie o możliwości korzystania z kuchni, przytaknął z aprobatą. Ciekawa organizacja domu, wielki salon z kuchnią, bardzo twórczy nieład z obklejonymi olejem „czystymi” garami i zarośnięta pleśnią kuchenka na ogrodzie. Rodzinka była bardzo wyluzowana, stworzyła się surrealistyczna atmosfera naszego chilloutu w ogrodzie (powiedzmy na betonie) i tatusia grającego w playstation z chłopcami do północy. Pełen luz i totalna tahitańska asertywność.



Leila, Papeete – Ostatni nocleg wybraliśmy jednak z droższej półki AirBnb. Umówieni na lotnisku znowu spodziewaliśmy się kilkugodzinnej obsuwy. Niestety typowanie nie wyszło, Leila spóźniła się tylko 15 minut. Ta sympatyczna francuska z mężem posiadającym polskie korzenie (nie mówi po polsku) byli bardzo gadatliwi, opowiadali o Francji, życiu na wyspie, polecali miejsca i świetny mikro browar w centrum. Kwatera polożona niestety w bloku okazała się hitem. Czysto, ogromna przestrzeń i basen na dachu – taki standard dla żyjących tam Francuzów. Leila powtarzała zasadę – mój dom jest waszym domem. Jak tam będziecie poszukajcie Leili – i pozdrówcie ją od nas. Na Tahiti nie trzeba znać francuskiego, w zasadzie ludzie stykający się z turystami znają angielski. Wyspa jest zdecydowanie niedoceniona… a moim zdaniem jest o wiele ciekawsza od Bora Bora.

Film na krytykaturystyczna.pl

Dodaj Komentarz