0
Kasica88 15 sierpnia 2018 15:57
Tak sobie siedzę i myślę, że może warto wygenerować kolumbijską relację.
Wizytcja trwała dwa tygodnie, z tego względu wszelkie przemieszczenia realizowane były lotniczo.

Trasa ekskursji: Bogota - Leticia - Pereira - Salento - Medellin - Cartagena - St Marta - Bogota

Była zatem i dżungla i kawa i plaża, czyli wszytskiego po trochu.

No, to grunt naszykowany, niebawem będzie więcej:)Do Kolumbii podróżujemy na pokładzie Turkisha, z WAW przez IST. Chociaż przesiadki w Istambule są dość długie (ok. 7 h), zamiast wyjścia na miasto wybieramy wyjście do saloniku (z PP). W oczekiwaniu na lot raczymy się ginem z tonikiem i (nieco monotonnymi) przekąskami w Primę Class Lounge. Jeśli chodzi o same loty, WAW-IST raczej bez historii, natomiast ITS-BOG w dużej części przespałam, więc...też bez historii. Warto tylko zaznaczyć, że wege (asian/oriental) jedzenie w TK (w drodze do BOG) całkiem w porządku (jak na samolotowe warunki).


O poranku lądujemy w nieco mglistej stolicy Kolumbii. Dość szybko przechodzimy przez ‘paszporty’, później bagaż i już jesteśmy wolni. Ponieważ kolejnego poranka wybywamy do Leticii, decydujemy się na nocleg w położonym nieopodal lotniska hotelu Habitel (hotel sam w sobie nie urywa, ale darmowy transfer z/na lotnisko co 15 minut i konkretne dość urozmaicone śniadanie (które jeszcze nieraz będziemy wspominać przy smutnej codziennej arepie i jajecznicy) robią robotę.

Porzucamy dobytek, zamawiamy ubera i jedziemy w miasto. Jak większość dużych miast Ameryki Południowej, Bogota sprawia nieco przygnębiające wrażenie. Korki, nieciekawa pogoda i te sprawy. No ale nie narzekamy, wysiadamy w okolicy Plaża de Bolivar i rozpoczynamy eksplorację, a także konsumujemy pierwszą arepe. Nagle zaczyna padać i jak spod ziemii wyłaniają się tabuny sprzedawców parasoli. Zaglądamy do katedry, a ponieważ pogoda nie ma się ku lepszemu, maszerujemy do Museo del Oro. Wstęp do przybytku to 4000 COP, w środku sporo do zobaczenia. Można się trochę dokształcić w kwestii ludów budujących ‘kolumbijska’ cywilizację w czasach przedhiszpanskich. No i oczywiście, jak nazwa wskazuje, w muzeum roi się od artefaktów zlotopochodnych, różnych skorup, masek i innych statuetek.

Image


W końcu dopada nas głód i kierujemy się do jakiejś przypadkowo wygooglanej jadłodajni wegetariańskiej. W środku pełno lokalnej ludności (dobry znak), a za zestaw obiadowy (zupa + drugie + deserek + napitek) płacimy ok. 10 000 (jakieś 12 zł).

Image

Po obiedzie jeszcze kawa w Coffee Lab (czy jakoś tak), jedno z nielicznych miejsc, w których udaje się nam znaleźć dobrej jakości kawę (na szczęście mam że sobą też aeropress, więc na resztę wyprawy mamy zabezpieczenie od tinto i innych dziwnych substancji).
Z nowymi zasobami energii włóczymy się po Candelarii i próbujemy przestawić się na operowanie walutą w tysiącach. Po drodze zaglądamy na piwko, akurat Brazylia przegrywa mecz z Belgia. Generalnie zainteresowanie mundialem jest wielkie, na każdym kroku wiszą girlandy z flag, a każdy mecz jest transmitowany dosłownie wszędzie, tak więc spacerując ulicą i nasłuchując można dokładnie wiedzieć kiedy coś się dzieje.

Image

Image

Image


W końcu docieramy pod stację kolejki, która wjeżdżamy na Monserrate. Można się tam dostać gondolkami albo fenicularem (działa tylko w niektóre dni). Po odstaniu w kolejce pakujemy się do wagonika i już niebawem obserwujemy Bogote z góry. Faktycznie, jest kawał miasta. Na szczycie Monserrate znajduje się też kościół, kawiarnia i kilka tras spacerowych. Toalety natomiast są płatne.

Image

Image

Image

Image

Naogladawszy się Bogoty z góry, wracamy na dół, gdzie dokonujemy drobnych zakupów w sklepie sieci Ara.
Chociaż jest dopiero 19, długa podróż daje nam się już we znaki i padamy z nóg. Chwytamy Ubera z Candelarii i wracamy do hotelu. W Bogocie spędzimy jeszcze jeden dzień przed wylotem.

Jutro Amazonia!Po śniadaniu jedziemy lotniskowym busikiem na lotnisko. Pozbywamy się bagażu i przekraczamy bramki. Lecimy LAN-em, a cześć terminala krajowego, z którego tenze operuje nie jest zbyt imponująca. Ze 2 sklepiki, 2 kiosko-kawiarnie i właściwie tyle. Akurat pora na mecz, który oczywiście jest transmitowany na wielu ekranach w terminalu. W końcu pora na boarding do Leticii. Lot trwa niecałe 2 godziny, serwis tylko płatny.

W końcu lądujemy w Leticii. Wysiadamy z maszyny i od razu atakuje nas wilgoć i gorąco. Wkraczamy do mini terminala i czekamy na bagaże. Przy okazji okazuje się, że przybywając do Leticii należy uiścić podatek turystyczny w wysokości 35000 COP. Żeby było weselej - nie mamy przy sobie gotówki. Przesłuchujemy osobnika, który zbiera opłaty, w sprawie ewentualnej płatności kartą (he he). Ten odsyła nas do drugiego- takiego, który sprawdza czy opuszczający lotnisko uiścili należność. Tenże osobnik posłyszawszy nasza historię mówi: bienvenidos a Leticia i każe opuszczać lotnisko. Trochę nam głupio i czekamy jeszcze chwilę przed terminalem, ale po tym gdy już wszyscy wychodzą, panowie zbieracze wsiadają na skuterek i odjeżdżają. Nie pozostaje nam więc nic innego niż również odjechać. Zgarniamy taksówkę sprzed terminala. Koszt jazdy do centrum to 10 000 COP. Można też dojść pieszo, ale akurat zaczyna się solidna tropikalna ulewa, więc jesteśmy wygodni. Po drodze zahaczamy jeszcze o bankomat i tym sposobem, w strugach deszczu, docieramy do naszego hostelu o (mało) wdzięcznej nazwie Piranita.
Porzucamy dobytek, deszcz nieco ustaje więc wyruszamy szukać żywności. Zasiadamy w pobliskiej knajpce (raczej turystycznej i jak na Leticie drogiej, ale zostajemymy,bo raz- znowu zaczyna padać, dwa- mają opcję wege i mecz). Zamawiamy danie vege i rybę. Ryba, którą przynoszą to generalnie monstrum w całości, w życiu żem się czegoś takiego nie spodziewała. Na szczscie, jest też zimne piwko na ukojenie nerwów.
Image

Image

Potem zabieramy się za oględziny Leticii połączone z poszukiwaniem opcji na wyprawę do dżungli. Jest sobota, a we wtorek po południu wylatujemy do Pereiry. Zastanawiamy się więc na dwiema jednodniowymi, albo jedną dwudniową wycieczką. 90% agencji, biur i stoisk jakie nawiedzamy oferuje całodniowe Puerto Narino + dodatki (Isla Micos, Armenia, etc.). Kojarzy nam się to trochę z wyprawą na Wyspy Uros i nie jesteśmy przekonani. W konu trafiamy w jedno miejsce, gdzie proponują nam wyjazd 3-dniowy, twierdzą, że odwiozą nas na czas lotu spowrotem. Też nie jesteśmy do końca pewni, bo właściwie to mamy zarezerwowane noclegi, ale idziemy obczaic czy da się z tym coś zrobić. I tu, nieoczekiwanie, pojawia się opcja nr 3. Jest możliwość wzięcia wycieczki z naszego hostelu, na którą są już 3 osoby chętne, więc zawsze to trochę taniej, a poza tym nie ma problemu z anulowaniem niepotrzbengo noclegu. Wycieczka oryginalnie też jest 3-dniowa, ale my decydujem się na wersję skróconą, czyli 2 dni.

Image

Póki co jednak wciąż jesteśmy w Leticii i zmierzamy w kierunku miejscowego kościoła, z którego to wieży (3000 COP) można o zmierzchu oglądać widowisko pt. ‘Ptactwo’. Otóż każdego wieczora tysiące mini-ptaszysk zlatują się na nocleg na okoliczne drzewa. Nie powiem, robi to wrażenie, momentami jest zabawnie, momentami jak w horrorze. Z obserwacji miejscowych wiemy też, że podczas bardziej tłumnych nalotów należy schować się pod najbliższe dostępne zadaszenie;) Poza tym z wieży można pooglądać gwarne życie Leticii z góry i zachód słońca ze szczątkowym elementem Amazonki w oddali. Po zachodzie słońca wracamy na ziemię, siadamy na placu i obeserwujemy miejscowych racząc się zimnym piwem marki ‘Poker’.

Image

Image

Image


Następnego dnia wstajemy o poranku i jesteśmy gotowi na atakowanie Amazonii. Wizytowaliśmy selwę już wcześniej, przy okazji pobytu w Peru, ale jest w niej coś takiego co przyciąga z powrotem. Zostajemy wyposażeni w hamak, moskitierę i kalosze. Po chwili zjawia się też nasz autochtoniczny przewodnik – Martin. Pakujemy dobytek (w tym zapasy wody i żywności) do zaprzyjaźnionej taksówki i ruszamy. W ostatniej chwili Martin dokupuje jeszcze trochę jaj (Kolumbijczycy uwielbia jeść jaja i nimi handlować – punkty sprzedaży są wszechobecne). Taksówka zatrzymuje się na środku jakiejś drogi, wysiadamy i rozpoczynamy marsz.

Image

Image

Idziemy przez niecałe 2 godziny, w głąb dziczy. W końcu docieramy do maloki, miejsca naszego dzisiejszego noclegu. Rezydentem przybytku jest niejaki Nelson (imię oryginalne zbyt trudne w wymowie). Ulubionym zajęciem Nelsona jest bujanie się w hamaku. Martin natomiast szykuje nam strawę i opowiada o tym, jak ważna dla Indian jest uprawa juki (czyli chyba po naszemu manioku). Prezentuje i omawia różne juko-pochodne wytwory. Potem Nelson powstaje ze swojego hamaka i probonuje nam malowanie twarzy substancją z jakiegoś owoca. No dobra. Co prawda byliśmy raczej nastawieni na hiking, obserwacje roślinności i zwierzyny, ale cóż. Trzeba brać co dają. Z wymalowanymi wzorami, ruszamy, tropem Martina nad pobliską rzekę. To jedyna okazja bezposrdniego kontaktu z wodą bieżącą (czyt. mycia) podczas naszej wycieczki. Spędzamy trochę czasu nad rzeką i wracamy do maloki na obiad.

Image

Image

Image

Po obiedzie natomiast komisyjnie bierzemy udział w produkcji ‘mambe’’. ‘Mambe’ to ważny element w kulturze Indian. Jest nieodłącznym składnikiem wszelkich dyskusji, posiedzeń i opowieści. A jak się ją przygotowuje? Otóż zaczynamy od świeżych liści koki, które to należy dobrze wysuszyć, uważając, aby ich przy okazji nie spalić. Potem ubijamy liście, aż zmienią się w drobny zielony proszek. W międzyczasie palimy ognisko z liści pewnej nieco palmo-podobnej rośliny wewnątrz maloki. Uzyskany popiół mieszamy z zielonym proszkiem i filtrujemy. Tak sporządzaną substancję spożywamy z łyżki, z której spożywało ją już chyba pół świata wizytującego to miejsce. Aby było jeszcze weselej, Nelson aplikuje nam świeży, sproszkowany tytoń. Nie jest to byle jaka aplikacja, podaje nam go powiem poprzez wdmuchnięcie do obu dziurek w nosie za pomocą rurki (adnotacja do rurki taka sama jak do łyżeczki...). Niemniej jednak po tymże rytuale jesteśmy gotowi do wysłuchania amazońskich legend głoszonych przez przeżuwającego spore ilości mambe Nelsona. Legendy wydają się co namniej mało wiarygodne i wymyślone na poczekaniu, ale trzeba przyznać, że całe to posiedzenie ma dość ciekawy klimat. Po wysłuchaniu opowieści, wyruszamy na nocny spacer po dżungli. Nocą jest ona niezwykle głośna, a do tego widok miliona gwiazd robi niesamowite wrażenie. Na rzechadzce napotykami kilka tarantul, żab, stado wielkich mrówek, etc. W końcu powracam do maloki i lepcy (i na pewno pięknie pachnący) zasypiamy w hamakach.

Image

Image

Image

Image

Kolejnego dnia opuszczamy włości Nelsona. Maszerujemy tą sama droga do miejsca, gdzie porzuciła nas wczoraj taksówka i jedziemy. Znowu zostajemy wysadzeni przy drodze i zaczynamy marsz. Po ok. 20 minutach docieramy do Comunidad de San Pedro, niwielkiej indiańskiej wioski. Stamtąd czeka nas przeprawa łodzią po rzece. Gdy czekamy na transport, zewsząd wyłaniają się indiańskie dzieciaki. Większość z nich ma jakieś wytwory na sprzedaż. W końcu pojawia się nasza łódź i jej kierownik. Ruszamy po wąskiej rzece, czasem nad naszymi głowami przeskakują małpy, jest też sporo ptactwa. Na szczscie ryby się nie objawiają. Od czasu do czasu napotykamy też autochtonów, którzy piorą albo poławiają.

Image

Image

Po jakimś czasie dopływamy do czegoś w rodzaju zatoki, gdzie przesiadamy się na troch większą łódkę. Dosiada się do nas kobieta, która podobnież prowadzi coś w rodzaju przystani i tam udajemy się na lunch. Po drodze mijamy jeszcze lotosowe jezioro. Miejsce żeru znajduje się u brzegu Amazonki. Poza turystycznym przystankiem jest to też coś w rodzaju miejsca rehabilitacji, np. dla uszkodzonych papug.

Image

Image

Image

Po obiedzie wsiadamy do kolejnej łodzi i zaczynamy nasz spływ Amazonką. Cóż można powiedzieć, no jest to kawał rzeki. Ciężko nawet utrwalić to na zdjęciu. Generalnie jest fajnie. Niestety trochę pada i podobno to jest przyczyną braku objawienia się słynnych rzecznych delfinów. No cóż zrobić. Zamiast delfinów objawia się leniwiec, trochę daleko, ale i tak fajnie.

Image

Image

Image

Image

W końcu zbaczamy w mniejsza rzekę i płyniemy, aby odwieźć resztę wycieczki do miejsca ich koczowania. Tym razem śpią w dżungli, bez namiotów. My natomiast zostajemy na łodzi i wracamy, znowu przez Amazonkę do Leticii. Kierownik łodzi, trzeba dodać, jest bardzo sympatyczny i stara sienam okazywać okazy fauny. Informuje nas też, kiedy znajdujemy się w miejscu trzech granic: brazylijsko-peruwianksko-kolumbijskiej. W końcu powracamy do Leticii, dostajemy się do hostelu, a tam pod wymarzony prysznic. To nic, że zimny – czystość jest wspaniałym uczuciem.

Ostatniego dnia w Leticii udajemy się na mercado. Obserwujemy co tam ciekawego, popijamy świeże soki. Można też spożyć rybę w całości za 5000 COP. Później krążymy trochę po mieście, przeglądamy suweniry, a w końcu kierujemy się ku brazylijskiej Tabatindze. Granica oznaczona jest jakimś słupkiem i właściwie to tyle. Wkraczamy do Brazylii. W hostelu mówiono nam, że Tabatinga jest średnio przyjemna, ale jakoś nie chciało nam się wierzyć- co to za różnica te kilka przecznic? Jednak faktycznie, Tabatinga jest głośna, tłoczna i zakurzona. Idziemy trochę w głąb, zaglądamy do kilku sklepików. W końcu zasiadamy przy caipirinhi w jednym z barów, po czym maszerujemy do Kolumbii.

Image

Image

Image

Image

Image

Czas wylotu zbliża się nieuchronnie. Jemy jeszcze obiad i wypijamy pokera, po czym pakujemy się do taksówki i wracamy na lotnisko. Akurat pora meczowa, więc wszyscy oczekujący wpatrzeni w jedyny dostępny telewizor. Chcąc niechcac, opuszczamy Leticie, a ja już myślę, że chciałabym tu jeszcze wrócić...

ImageDzięki, staram się kontynuować produkcję, Zdjęcia z Bogoty będą uzupełnione też!

Z Leticii lecimy Avianca do Pereiry, z przesiadką w Bogocie. Wpadamy coś zjeść (i wypić) w saloniku Avianki na terminalu krajowym. Salonik jest olbmrzymi, jest trochę przekąsek zimnych i ciepłych (bez szału, ale ok), bar zaopatrzony dość dobrze z panem barmanem wydającym trunki. Odzyskawszy nieco mocy wsiadamy do maszyny i po ok. 40 minutach lądujemy w Pereirze. Próbujemy zamówić ubera, ale coś nie chce się udać, więc rozpytujemy o ceny taksówek i za 13 000 COP ruszamy do centrum. Koczujemy w hotelu Cataluna, położonym nieopodal Plaza de Bolivar. Jest już późnawo, ale chcemy zaopatrzyć się w jakieś towary, wychodzimy więc na poszukiwanie sklepu. Znajdujemy znaną nam już Arę, niestety Pani kasjerka odmawia przyjęcia płatności za pomocą zagranicznej karty..Próbujemy znaleźć co innego, niestety – brak. W końcu wizytujemy bankomat, ale jesteśmy już kawałek od Ary, to raz, a dwa to się na nią obraziłam (w Arze bogockiej karta działała!). Krążymy po ulicach, wciąż niedaleko Pl. de Bolivar, ale czujemy się trochę nieswojo. Generalnie dziwne nieco elementy krążą po ulicach, są też jacyś bezdomni, czego wcześniej nie obserwowaliśmy. W końcu zaczepia nas bardzo nachalnie jakiś osobnik, w dodatku z dziurą w nodze, więc decydujemy, że odpuszczamy sobie zakupy i spadamy do hotelu. Wracając, zauważamy jednak mały sklep, coś jak niektóre polskie monopolowe, w którym zakupy nabywa się przez kratę. Jest trochę drożej, ale kupujemy jakieś wino i wodę i zaszywamy się w hotelu.

Następnego dnia wstajemy na śniadanie, które jest jakości conajmniej kiepskiej – nieodzowna jajecznica + chleb tostowy + kawa, której nie da się wypić. Idziemy więc jeszcze do pobliskiej polecanej kawiarni, przy okazji zwiedzając plac Bolivara i katedrę za dnia. Niewątpliwie w jasności czujemy się bezpieczniej, ale uraz poprzedniego wieczoru pozostaje i jakoś nieufnie podchodzimy do całej tej Pereiry.

Image

Image

Wracamy do hotelu po rzeczy, pakujemy się do ubera i jedziemy na terminal autobusowy. Stamtąd łapiemy busik do Salento – odjeżdżają co godzinę, bilety kupuje się w kasie (7500 COP/os) i warto przyjść trochę wcześniej, żeby się w takowy zaopatrzyć, bo chętnych bywa sporo. Chociaż odległość pomiędzy Salento i Pereira nie jest specjalnie dużą, podróż trwa godzinę z kawałkiem. Jest gorzyscie, a rozklekotany busik nie posiada zbyt wielkich mocy przerobowych. W końcu jednak dociermy. Poprzedniego wieczora zarezerwowaliśmy wycieczkę po plantacji Finca el Ocaso, na 14. Porzucamy więc rzeczy w hostelu i kierujemy się na miejscowy rynek, skąd odjeżdżają jeepy, zwane willys. Kupujemy bilety w budce i już za chwilę podróżujemy po wertepach w stronę plantacji.

Image

El Ocaso oferuje dwa typy wycieczek, my zdecydowaliśmy się na taką full opcję – zwiedzanie plantacji + mini kurs sensoryczny z degustacją. (Muszę tu dodać, że osobiście mam p** zarówno na punkcie dobrego piwa, jak i dobrej kawy;)). Takoż przybywamy do miejsca docelowego, poza nami w grupie jest jeszcze dwóch Niemców i para Kolumbia-USA. Na początku przewodnik opowiada nam ogólnie o kawoprodukcji, dostajemy też koszyczki na zbiory ;) Potem zwiedzamy plantację-dowiadujemy się ile i jak kawa rośnie, jak zachować warunki ekologicznej uprawy i uzyskać jak najlepsze plony. Ponieważ na Finca el Ocaso ziarna kawy zbiera się ręcznie (w celu lepszej selekcji), swoich sił próbujemy i my. Wpadamy w krzaki z naszymi koszyczkami, nietstey nasze łupy nie są zbyt obfite (oczywscie jest to wina niskiego sezonu!).

Image

Image

Image

Image

Image

Potem przechodzimy do części bardziej technicznej, czyli metod obróbki kawy i oglądamy różne ustrojstwa służące do mycia, suszenia, palenia ziaren itp. Na końcu czeka nas wspomniany mini kurs sensoryczny. Zaczynamy od przywdziania fartuszków (widocznie jest to niezbędne dla wyostrzenia zmysłów), a potem pora na zagadki. Dostajemy kilka buteleczek z numerkami, w krotych znajdują się substancje różnych woni. Zadaniem naszym jest nazwać obwąchiwaną ciecz. Zapisujemy wyniki ekspertyz na otrzymanych arkuszach, po czym okazuje się, że prawie wszystko odgadliśmy źle (a po poznaniu odpowiedzi wydały się one najbardziej oczywiste na świecie). Potem przechodzimy do kawy. Przed nami dwie filiżanki z czarnym proszkiem. Najpierw dokładnie go obwąchujemy, potem zostaje on zalany wodą i czynność powtarzamy. Wszelkie obserwacje pilnie notujemy na arkuszach. Potem próbujemy zawartości pojemników (oczywiście jako wykwintni degustatorzy wypluwamy testowaną ciecz do osobnych kubeczków). W końcu porównujemy obie próbki – w jednej znajdowało się dobrej jakości ziarno, w drugiej natomiast kiepskiego gatunku przepalone, tzw. pasilla. Potem w końcu pora na ‘normalna’ kawę. Otrzymujemy napar ze świeżo palonych ziaren z plantacji, sporządzany w chemexie. Smakuje dobrze.

Image

Image

Postawieni na nogi wracamy do Salento i idziemy ‘na miasto’. Krążymy po uliczkach, które pełne są głównie sklepików z suwenirami i knajpek. Udajemy się też na punkt widokowy położony nieopodal centrum. W końcu zasiadamy w jednym że stoisk na głównym placu i konsumujemy patacones (one i pstrągi są sprzedawane we wszystkich chyba budkach tam obecnych) i dzienną porcję pokera.


Dodaj Komentarz

Komentarze (3)

kasica88 22 sierpnia 2018 17:13 Odpowiedz
Do Kolumbii podróżujemy na pokładzie Turkisha, z WAW przez IST. Chociaż przesiadki w Istambule są dość długie (ok. 7 h), zamiast wyjścia na miasto wybieramy wyjście do saloniku (z PP). W oczekiwaniu na lot raczymy się ginem z tonikiem i (nieco monotonnymi) przekąskami w Primę Class Lounge. Jeśli chodzi o same loty, WAW-IST raczej bez historii, natomiast ITS-BOG w dużej części przespałam, więc...też bez historii. Warto tylko zaznaczyć, że wege (asian/oriental) jedzenie w TK (w drodze do BOG) całkiem w porządku (jak na samolotowe warunki). O poranku lądujemy w nieco mglistej stolicy Kolumbii. Dość szybko przechodzimy przez ‘paszporty’, później bagaż i już jesteśmy wolni. Ponieważ kolejnego poranka wybywamy do Leticii, decydujemy się na nocleg w położonym nieopodal lotniska hotelu Habitel (hotel sam w sobie nie urywa, ale darmowy transfer z/na lotnisko co 15 minut i konkretne dość urozmaicone śniadanie (które jeszcze nieraz będziemy wspominać przy smutnej codziennej arepie i jajecznicy) robią robotę. Porzucamy dobytek, zamawiamy ubera i jedziemy w miasto. Jak większość dużych miast Ameryki Południowej, Bogota sprawia nieco przygnębiające wrażenie. Korki, nieciekawa pogoda i te sprawy. No ale nie narzekamy, wysiadamy w okolicy Plaża de Bolivar i rozpoczynamy eksplorację, a także konsumujemy pierwszą arepe. Nagle zaczyna padać i jak spod ziemii wyłaniają się tabuny sprzedawców parasoli. Zaglądamy do katedry, a ponieważ pogoda nie ma się ku lepszemu, maszerujemy do Museo del Oro. Wstęp do przybytku to 4000 COP, w środku sporo do zobaczenia. Można się trochę dokształcić w kwestii ludów budujących ‘kolumbijska’ cywilizację w czasach przedhiszpanskich. No i oczywiście, jak nazwa wskazuje, w muzeum roi się od artefaktów zlotopochodnych, różnych skorup, masek i innych statuetek. W końcu dopada nas głód i kierujemy się do jakiejś przypadkowo wygooglanej jadłodajni wegetariańskiej. W środku pełno lokalnej ludności (dobry znak), a za zestaw obiadowy (zupa + drugie + deserek + napitek) płacimy ok. 10 000 (jakieś 12 zł). Po obiedzie jeszcze kawa w Coffee Lab (czy jakoś tak), jedno z nielicznych miejsc, w których udaje się nam znaleźć dobrej jakości kawę (na szczęście mam że sobą też aeropress, więc na resztę wyprawy mamy zabezpieczenie od tinto i innych dziwnych substancji). Z nowymi zasobami energii włóczymy się po Candelarii i próbujemy przestawić się na operowanie walutą w tysiącach. Po drodze zaglądamy na piwko, akurat Brazylia przegrywa mecz z Belgia. Generalnie zainteresowanie mundialem jest wielkie, na każdym kroku wiszą girlandy z flag, a każdy mecz jest transmitowany dosłownie wszędzie, tak więc spacerując ulicą i nasłuchując można dokładnie wiedzieć kiedy coś się dzieje. W końcu docieramy pod stację kolejki, która wjeżdżamy na Monserrate. Można się tam dostać gondolkami albo fenicularem (działa tylko w niektóre dni). Po odstaniu w kolejce pakujemy się do wagonika i już niebawem obserwujemy Bogote z góry. Faktycznie, jest kawał miasta. Na szczycie Monserrate znajduje się też kościół, kawiarnia i kilka tras spacerowych. Toalety natomias są płatne. Naogladawszy się Bogoty z góry, wracamy na dół, gdzie dokonujemy drobnych zakupów w sklepie sieci Ara. Chociaż jest dopiero 19, długa podróż daje nam się już we znaki i padamy z nóg. Chwytamy Ubera z Candelarii i wracamy do hotelu. W Bogocie spędzimy jeszcze jeden dzień przed wylotem.Jutro Amazonia!
tom-k 23 sierpnia 2018 14:51 Odpowiedz
Już się bałem, że nie będzie fotek 8-)
raku90 23 sierpnia 2018 15:00 Odpowiedz
Zapowiada się bardzo dobra relacja! Czekam na więcej postów i zdjęć ;)