+1
Antares 8 lipca 2018 20:42
SiJ056.jpg



SiJ060.jpg



Dlatego naprawdę miłym zaskoczeniem była ostatnia świątynia, Candi Sewu – dopiero tu zobaczyłam ogrom przedsięwzięcia sprzed wieków. I pomimo, że dokoła też było gruzowisko, to jednak łatwiej mi było wyobrazić sobie ludzi odwiedzających to miejsce w czasach jego świetności.


SiJ062.jpg



SiJ064.jpg



SiJ066.jpg



SiJ067.jpg



SiJ065.jpg



Przed drogą powrotną do centrum wdepnęłyśmy do malutkiego lokalu przy (nazwijmy to) pętli autobusowej. Było pysznie, choć z zewnątrz trudno w ogóle dostrzec, że tam dają jeść. :) Za nasi goreng płacimy po 15tys rupii od osoby (poprzedniego dnia zapłaciłam 25tys za jakieś mięso smażone w głębokim tłuszczu, bez żadnej sałatki, czy dodatków).

Po lunchu bujamy się z powrotem do centrum. Na Terminal Jombor docieramy tuż przed godz. 15:00. Ostatni autobus miał zaraz ruszać i kierowca czekał w sumie tylko na naszą decyzję. Oczywiście, że jedziemy! O warunkach i stylu podróżowania komunikacją publiczną powinnam chyba napisać osobny post. W każdym razie przejazd kosztuje 25tys rupii od osoby (czytaj: od turysty; obserwowałam, ile bileter zbiera od miejscowych i gość, który przejechał z nami dokładnie połowę trasy, zapłacił 6tys).
Wysiadając z autobusu słyszymy, że ostatni kurs powrotny jest o godz. 17:00 – już wiemy, że się nie wyrobimy, więc w drodze do świątyni zagadujemy jeszcze jednego turystę, żeby później podzielić koszty taksówki. Od autobusu do bramy kompleksu jest 5 minut spacerem, a do schodów świątyni kolejne 10 minut. Oczywiście miejscowi proponują nam podwózkę rikszą, z której nie korzystamy.
Przy wejściu znowu ten sam welcome drink z lodówki.
Borobudur o zachodzie słońca chyba można uznać za romantyczne. Nawet przy tej ilości chmur, które ciągną od gór i formują się nad drzewami. Klimat jest tu trochę inny, niż w samej Yogyakarcie, jest przyjemniej.


SiJ068.jpg



SiJ069.jpg



SiJ070.jpg



SiJ072.jpg



SiJ074.jpg



Opuszczamy teren świątyni ok. godz. 19:00, kiedy zaczynają wszystkich wyganiać przed zamknięciem. Dzięki temu stragany przed wejściem świecą już pustkami i nikt nas nie nagabuje. Ponieważ po autobusach nie ma śladu, zaczynamy się rozglądać za taksówką. Zaczepia nas kilku miejscowych i oferują podwózkę… skuterami. Ale upieramy się, że jedziemy we 3 i koniec. Tylko żadnej taksówki w pobliżu nie ma. Wchodzimy na posterunek policji, zapytać o pomoc przy zorganizowaniu transportu. Światła w środku rozświecone, komputery włączone, wszystko leży na wierzchu… i nikogo nie ma! Sprawdzamy na mapie hotele – może stamtąd ktoś zadzwoni po taksówkę. Kaśka znika w ciemnościach, poszukując jednego z nich, a ja zostaję z naszym towarzyszem koło „dworca”. Panowie od skuterów nadal nas przekonują, że warto się bujnąć skuterem. Jeden nawet każe poczekać 10 minut, bo na pewno coś zaraz przyjedzie (yhy…) i też gdzieś znika. Kaśka nie znalazła hotelu i wróciła z pustymi rękami. Po chwili podjechał busik, kierowca włączył kalkulator na telefonie i pokazał nam sumę 300tys rupii. Cena była dla nas do zaakceptowania, tak więc poszukiwania taksówki zajęły nie więcej, niż 15 minut. Mało tego – kierowca nie wysadził nas na Jombor, ale w samym centrum na Malioboro. :)

Idziemy jeszcze na kolację - będzie 10 patyczków chicken satay i zielona tajska herbata (z mlekiem! i mega przesłodzona), lokal przy ulicy, ponoć jakiś modny, za 32tys rupii/os. Dla mnie ostrość sięga akceptowalnej przeze mnie granicy - jeszcze jest przyjemnie. Za to Kaśka uznaje, że mogłaby sobie tym przetrzeć oczy i raczej by nie zauważyła... Tak czy inaczej, znowu jest smacznie. :)

Po tym dniu rozumiem, dlaczego wszystkie wycieczki zorganizowane przyjeżdżają w te miejsca na wschód słońca - bo jest chłodniej. Tam naprawdę nie ma zbyt wiele cienia, żeby odpocząć. Widoki o wschodzie słońca zapewne też robią wrażenie, ale osobiście nie uważam, żeby w południe były dużo gorsze. Ewentualnie drugim powodem może być dobre światło o zdjęć. Więcej zalet nie znalazłam.Dzień VII
W zasadzie ten dzień był największą niewiadomą wyjazdu, a szczególnie przez ostatnie 12 dni. Dokładnie 11 maja Merapi postanowił sobie kaszlnąć popiołami, co skutkowało ewakuacją ludności w promieniu bodajże 5km i podwyższono stopień zagrożenia. A kilka dni wcześniej kupiłyśmy przez Viator.com wycieczkę na wulkan. Biuro przez cały czas było z nami w kontakcie i miałyśmy gwarancję, że nawet jeśli coś się wydarzy dzień przed, to dostaniemy całkowity zwrot kosztów. Na szczęście nie było takiej konieczności.
O 7 rano na recepcji czeka na nas przewodnik i samochód z kierowcą. Będziemy miały całkowicie prywatny wyjazd, nikogo poza nami – super układ! Wspinaczka zaczyna się na wysokości 850 metrów n.p.m., trasa liczy ok. 5km i kończy się na wysokości ok. 1230 metrów n.p.m. Niby nic, ale spacer po wałach nad Odrą to też nie jest: wąska i stroma ścieżka prowadzi przez las, gdzieniegdzie mijamy krzewy kawy robusty, pieprzu (nie wiedziałam, że liście też mogą służyć za przyprawę), śpiewające bambusy, a małpy pokrzykują na nas, że im przeszkadzamy w śniadaniu.


SiJ075.jpg



Wszystko to przykryte sporą warstwą popiołów. Momentami wdziera się nawet do nosa, a na moich zielonych butach trekkingowych nie ma po zielonym śladu. Zdecydowanie też polecam na taką wyprawę długie spodnie – trzeba się przedzierać przez chaszcze i w efekcie z wycieczki przywiozłam tyle popiołu, że przez chwilę nawet rozważałam skrobanie go do malutkich woreczków strunowych i sprzedaż w internecie (w końcu to świetny peeling i zawiera całą listę pozytywnych właściwości). ;)
Trasa kończy się w miejscu, gdzie przed wybuchem wulkanu w październiku 2010r. znajdowała się wioska. W sieci bez problemu można znaleźć informacje (nawet w języku polskim) o wybuchu, który pozbawił życia ponad 100 osób.


SiJ076.jpg



SiJ077.jpg



SiJ078.jpg



Chciałam napisać, że z tego miejsca dobrze widać szczyt wulkanu, jednak krążyła nad nim chmura popiołu – bielutka, jak baranek, ale dużo gęstsza od zwykłej chmury.


SiJ079.jpg



Na zakończenie, w ramach opłaconej wycieczki, bujamy się jeszcze z przewodnikiem i kierowcą do restauracji Pesta Perak, gdzie dania serwowane są w formie szwedzkiego stołu – świetna sprawa, jeśli ktoś chce spróbować Azji na talerzu. Dla mnie dużym zaskoczeniem był gulasz z chlebowca (jackfruit) – w Singapurze próbowałam surowego, teraz w wersji obiadowej i oba polecam. Podobno to danie robi furorę wśród wegetarian/wegan (wybaczcie ignorancję, ale jestem do bólu mięsożerna i nie nadążam, kto jest kto) i robi się coraz bardziej popularne w Europie. Napoje do obiadu płatne osobno (ceny 22-27tys).

Drugą część dnia możemy poświęcić już na samo zwiedzanie Yogyakarty. Na liście pojawiły się przede wszystkim pałace.
Zaczynamy od pałacu Paku Alam. I tu zwiedzanie kończy się szybciej, niż się zaczęło, z jednej prostej przyczyny - nie jesteśmy na to przygotowane.


SiJ085.jpg



SiJ1.jpg



Czytaj: bujaj się. ;)
Na szczęście „bramkarz” w japonkach i turbanie pozwala podejść do końca bramy i zrobić zdjęcie.


SiJ086.jpg



Postanawiamy zawrócić i kierować się w stronę hotelu, znaleźć jakieś fajne miejsce na kolację. Skoro najważniejsze punkty z listy zobaczyłyśmy, teraz czas trochę odpocząć. Po drodze trafiamy na chińską świątynię, do której nie omieszkałam zajrzeć. Przy okazji dowiaduję się, że znajdujące się przed wejściem lwy, zawsze występują w parze - samiec i samica. Jak je rozpoznać? Samica zawsze gdzieś obok ma lwiątko.


SiJ087.jpg



SiJ088.jpg



SiJ089.jpg



SiJ090.jpg



Idąc dalej, trafiamy przypadkiem na kościół, najprawdopodobniej katolicki i czynny. Sęk w tym, że odnalezienie wejścia do niego nie jest takie łatwe, a nam się odechciewa szukać, bo właśnie znowu zaczęło padać.


SiJ083.jpg



SiJ084.jpg



SiJ091.jpg



No to idziemy jeść - przecież jutro też jest dzień. Wprawdzie ostatni, ale teraz już całkiem na luzie.Dzień VIII
Mamy w zasadzie jakieś pół dnia. Z hotelu trzeba się wymeldować do 12:00, a wylot mamy dopiero po 16:00. Biorąc jednak pod uwagę odległości i to, że zwiedzamy pieszo, wyruszamy zaraz po śniadaniu dokończyć oglądanie pałaców.
Pałac Sułtana – sam teren ciągnie się dosłownie na kilometr, ale dla zwiedzających dostępny jest tylko pierwszy dziedziniec. Wstęp na jego teren kosztuje 7tys. + foto 2tys. rupii. Oprowadza nas obowiązkowo miejscowy przewodnik: lat nie zliczę, chociaż zębów ma dość, jednak tak krzywe (i jakby rosły w dwóch rzędach), że nie mogę się skupić na tym, co opowiada… :oops: Zapamiętuję tylko jedno zdanie, które powtarzają wszyscy tamci przewodnicy: „I’m sorry, my English is no good, I’m sorry”. I ich identyczne ubrania.


SiJ081.jpg



SiJ097.jpg



SiJ095.jpg



SiJ096.jpg



Oglądamy manekiny, przedstawiające sułtana i jego rodzinę, kilkanaście żon, dzieci. Później zabytkowe, ale wciąż używane samochody: Cadillac i Ford Galaxie 500. Wszystko w otoczeniu kilku klatek z kogutami – ulubieńcami władcy.


SiJ099.jpg



Przewodnik informuje również, że o godz. 10:00 (i tu: jedni mówili, że codziennie, od kogoś też słyszałam, że tylko w niedziele) odbywają się jakieś pokazy i sułtan przyjmuje poddanych. Niestety nie miałam okazji tego sprawdzić, więc może ktoś kiedyś powie, jak to naprawdę jest.
Na terenie dziedzińca można również podziwiać makietę terenu - za murem, oddzielającym oficjalny dziedziniec przeznaczony do audiencji, kryje się całe osiedle mieszkalne i prawdziwy pałac aktualnego władcy.
Wychodzimy od sułtana i natychmiast przyłącza się do nas inny „I’m sorry”, instruując nas, że w cenie biletu jest jeszcze muzeum batiku, z którego słynie Yogyakarta. Odprowadza nas do samych drzwi budynku (5 minut spacerem), w którym nie tyle jest muzeum, co raczej domowy zakład produkcyjny. Oczywiście głównym celem jest przekonanie zwiedzających do zakupu. Mówię jednak, że my idziemy dalej, do Tamansari (Pałacu Wody), co przewodnik niestety ochoczo podłapuje…
Kiedy docieramy na miejsce, pierwsze wrażenie to lekkie zwątpienie – puste mury, całkowicie łyse, ani rzeźby, ani malowidła, obdrapany tynk (co ja tu robię?). Jednak szybko okazuje się, że to tylko fragment starego pałacu, a właściwa atrakcja jest kawałek dalej. Ale najpierw musimy wysłuchać historii tej ruiny. W końcu trafiamy do kasy – wstęp za mury Pałacu Wody kosztuje 15tys. + foto 3tys. rupii
Kiedyś ten teren również zajmował kilometr kwadratowy, a ponad 90% stanowiła woda. Dzisiaj stoją tam tylko domy gwardzistów sułtana, którzy cieszą się m.in. przywilejem zwolnienia z podatków.
Oba pałace w okresie ramadanu są dostępne dla zwiedzających codziennie tylko do godz. 12:30.


SiJ100.jpg



SiJ101.jpg



SiJ102.jpg



SiJ103.jpg



SiJ104.jpg



SiJ105.jpg



Za kasą po prawej stronie można podejść na luwak coffee (kopi luwak), którą „zbierał” łaskun – akurat spał sobie w klatce (jak kot, z otwartymi oczami), więc właścicielka opowiedziała o nim w kilku zdaniach. Zwierzę przypomina trochę szopa i jest znane z tego, że na wolności żywi się m.in. ziarnami kawy. Mówi się, że umie on wybrać najlepsze i najsłodsze ziarna – o reszcie procesu produkcji nie będę się rozpisywać... Nie, kawy nie próbowałam. :)


SiJ106.jpg



Po wyjściu z domu wody, nasz „I’m sorry” prowadzi jeszcze do meczetu (w cenie biletu, ale nie warto), po czym grzecznie się żegna i… nigdzie nie idzie. :D Żegna się znowu i nadal stoi. No nic, trzeba mu zapłacić (to jest wymuszenie! ja pana nie prosiłam o oprowadzanie!), więc dostał co łaska. Chyba niezbyt go to ucieszyło, ale szybko odwróciłam się na pięcie i szybko obrałyśmy kierunek na hotel.
Prysznic, wymeldowanie i jedziemy na lotnisko. Trasę autobusu z hotelu na lotnisko znamy niemal na pamięć, jechałyśmy tędy już ze 4 razy. Wyglądając przez okno, rozpoznajemy nawet niektóre charakterystyczne punkty.
Wchodzimy do terminala i rozpoczynamy testowanie usług Kiwi.com – zdecydowałam się na zakup biletów z przesiadką, bo zależało nam na popołudniowym powrocie, a Kiwi twierdzi, że daje gwarancję na przesiadce. Czułam się o tyle pewniej, że mam wysoko postawioną wtyczkę w Kiwi, więc w razie czego miałam większe szanse na zrealizowanie tej gwarancji. 8-) Wybrałam mimo wszystko bezpieczną przesiadkę, bo aż tak nam się nie spieszyło, poza tym na Flightradar widziałam, że statystyki wyraźnie rekomendują drugą opcję. Kiwi.com nie przesyła jednak żadnych numerów rezerwacji w liniach lotniczych (tylko swój wewnętrzny) i po dokumenty należy się zgłaszać w okienku linii lotniczych.
Żeby wejść do terminala, trzeba mieć wydrukowaną kartę pokładową, a ja mam tylko wydruk potwierdzenia rezerwacji z Kiwi. Ale przed wejściem znajduję okienko i po kilku minutach otrzymujemy druki wydruk, który już pozwala nam wejść do terminalu. Dopiero tam idziemy do odprawy bagażowej i drukują nam karty pokładowe. Wszystko za free.
Lecimy z terminala B, są tylko 4 gate’y, więc nie sposób się zgubić; poza tym 2 kawiarnie, mini-market, księgarnia i pamiątki. Mamy czasu pod dostatkiem, dlatego korzystam z okazji i próbuję odnotować w pamięci wszystkie kolorowe ogony, jakie się tam pojawiają. A jest ich rzeczywiście sporo.
Start mamy – a jakże – z półgodzinnym opóźnieniem. Zatem zapas na przesiadkę się przydaje. Tym bardziej, że lotnisko w Jakarcie jest ogromne, a my musimy zmienić terminal. Jedziemy kolejką i przechodzimy kontrolę bezpieczeństwa przed właściwym terminalem. Później znowu udajemy się do stanowiska linii lotniczych – Kaśka ma kartę stałego pobytu, natomiast mnie skrupulatnie odpytują, czy mam jakieś inne dokumenty podróżne, bo nie będą ryzykować, że nie zostanę wpuszczona do Singapuru… Na szczęście mam ze sobą bilety powrotne do Pragi, także ostatecznie dostajemy nasze karty pokładowe.
Z Jakarty startujemy o czasie. W trakcie lotu dają wodę i słodycze. I oczywiście za free. Miękkie lądowanie w Singapurze tuż przed północą, taksówka i szybko spać, bo jutro mało czasu i znowu pakowanie.Dzień IX
Ostatnie godziny w Singapurze były dość mokre. Deszcz nie chciał sobie zrobić przerwy nawet na lunch. A powietrze i tak było gęste i ciężkie. Nie chciało mi się za bardzo wychodzić z klimatyzowanego mieszkania, choć z drugiej strony hołduję zasadzie: zwiedzaj tak, jakbyś tu była ostatni raz. W końcu się wygrzebałam i pojechałam na Henderson Waves. Deszcz przybrał na sile, nie było za bardzo jak zrobić zdjęć. Nawet oko Saurona zgasło od wody. ;)


SiJ03.jpg



SiJ107.jpg



SiJ108.jpg



SiJ110.jpg



Cały czas zachwycam się zielenią, tu na szczęście nie wycina się wszystkiego pod deweloperkę. Nawet pasożyty mają prawo rosnąć na drzewach, jak szalone.


SiJ04.jpg



SiJ111.jpg



Więcej już tego dnia nie zwiedzałam – ostatnia przejażdżka autobusem, ostatnia przejażdżka metrem, pakowanie. Udało mi się jednak zobaczyć wszystkie najważniejsze punkty, spróbować nowego jedzenia (było pysznie!). Wieczorem na lotnisko, szybka odprawa, kontrola bezpieczeństwa i runda po sklepach – nigdzie w mieście nie spotkałam sklepów z pamiątkami. Nie licząc oczywiście dupereli w Chinatown. A może po prostu nie zwróciłam uwagi.
I ostatnie zaskoczenie: podchodzę do gate’a i mamy jeszcze jedną kontrolę bezpieczeństwa. Muszę wylać dopiero co zakupioną wodę. Zostawiają mi pustą butelkę, bo kawałek dalej jest poidełko. Nie zorientowałam się od razu, że na tej pierwszej kontroli była jakaś taka dziwnie krótka taśma i brak kolejki.
Zaraz po starcie mam okazję obserwować jeden z najbardziej niesamowitych spektakli: burzę, na szczęście w bezpiecznej odległości od samolotu. Każda błyskawica przerażająco rozświetlała ogromną czarną chmurę, a błyskało się często i gęsto. Dosłownie się kotłowało. A mimo to, piorun wyrwał się tylko kilka razy, pędząc w dół po nieregularnym torze. Nie mogłam oderwać oczu od tych wybuchów, nawet skojarzyło mi się przez moment z filmami wojennymi i bombami uderzającymi w ziemię. Tylko teraz to się działo kilka kilometrów nad ziemią.
W samolocie klasa ekonomiczna obłożona tym razem na 100%, nie pośpię sobie na trzech fotelach, jak poprzednio. W dodatku trafiam na kiepskich sąsiadów. Skutek jest taki, że kiedy po 12h siedzenia wysiadam w Warszawie i zmieniam sandały na adidasy, ledwo jestem w stanie wcisnąć je na nogi. Doprowadzenie tego do porządku zajęło mi ponad dobę, więc jeśli jeszcze kiedyś mi przyjdzie do głowy taki daleki lot, to na pewno będzie z przesiadką i nie wybiorę miejsca przy oknie. :)

Transport w Yogyakarcie.
Postanowiłam wyodrębnić ten temat, bo było to dość ciekawe doświadczenie. Najpierw po 2h wędrowania po mieście uznałam, że chyba się zatrułam spalinami. Nigdy wcześniej, w żadnym dużym mieście nie dało mi się to we znaki. Później przewaga skuterów na ulicach natchnęła mnie szalonym pomysłem, że może fajnie by było nauczyć się tym jeździć i następnym razem wypożyczyć. Nie trwało to długo, kiedy się zorientowałam, że przy takim stylu jazdy i zachowania przepisów drogowych raczej nie mam dużych szans na bezwypadkową jazdę. Poza tym taka sytuacja: stoję na skrzyżowaniu, przy przejściu dla pieszych. Z 3 stron stoi i czeka kilkadziesiąt skuterów. Co najmniej połowa z nich rusza w tym samym momencie, zostawiając za sobą niebieską chmurę…
Przy chodnikach nie zaobserwowałam koszy na śmieci. A mimo to, nie walały się one po ulicach. Ale że jak to, gdzie, dlaczego tak??? Po przejściu kolejnego kilometra znalazłam odpowiedź. Mimo tego, że przy ulicy jest chodnik, to raczej nie jest przewidziane, że ktoś będzie po nim chodził – bo wszyscy jeżdżą skuterami! Więc chodnik jest po to, żeby na nim zaparkować. Dlatego jeśli nikt nie chodzi po chodniku, to po co kosze na śmieci?


SiJ01.jpg



SiJ02.jpg



Skuterów się nie kupuje, skutery się wypożycza. Co 3 witryna to nie sklep, ale wypożyczalnia lub warsztat. I co wieczór robi się przy nich tłok, kiedy ludzie oddają jednoślady. Samochody są w mniejszości, a jednak nie widziałam modeli starszych, niż 8-9-letnie! Być może prawo zabrania sprowadzania na wyspę złomu, nie wiem, ale dopiero po tej obserwacji zrozumiałam, że Yogyakarta raczej nie jest biednym miastem. Sklepy z ulicy wyglądają nędznie, witryny są blaszane, wydawałoby się: trzeci świat. A oni codziennie wypożyczają skuter, leją paliwo, jadą do pracy i na zakupy.


SiJ092.jpg



SiJ094.jpg



Autobusami jeżdżą ci, co nie mogą jeździć skuterem – dzieci do szkoły, osoby starsze i niedołężne lub przewożące większe bagaże. Autobusy są małe, doliczyłam się 18 miejsc siedzących, może z 8 stojących. I nigdy nie były zatłoczone. Turystów w autobusie widziałam raz na pewno, być może dwa. Aż dziwne, bo to śmiesznie tani środek transportu: kurs kosztuje 3500 rupii, a jeśli się przesiadamy, oczywiści nie płacimy drugi raz. Siatka jest dobrze zorganizowana, ale jeszcze lepiej jest zorganizowany system komunikacji przystanku z autobusem…
Jak się jeździ autobusem? :)
Przychodzimy na przystanek. O ile jest to jakiś większy węzeł przesiadkowy, to mamy oszkloną wiatę i wentylator, wejście po schodkach i bramka-kołowrotek. Jeśli jest to mniejszy przystanek, nie ma wiaty, bramki, ani pani od biletów, są tylko schodki. W sumie wyglądają jak samotny podest, sięgający około metra wysokości.
Pani kasuje za bilet i odbija swoją kartę, żeby można było przejść dalej. Przy okazji pytają nas, dokąd jedziemy lub którym autobusem chcemy jechać. Kiedy ten pojawia się na horyzoncie, pani uprzejmie wychyla się za wiatę i macha ręką, żeby autobus się zatrzymał; ewentualnie pokazuje kierowcy, że ma zero pasażerów i taki autobus może ominąć przystanek, jeśli nikogo nie wysadza.
Wsiadamy do autobusu, przy drzwiach jeszcze raz bileter uprzejmie nas pyta, dokąd jedziemy. I nawet można usiąść obok kierowcy, jest normalny fotel dla pasażerów. Na dłuższe trasy dobrze mieć ze sobą chustę, albo coś narzucić na siebie, bo klimatyzacja hula na całego.
Jeśli wsiadamy na małym przystanku, bileter w autobusie pobiera od nas dokładnie taką samą opłatę. I nawet drukuje bilet w maszynie! W drodze, bileter na bieżąco informuje, do którego przystanku dojeżdżamy, jakie mamy możliwości przesiadki i dopytuje jeszcze niektórych podróżujących, czy będą chcieli wysiąść. Oczywiście po jawajsku. :) Jeżeli nikt nie wysiada – wychyla się z autobusu i wygląda za panią na przystanku, czy ta też mu pokaże zero pasażerów.
Jeśli jednak ktoś ma wysiadać, to najpierw bileter informuje o tym kierowcę, po czym wystawia głowę za drzwi i odgania skutery, machając do nich ręką, że autobus będzie podjeżdżał do przystanku. Kiedy droga po lewej stronie autobusu się oczyści, bileter macha do pani na przystanku, że będziemy się zatrzymywać. Wysiadamy z autobusu, przeskakując na 20-30cm szeroki odstęp między podłogą autobusu a przystanku. Pasażerowie oczekujący na autobus, robią nam dość miejsca na przejście, nikt się nie pcha. Wyjście z przystanku jest po przeciwnej stronie, niż wejście, dlatego nikt na siebie nie wpada, nikt się nie przepycha, wszyscy przechodzą w jednym kierunku.
Można dyskutować o tym, jaki jest sens zatrudniania dwóch osób do obsługi każdego autobusu i co najmniej 2-3 osób do obsługi większych przystanków. Ale tak czy inaczej, warto skorzystać z przejażdżki TransJogja.

KONIEC

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

gecko 11 lipca 2018 19:14 Odpowiedz
w końcu relacja! :D
antares 15 lipca 2018 11:26 Odpowiedz
Jeszcze krótkie info o cenach - tym razem nie liczyłam dokładnie każdej złotówki, ale szacuję, że zmieściłam się w 3200zł: - loty na trasie PRG-WAW-SIN, RT za 1980zł - loty na trasie SIN-JOG-CGK-SIN ok. 250zł - wycieczka na wulkan ok. 140zł - metro+bus w Singapurze ok. 10 dolarów - 3 noclegi ze śniadaniami na Jawie ok. 70zł - bilet 2-dniowy Prambanan+Borobudur 560tys. rupii (~145zł)- bus TransJogja 3500 rupii za kurs - nocleg w Singapurze 4free;)