W styczniu na F4F pojawiła się gorąca oferta: RPA z Włoch za niecałe 500PLN. Pod wpływem impulsu i wcześniejszych bliżej nieokreślonych planów podróżniczych na ten rok kupiłem w kilka minut bilety na majówkę po najniższej tytułowej cenie.
Error fare obejmował trasę PSA-FCO-CAI-JNB, dorzuciłem do tego JNB-CPT oraz doloty do Pizy i wyszła z tego całkiem przyjemna (mam nadzieję
;)) majówka. W 11 dni przemierzę trasę WAW-DSA/LBA-PSA-FCO-CAI-JNB-CPT-JNB-CAI-FCO-PSA-KRK, więc zapowiada się intensywnie
:)
Jest godzina 1:59, a wylot z Warszawy już o 5:55, chyba pora już spać. Tak więc tym krótkim wstępem rozpoczynam swoją pierwszą relację live. Do później, dobranoc!Dzień 1.
Budzik zadzwonił o 3:13. Wstawanie o tej porze nie należy do najprzyjemniejszych czynności, szczególnie wtedy, kiedy niewiele ponad godzinę wcześniej pisało się jeszcze inauguracyjny post na F4F. Transport publiczny miał zająć ponad godzinę, więc zdecydowałem się na myTaxi, które na majówkę oferuje rabaty na kursy na lotniska i dworce. Wylot do DSA na pokładzie Wizzaira był pierwszym wylotem z WAW w dniu dzisiejszym (5:55).
Szybka kontrola bezpieczeństwa, szybkie śniadanie w Preludium i wylot praktycznie pełnym Airbusem A321.
W Doncaster udało się dość sprawnie przejść kontrolę paszportową, chociaż przeciętnie miły Pan zaczepił mnie w celu usunięcia niektórych zdjęć z kolejki
:) Pogoda w Doncaster nie zachwyciła, zaczynał padać deszcz i było chłodniej niż w Polsce. Autobus X4 zabrał nas (w celu uściślenia: podróżuję z siostrą
;)) na stację kolejową, skąd pojechaliśmy pociągiem do Leeds.
Tutaj ze stacji autobusem 757 pojechaliśmy prosto na lotnisko LBA, które nie prezentuje się zbyt okazale.
Jeszcze gorsza okazała się kontrola bezpieczeństwa, która trwała grubo ponad 30 minut (nie licząc kolejki). Większość bagaży, w tym nasze, była opróżniane do kuwet, kilkukrotnie prześwietlane, a obsługa nie spieszyła się zbytnio i nie była sympatyczna. Na lotnisku w Leeds także zajrzałem do saloniku, który został przeniesiony do nowego pomieszczenia dwa tygodnie temu. Salonik szału jednak nie zrobił, parę dań na zimno nie miały powalającego smaku, brakuje gniazdek przy stolikach i innych udogodnień.
Na trasie LBA-PSA polecieliśmy Ryanairem. Większość lotu przespałem, doceniając po raz kolejny miejsca z dodatkową przestrzenią na nogi (akurat dzisiaj mowa o miejscach przy wyjściach emergency).
Piza powitała nas słońcem i bardzo przyjemnymi temperaturami, które z delikatnym wiatrem powodowały, że aż chciało się czekać na autobus lotniskowy, którego przyjazd trochę się przeciągał
:D Tym samym plan lotów na dzień dzisiejszy został zrealizowany, jutro o 6:40 wylot Alitalią do FCO. Z racji tego, że lotnisko w Pizie nie działa całodobowo, noc spędzamy w średniej jakości pensjonacie położonym kilkaset metrów od terminalu lotniska. Lotnisko w Pizie jest położone dość blisko centrum, więc w okolicy mamy kilka uroczych uliczek, wśród których odkryliśmy lokalną pizzerię. Pizza na kolację jest jednym z plusów stopovera we Włoszech
:)
cdn.Dzień 2.
Noc w Pizie była dłuższa niż poprzednia, ale też niewystarczająca do wyspania się. No cóż, taki los budżetowych podróżników
:) O 6:40 kolejny lot w całej układance, Alitalia do Rzymu.
Na lotnisko udajemy się pieszo. Jest jeszcze ciemno, ale ciepło. Check-in zupełnie bezproblemowy (co w przypadku EF nie jest wcale oczywiste), jedynym mankamentem jest fakt prawdopodobnie niezależny od Alitalii, czyli miejsca na odcinku CAI-JNB. System przydzielił nam środki środkowego rzędu, na dodatek oddzielnie. Pózniej jednak już nie tak sprawnie przebiegała kontrola bezpieczeństwa: kolejka ciągnęła się przez cały terminal i staliśmy w niej ponad pół godziny. To wszystko spowodowało, że czasu na airside mieliśmy całkiem niewiele i już za chwilę byliśmy na pokładzie Embraera 175.
Sam lot trwał niewiele ponad 30 minut. Kilka godzin postoju w Rzymie (a raczej na lotnisku) i znowu byliśmy w powietrzu, tym razem do Kairu na pokładzie Airbusa A320 Alitalii. Przy wyjściu do samolotu spotykamy forumowicza, który również leciał z nami niemal identyczną trasę
:)
Kair z góry robi duże wrażenie. Osiedla skupione na meczetach znajdujących się w ich centralnej części, wszystko przeplatane sporymi niezagospodarowanymi przestrzeniami. To tyle zwiedzania samego Kairu na ten moment, bo wyjść do miasta chcemy w drodze powrotnej, kiedy mamy tutaj praktycznie cały dzień. Po przylocie skierowaliśmy się prosto do miejsca oznaczonego jako „Connecting flights”. W rzeczywistości było to stanowisko jednej osoby, która raczej nieczęsto styka się z przypadkiem tranzytu takiego jak nasz: musieliśmy zmienić terminale, a nikt z nas nie chciał płacić 25USD za wizę. Egipcjanie problemów nie robili, ale wszystko trwało strasznie długo. Najpierw przez 40 minut czekaliśmy na zwrot paszportów, które im wręczyliśmy na samym początku i na bagaże rejestrowane, które przynieśli nam pracownicy lotniska. Później czekaliśmy na zaaranżowany transport między terminalami: miało być 5 minut, w rzeczywistości było to grubo ponad pół godziny. Między terminalami przewiózł nas ostatecznie minibus oznaczony napisem VIP, chociaż w praktyce wypakowany był po brzegi turystami, którzy na kolanach trzymali swoje (i nie tylko) walizki. Sam terminal, z którego odlatuje EgyptAir jest raczej pusty i przeciętny. Pracownicy spacerują korytarzami popalając papierosy, w sklepach wolnocłowych pracownicy zachęcają do zakupów, korytarzem przechodziła lokalna panna młoda w bogatej sukni ślubnej. Salonik w Terminalu 3 też nie robi wrażenia, przeciwnie - jest bardzo przeciętny, wręcz słaby.
O 23:10 startujemy do Johannesburga na pokładzie Airbusa A330. Tuż po wejściu na pokład od razu rzuca się w oczy duża liczba wolnych miejsc, ostatecznie obłożenie wynosiło na oko jakieś 50-60%. Problem z niewygodnymi miejscami przydzielonymi nam jeszcze w Pizie rozwiązał się sam, bo załoga jasno pozwoliła na zmianę miejsc na dowolne wybrane (poza klasą biznes, próbowałem
:D). Jedzenie oferowane przez EgiptAir jest akceptowalne, chociaż zdarzało mi się jeść dużo smaczniej. Sama obsługa również jak najbardziej w porządku. Noc spędzamy w powietrzu, na miejsce docieramy około 7 rano.
Dzień 3.
Po przylocie do JNB odstaliśmy kilkanaście minut w kolejce do kontroli paszportowej, szybkie wbicie pieczątki i jesteśmy oficjalnie w RPA
:) Do celu został jeszcze jeden odcinek: JNB-CPT. Na tej trasie lata kilku przewoźników lowcostowych (ale nie tylko), my w tą stronę lecimy liniami Kulula. Zanim jednak weszliśmy na pokład, musieliśmy poczekać kilka godzin na lotnisku, bo zostawiłem między lotami bufor czasowy na wypadek jakichkolwiek opóźnień. W międzyczasie wskoczyłem do obu saloników na terminalu obsługującym loty krajowe: Bidvest Sky Lounge oraz Bidvest Premier Lounge. Ten drugi jest lepszy od pierwszego, ale oba są naprawdę w porządku. Smaczne jedzenie, miła obsługa, dostępność prysznicy w Premier Lounge.
Dwugodzinny lot do CPT niczym specjalnym się nie wyróżnia, a Kulula wygląda jak odpowiednik Ryanaira na tamtym rynku. Dodam tylko, że odprawa online pozwoliła na darmowy wybór miejsc, także tych z większą przestrzenią na nogi, z czego nie omieszkałem skorzystać.
Udało się! Po ponad 60h podróży z Warszawy do Kapsztadu przez Wielką Brytanię, Włochy i Egipt dotarliśmy do celu. Zmęczeni wsiadamy do Ubera i za ~50PLN jedziemy na Sea Point, gdzie wynajęliśmy poprzez Airbnb mały apartament. Szybki wypad o zachodzie słońca do pobliskiego supermarketu, a potem już tylko odpoczynek. Dobranoc!
cdn.Dzień 4.
W przeciwieństwie do kilku poprzednich dni budzik nie zadzwonił o nieludzkiej porze. Mało tego, w ogóle nie zadzwonił, wstaliśmy o 10. Można by powiedzieć że to marnotrawienie czasu, ale faktem jest to, że po tak długiej podróży trzeba było w końcu się wyspać. Szybkie śniadanie i można wyjść na zewnątrz. Widok z okna zachęcał do pójścia nad ocean
;)
Wychodzimy z budynku, rozglądamy się, jest bezpiecznie. Nikt nie chce wbić nam noża w podbrzusze, nikt nie czyha na nasz portfel. Mieszkamy na Sea Point, ta część razem z Green Point jest uznawana za bezpieczniejszą niż inne. Nie wiem na razie jak jest w innych miejscach, ale tutaj wszystko wygląda w porządku. Ludzie niekiedy uśmiechają się do nas, ktoś w kolejce w supermarkecie dopytuje skąd jesteśmy, bo słyszą inny akcent. Na początku analizujemy każdego, kto wygląda nawet w najmniejszym stopniu podejrzanie - zupełnie niepotrzebnie. Obawiałem się, że wyciągnięcie telefonu nie będzie możliwe, okazuje się jednak że spokojnie można robić zdjęcia.
Najpierw poszliśmy w kierunku Beach Rd, kilka zdjęć i wchodzimy na Sea Point Promenade. Ludzie tu biegają, spacerują z psami albo siedzą na ławce i podziwiają fale.
Idziemy promenadą około 2km na południe, potem odbijamy do Main Road i wchodzimy do supermarketu Checkers. Wcześniejszy rekonesans wykazał, że to właśnie ta sieć jest ma najlepszy stosunek jakości do ceny i faktycznie tak jest. Ceny większości produktów kształtują się na polskim poziomie (lub są tańsze). Za kilogram bananów zapłaciliśmy 18 ZAR, butelka wina to koszt od 29 ZAR za butelkę, wafelki kosztowały 6 ZAR. Z supermarketu wracamy do mieszkania Uberem za 8 złotych.
Za chwilę znowu wyszliśmy na Sea Point Promenade i tym razem przeszliśmy nią w kierunku północnym do końca. Po drodze minęliśmy stadion, ale też sporo razy zatrzymywaliśmy się oglądać fale. Ciężko to złapać na zdjęciach, ale są naprawdę spore i robią wrażenie.
Dalej Beach Rd dotarliśmy do V&A Waterfront, jednego z najbardziej turystycznych miejsc Kapsztadu. Oczywiście, jest bardzo dużo turystów, ale mimo to jest całkiem sympatycznie. Poszliśmy zobaczyć heliport, byliśmy w V&A Food Market i The Watershed. Spacer po V&A Waterfront był przyjemny do tego stopnia, że zastał nas tam zmrok, po którym miasto uznawane jest za jeszcze bardziej niebezpieczne. Na V&A tego nie odczuliśmy, za to po zmroku można było posłuchać ulicznych muzyków i zobaczyć to miejsce w innym świetle. Na każdym kroku można było spotkać patrole policji, także miejsca turystyczne są raczej dobrze strzeżone. Nie ryzykowaliśmy jednak powrotu do mieszkania pieszo
;)
Wróciliśmy do mieszkania. Nadszedł czas podsumowania dnia czyli napisanie kolejnej części relacji. Zza okna słychać tylko szum oceanu i nawoływanie mew. W takich warunkach jest to prawdziwą przyjemnością
:)
cdn.-- 01 Maj 2018 21:53 --
@oskiboski dzięki! Staram się, chociaż jakimś specjalistą nie jestem, a zdjęcia kompletnie bez żadnej edycji.
@ibartek z dnia na dzień czujemy się coraz pewniej, na początku jednak stereotypy i statystyki nie napawały optymizmem
:D Co do okolic, to chętnie, ale pewnie nie wyrobimy się w tym tripie.
-- 01 Maj 2018 22:19 --
Dzień 5.
Na dzisiejszy dzień nie mieliśmy konkretnych planów. Oczywiście mamy w głowie miejsca, które chcemy zobaczyć podczas tego tripu, ale ich realizacja jest dość mocno improwizowana
;) Dzień zaczęliśmy od zamówienia Ubera, Bulelani zawiózł nas pod dolną stację kolejki linowej, która ma zabrać nas na Table Mountain. Już z okna samochodu widoki robią wrażenie
;)
Na Table Mountain można także się wspiąć o własnych siłach, ale cały czas czujemy presję czasu, jesteśmy na miejscu tylko kilka dni. Tłumów przed wejściem do kolejki za bardzo nie widać, pogoda wydaje się być w porządku (rano było pochmurno i wiało, ale o godzinie 9-10 zaczęło się rozjaśniać). Kupujemy bilety w dwie strony za 293 ZAR (za osobę) i już za chwilę stoimy przed wejściem do kabiny.
@oskiboski dzięki! Staram się, chociaż jakimś specjalistą nie jestem, a zdjęcia kompletnie bez żadnej edycji.@ibartek z dnia na dzień czujemy się coraz pewniej, na początku jednak stereotypy i statystyki nie napawały optymizmem
:D Co do okolic, to chętnie, ale pewnie nie wyrobimy się w tym tripie.
bardzo fajna relacja, a zdjecia zdecydowanie zachecaja do podrozy w te miejsca.jedyna rzecz ktora mnie zastanawia, juz zreszta nie pierwszy raz to czy naprawde warto pisac relacje live i odbierac sobie przyjemnosc podrozy/odpoczynku (tym bardziej tak krotkiej i napietej)
:)
Jak macie jeszcze zapas czasu to polecam Przylądek Dobrej Nadziei + Simon's town z pingwinami. Jak wyruszycie wcześnie rano to najciekawsze miejsca powinniście zrobić w ciągu 1 dnia
@tunczaj dzięki
:D Pisanie relacji live faktycznie powoduje, że przez cały dzień układa się trochę myśli w głowie. Z drugiej strony to mobilizuje do aktywnego zwiedzania, robienia lepszych zdjęć i ostatecznie daje nowe doświadczenia, które mogą się przydać przy kolejnych relacjach live (w planach)
;) @Oszukani bingo, zgadłeś cały dzisiejszy dzień! Zaraz ładuję dzisiejszą część relacji
:)
Dzięki, dało się prościej KRK-PSA Ryanairem, ale przegapiłem moment kiedy bilety były tanie, a później ceny poszybowały w górę bo to termin okołomajówkowy. Byłoby parę godzin krócej
;)
Jeśli można już po powrocie fajnie było by jak podał byś krótkie podsumowanie kosztów podroży szczególnie transport i noclegi. Nie ukrywam ze jestem w sytuacji w jakiej byleś 4 lata temu i ja chłonę jak gąbka wszystkie newsy i czekam na swojego EF w jakieś magiczne miejsce
:D
Trochę słabo, że wzięliście autobus geriatryczny na Przylądek. Gdyby było więcej czasu to warto przejść szlak od latarni do tablicy. Po drodze jest genialna plaża pomiędzy pionowymi skałami. Zresztą widać ją na jednym z waszych zdjęć. W wolnej chwili wrzucę jej zdjęcie
@Dryblas, jakieś podstawowe podsumowanie kosztów pewnie na koniec wrzucę, ale raczej nie planuję niczego szczegółowego (pewnie tylko podsumowanie kosztów lotów + zakwaterowania)@Oszukani akurat tutaj muszę zwrócić honor geriatrycznej wycieczce i jej przewodnikowi, była możliwość zejścia do tablicy. Prawie nikt nie skorzystał bo padał deszcz i momentami było naprawdę nieprzyjemnie, więc nie byłoby w tym żadnej frajdy. W kwestii wybrania samej wycieczki, jak rozejrzałem się na miejscu to wkoło były jedynie wypożyczone samochody + zorganizowane wycieczki, a w moim przypadku wypożyczenie samochodu odpadało niestety
:( Chętnie bym tam dotarł jaką komunikacją publiczną, ale z tego co wiem, to takowa tam nie dociera.
Error fare obejmował trasę PSA-FCO-CAI-JNB, dorzuciłem do tego JNB-CPT oraz doloty do Pizy i wyszła z tego całkiem przyjemna (mam nadzieję ;)) majówka. W 11 dni przemierzę trasę WAW-DSA/LBA-PSA-FCO-CAI-JNB-CPT-JNB-CAI-FCO-PSA-KRK, więc zapowiada się intensywnie :)
Jest godzina 1:59, a wylot z Warszawy już o 5:55, chyba pora już spać. Tak więc tym krótkim wstępem rozpoczynam swoją pierwszą relację live. Do później, dobranoc!Dzień 1.
Budzik zadzwonił o 3:13. Wstawanie o tej porze nie należy do najprzyjemniejszych czynności, szczególnie wtedy, kiedy niewiele ponad godzinę wcześniej pisało się jeszcze inauguracyjny post na F4F. Transport publiczny miał zająć ponad godzinę, więc zdecydowałem się na myTaxi, które na majówkę oferuje rabaty na kursy na lotniska i dworce. Wylot do DSA na pokładzie Wizzaira był pierwszym wylotem z WAW w dniu dzisiejszym (5:55).
Szybka kontrola bezpieczeństwa, szybkie śniadanie w Preludium i wylot praktycznie pełnym Airbusem A321.
W Doncaster udało się dość sprawnie przejść kontrolę paszportową, chociaż przeciętnie miły Pan zaczepił mnie w celu usunięcia niektórych zdjęć z kolejki :)
Pogoda w Doncaster nie zachwyciła, zaczynał padać deszcz i było chłodniej niż w Polsce. Autobus X4 zabrał nas (w celu uściślenia: podróżuję z siostrą ;)) na stację kolejową, skąd pojechaliśmy pociągiem do Leeds.
Tutaj ze stacji autobusem 757 pojechaliśmy prosto na lotnisko LBA, które nie prezentuje się zbyt okazale.
Jeszcze gorsza okazała się kontrola bezpieczeństwa, która trwała grubo ponad 30 minut (nie licząc kolejki). Większość bagaży, w tym nasze, była opróżniane do kuwet, kilkukrotnie prześwietlane, a obsługa nie spieszyła się zbytnio i nie była sympatyczna.
Na lotnisku w Leeds także zajrzałem do saloniku, który został przeniesiony do nowego pomieszczenia dwa tygodnie temu. Salonik szału jednak nie zrobił, parę dań na zimno nie miały powalającego smaku, brakuje gniazdek przy stolikach i innych udogodnień.
Na trasie LBA-PSA polecieliśmy Ryanairem. Większość lotu przespałem, doceniając po raz kolejny miejsca z dodatkową przestrzenią na nogi (akurat dzisiaj mowa o miejscach przy wyjściach emergency).
Piza powitała nas słońcem i bardzo przyjemnymi temperaturami, które z delikatnym wiatrem powodowały, że aż chciało się czekać na autobus lotniskowy, którego przyjazd trochę się przeciągał :D Tym samym plan lotów na dzień dzisiejszy został zrealizowany, jutro o 6:40 wylot Alitalią do FCO.
Z racji tego, że lotnisko w Pizie nie działa całodobowo, noc spędzamy w średniej jakości pensjonacie położonym kilkaset metrów od terminalu lotniska. Lotnisko w Pizie jest położone dość blisko centrum, więc w okolicy mamy kilka uroczych uliczek, wśród których odkryliśmy lokalną pizzerię. Pizza na kolację jest jednym z plusów stopovera we Włoszech :)
cdn.Dzień 2.
Noc w Pizie była dłuższa niż poprzednia, ale też niewystarczająca do wyspania się. No cóż, taki los budżetowych podróżników :) O 6:40 kolejny lot w całej układance, Alitalia do Rzymu.
Na lotnisko udajemy się pieszo. Jest jeszcze ciemno, ale ciepło. Check-in zupełnie bezproblemowy (co w przypadku EF nie jest wcale oczywiste), jedynym mankamentem jest fakt prawdopodobnie niezależny od Alitalii, czyli miejsca na odcinku CAI-JNB. System przydzielił nam środki środkowego rzędu, na dodatek oddzielnie. Pózniej jednak już nie tak sprawnie przebiegała kontrola bezpieczeństwa: kolejka ciągnęła się przez cały terminal i staliśmy w niej ponad pół godziny. To wszystko spowodowało, że czasu na airside mieliśmy całkiem niewiele i już za chwilę byliśmy na pokładzie Embraera 175.
Sam lot trwał niewiele ponad 30 minut. Kilka godzin postoju w Rzymie (a raczej na lotnisku) i znowu byliśmy w powietrzu, tym razem do Kairu na pokładzie Airbusa A320 Alitalii. Przy wyjściu do samolotu spotykamy forumowicza, który również leciał z nami niemal identyczną trasę :)
Kair z góry robi duże wrażenie. Osiedla skupione na meczetach znajdujących się w ich centralnej części, wszystko przeplatane sporymi niezagospodarowanymi przestrzeniami. To tyle zwiedzania samego Kairu na ten moment, bo wyjść do miasta chcemy w drodze powrotnej, kiedy mamy tutaj praktycznie cały dzień.
Po przylocie skierowaliśmy się prosto do miejsca oznaczonego jako „Connecting flights”. W rzeczywistości było to stanowisko jednej osoby, która raczej nieczęsto styka się z przypadkiem tranzytu takiego jak nasz: musieliśmy zmienić terminale, a nikt z nas nie chciał płacić 25USD za wizę. Egipcjanie problemów nie robili, ale wszystko trwało strasznie długo. Najpierw przez 40 minut czekaliśmy na zwrot paszportów, które im wręczyliśmy na samym początku i na bagaże rejestrowane, które przynieśli nam pracownicy lotniska. Później czekaliśmy na zaaranżowany transport między terminalami: miało być 5 minut, w rzeczywistości było to grubo ponad pół godziny. Między terminalami przewiózł nas ostatecznie minibus oznaczony napisem VIP, chociaż w praktyce wypakowany był po brzegi turystami, którzy na kolanach trzymali swoje (i nie tylko) walizki.
Sam terminal, z którego odlatuje EgyptAir jest raczej pusty i przeciętny. Pracownicy spacerują korytarzami popalając papierosy, w sklepach wolnocłowych pracownicy zachęcają do zakupów, korytarzem przechodziła lokalna panna młoda w bogatej sukni ślubnej. Salonik w Terminalu 3 też nie robi wrażenia, przeciwnie - jest bardzo przeciętny, wręcz słaby.
O 23:10 startujemy do Johannesburga na pokładzie Airbusa A330. Tuż po wejściu na pokład od razu rzuca się w oczy duża liczba wolnych miejsc, ostatecznie obłożenie wynosiło na oko jakieś 50-60%. Problem z niewygodnymi miejscami przydzielonymi nam jeszcze w Pizie rozwiązał się sam, bo załoga jasno pozwoliła na zmianę miejsc na dowolne wybrane (poza klasą biznes, próbowałem :D). Jedzenie oferowane przez EgiptAir jest akceptowalne, chociaż zdarzało mi się jeść dużo smaczniej. Sama obsługa również jak najbardziej w porządku.
Noc spędzamy w powietrzu, na miejsce docieramy około 7 rano.
Dzień 3.
Po przylocie do JNB odstaliśmy kilkanaście minut w kolejce do kontroli paszportowej, szybkie wbicie pieczątki i jesteśmy oficjalnie w RPA :) Do celu został jeszcze jeden odcinek: JNB-CPT. Na tej trasie lata kilku przewoźników lowcostowych (ale nie tylko), my w tą stronę lecimy liniami Kulula. Zanim jednak weszliśmy na pokład, musieliśmy poczekać kilka godzin na lotnisku, bo zostawiłem między lotami bufor czasowy na wypadek jakichkolwiek opóźnień. W międzyczasie wskoczyłem do obu saloników na terminalu obsługującym loty krajowe: Bidvest Sky Lounge oraz Bidvest Premier Lounge. Ten drugi jest lepszy od pierwszego, ale oba są naprawdę w porządku. Smaczne jedzenie, miła obsługa, dostępność prysznicy w Premier Lounge.
Dwugodzinny lot do CPT niczym specjalnym się nie wyróżnia, a Kulula wygląda jak odpowiednik Ryanaira na tamtym rynku. Dodam tylko, że odprawa online pozwoliła na darmowy wybór miejsc, także tych z większą przestrzenią na nogi, z czego nie omieszkałem skorzystać.
Udało się! Po ponad 60h podróży z Warszawy do Kapsztadu przez Wielką Brytanię, Włochy i Egipt dotarliśmy do celu. Zmęczeni wsiadamy do Ubera i za ~50PLN jedziemy na Sea Point, gdzie wynajęliśmy poprzez Airbnb mały apartament. Szybki wypad o zachodzie słońca do pobliskiego supermarketu, a potem już tylko odpoczynek. Dobranoc!
cdn.Dzień 4.
W przeciwieństwie do kilku poprzednich dni budzik nie zadzwonił o nieludzkiej porze. Mało tego, w ogóle nie zadzwonił, wstaliśmy o 10. Można by powiedzieć że to marnotrawienie czasu, ale faktem jest to, że po tak długiej podróży trzeba było w końcu się wyspać. Szybkie śniadanie i można wyjść na zewnątrz. Widok z okna zachęcał do pójścia nad ocean ;)
Wychodzimy z budynku, rozglądamy się, jest bezpiecznie. Nikt nie chce wbić nam noża w podbrzusze, nikt nie czyha na nasz portfel. Mieszkamy na Sea Point, ta część razem z Green Point jest uznawana za bezpieczniejszą niż inne. Nie wiem na razie jak jest w innych miejscach, ale tutaj wszystko wygląda w porządku. Ludzie niekiedy uśmiechają się do nas, ktoś w kolejce w supermarkecie dopytuje skąd jesteśmy, bo słyszą inny akcent. Na początku analizujemy każdego, kto wygląda nawet w najmniejszym stopniu podejrzanie - zupełnie niepotrzebnie. Obawiałem się, że wyciągnięcie telefonu nie będzie możliwe, okazuje się jednak że spokojnie można robić zdjęcia.
Najpierw poszliśmy w kierunku Beach Rd, kilka zdjęć i wchodzimy na Sea Point Promenade. Ludzie tu biegają, spacerują z psami albo siedzą na ławce i podziwiają fale.
Idziemy promenadą około 2km na południe, potem odbijamy do Main Road i wchodzimy do supermarketu Checkers. Wcześniejszy rekonesans wykazał, że to właśnie ta sieć jest ma najlepszy stosunek jakości do ceny i faktycznie tak jest. Ceny większości produktów kształtują się na polskim poziomie (lub są tańsze). Za kilogram bananów zapłaciliśmy 18 ZAR, butelka wina to koszt od 29 ZAR za butelkę, wafelki kosztowały 6 ZAR. Z supermarketu wracamy do mieszkania Uberem za 8 złotych.
Za chwilę znowu wyszliśmy na Sea Point Promenade i tym razem przeszliśmy nią w kierunku północnym do końca. Po drodze minęliśmy stadion, ale też sporo razy zatrzymywaliśmy się oglądać fale. Ciężko to złapać na zdjęciach, ale są naprawdę spore i robią wrażenie.
Dalej Beach Rd dotarliśmy do V&A Waterfront, jednego z najbardziej turystycznych miejsc Kapsztadu. Oczywiście, jest bardzo dużo turystów, ale mimo to jest całkiem sympatycznie. Poszliśmy zobaczyć heliport, byliśmy w V&A Food Market i The Watershed. Spacer po V&A Waterfront był przyjemny do tego stopnia, że zastał nas tam zmrok, po którym miasto uznawane jest za jeszcze bardziej niebezpieczne. Na V&A tego nie odczuliśmy, za to po zmroku można było posłuchać ulicznych muzyków i zobaczyć to miejsce w innym świetle. Na każdym kroku można było spotkać patrole policji, także miejsca turystyczne są raczej dobrze strzeżone. Nie ryzykowaliśmy jednak powrotu do mieszkania pieszo ;)
Wróciliśmy do mieszkania. Nadszedł czas podsumowania dnia czyli napisanie kolejnej części relacji. Zza okna słychać tylko szum oceanu i nawoływanie mew. W takich warunkach jest to prawdziwą przyjemnością :)
cdn.-- 01 Maj 2018 21:53 --
@oskiboski dzięki! Staram się, chociaż jakimś specjalistą nie jestem, a zdjęcia kompletnie bez żadnej edycji.
@ibartek z dnia na dzień czujemy się coraz pewniej, na początku jednak stereotypy i statystyki nie napawały optymizmem :D Co do okolic, to chętnie, ale pewnie nie wyrobimy się w tym tripie.
-- 01 Maj 2018 22:19 --
Dzień 5.
Na dzisiejszy dzień nie mieliśmy konkretnych planów. Oczywiście mamy w głowie miejsca, które chcemy zobaczyć podczas tego tripu, ale ich realizacja jest dość mocno improwizowana ;)
Dzień zaczęliśmy od zamówienia Ubera, Bulelani zawiózł nas pod dolną stację kolejki linowej, która ma zabrać nas na Table Mountain. Już z okna samochodu widoki robią wrażenie ;)
Na Table Mountain można także się wspiąć o własnych siłach, ale cały czas czujemy presję czasu, jesteśmy na miejscu tylko kilka dni. Tłumów przed wejściem do kolejki za bardzo nie widać, pogoda wydaje się być w porządku (rano było pochmurno i wiało, ale o godzinie 9-10 zaczęło się rozjaśniać). Kupujemy bilety w dwie strony za 293 ZAR (za osobę) i już za chwilę stoimy przed wejściem do kabiny.