0
Kasica88 15 sierpnia 2018 15:57
Image

Image

Image

Image

Kolejnego dnia atakujemy Dolinę Cocory. Oczywiście pierwszym etapem jest przeprawa jeepem. W hostelu wypożyczamy kalosze, bo internety mówią, że w Cocorze mogą si przydać(bo błoto, bo końskie kupy..), a akurat do dyspozycji mamy tylko sandały i trampki (białe..). Okazuje się potem, że te kalosze nam zupełnie niepotrzebne, bo dolina jest wyschnięta na wiór. Koniec końców maszerujemy jak pierwszorzędne ‘janusze’ w sandałach do skarpet... Ponieważ cała trasa jest dość długa, a snadaloskarpety nie wydają się najstabilniejsyzm obuwiem (chociaż są i tacy co w japonkach maszerują), decydujemy się na trasę ‘zgodna ze wskazówkami zegara’ – czyli najpierw palmy, a potem się zobaczy (generalnie poleca się podobniez trasę odwrotną do kierunku wskazówek, w której palmy otrzymujemy na deser). Z informacji praktycznych – obcowanie z palmami kosztuje 3000 COP, z której strony byście nie szli. Uiszczamy opłatę i niebawem znajdujemy się w palmowym raju. Faktycznie, długie te woskowe palmy, że hoho. Robimy obowiązkową sesję fotograficzną i nie zważając na to, że wieje niemiłosiernie, dzielnie pozujemy do zdjęć. Potem idziemy jeszcze trochę ‘w gore’ szlaku, ale mój dyskomfort psychofizyczny związany z sandałami przemawia za rezygnacją z pełnego okrążenia i pozostaniu przy (opłaconych) palmach.

Image

Image

Image

Image

Wróciwszy do Salento znowu krążymy po mieście, to coś jemy, to pijemy. Akurat trafia się też jakąś procesja z Matką Boską i orkiestrą.

Image

Image

Następnego dnia rano wracamy do Pereiry tak jako i stamtąd przybyliśmy, a na terminalu przesiadamy się do busika w kierunku Santa Rosa. Postanawiamy bowiem atakować tamtejsze gorące źródła. Warto wiedzieć, że: 1. z S.R. można się dostawać do 2. miejscówek ze źródłami, 2. są autobusy publiczne, ale jeżdżą trochę jak chcą. Chcemy podróżować busem, znajdujemy więc miejsce, z którego powinny odjeżdżać, ale czas mija a transportu brak. W końcu zaczepia nas jakiś chłopak, który z rodziną wybiera się tam gdzie i my i proponuje zrzutę na taxi. Ponieważ busa wciąż brak, jedziemy. Wstęp jest nienajtanszy, 40 000 COP (w seoznie wysokim). Mamy ze sobą cały nasz dobytek, można go przechować w szatni (trzeba zostawić depozyt, podobnie jak za kłódkę do szafki – jest zwrotny, ale miłe widziane napiwki). Baseny są spoko, woda ciepła i generalnie można się poczuć jak kuracjusz w Krynicy, czy innym uzdrowisku. W tle wodospady, w barze zimne piwko (i promocja 3 w cenie 2). Generalnie, warto było się tłuc.

Image

Image

Wieczorem wracamy do Pereiry (bus z term udalo sie pochwycic tym razem), a tam spotyka nas nieciekawa niespodzianka. Otóż dzień wcześniej, ze zwgledu na wczesny wylot, zabukowaliśmy hotel blisko lotniska, żeby pospać odrobinę dłużej, no i żeby zapłacić trochę mniej za taksówkę. Po przybyciu na miejsce okazuje się, że właścicielka wysłała nam wiadomość (która nigdy nie doszła), że nasza rezerwacja to pomyłka i u niej wolnych miejsc nie ma. Na swój koszt pakuje nas jednak do taksówki i rezerwuje dla nas miejsce w innym hoteliku, który położony jest na zupełnie drugim końcu miasta, niemal w pół drogi do Santa Rosy. Nie za fajnie, bo musimy sobie zorganizować transport na lotnisko o 5 rano, a poza tym hotel położony jest przy niezwykle głośnej drodze. No ale cóż zrobić, zostajemy. Pereira niestety pozostanie naszym najmniej ulubionym miejscem tej wyprawy.Po kawie i palmach pora na Medellin. O nieludzko porannej porze wsiadamy na pokład maszyny linii EasyFly i lecimy. Podczas niedługiego lotu załoga rozdaje soczek w kartoniku.

Image

Około 9 rano lądujemy na położonym w mieście lotnisku Ollaya Herrera. Jeszcze nie do końca obudzeni zamawiamy Ubera i jedziemy zostawić rzeczy hotelu. Zatrzymujemy się w położonym niezbyt daleko od historycznego centrum Medellin hotelu ‘47Street’. Okazuje się, że mimo pory wczesnej nasz pokój jest już gotowy, więc zasiedlamy. Pokój jest przyjemnie i nowocześnie urządzony, jak za swoją cenę prezentuje się naprawdę zacnie. Dodatkowo na górze znajduje się bar z tarasem, tam też podawane są śniadania.

Image

Ogarniamy się i ruszamy w miasto. Już od kilku osób słyszeliśmy, że Medellin jest świetne, że takie nowoczesne i w ogóle. Póki co na ulicach widzimy typowy ruch i zgiełk, wszędzie wszystko chcą nam sprzedać, więc jest raczej standardowo. Dochodzimy w okolice starego miasta i szukamy czegoś do jedzenia. Jest jeszcze wcześnie, ale zaczyna być upalnie. Docieramy na Plac Boliwara i w okolice Katedry. Wszędzie mnóstwo ludzi, nie wiem czy to przypadłość tylko sobotnia, czy ogólna.

Image

Image

W końcu przybywamy do najbardziej chyba charakterystycznego placu w mieście – Plaża Botero. Tamże znajdują się słynne rzeźby artysty z Medellin. Żar leje się z nieba, ale dzielnie badamy po kolei wszystkie dzieła (otyłej) sztuki. Przy placu znajduje się też Muzeum Antioqui, w którym pozyskujemy mapkę i wiadomość, gdzie mieści się informacja turystyczną. Samo muzeum sobie odpuszczamy.

Image

Image

Image

[img]https://lh3.googleusercontent.com/HfAAje98TBuUj-tYBo0QmSiUw9rAe40_12yXNKjlMfZ0uBOhVdsWwYNHQMiW6Vm2RSqG66WgpSePFH2-jfuf6pVj_PjIDkhRGRLgxgM2LTT6pcZbPLeGX4tL4MMwRBVA3MGA3ebuzPXmVJ_2Y_7ThWIU5RElgOZkeKC2fPXuzOvVSX17nsvo_8vqD40maIWtR2XKxjsh8Kn6CeogVNvgClBt5C8Yap2GAMX2JXZpwAVDdv2OhuXju_-bk-J4fvI7aM3TuGLZ-WI27d6RXic1b_pyhmUZSfH7vqsSPYJPoC_bo2dK1fUAMuNPu9W1Mb_rqo1PW5mxkBd5ZsgM1TRMm1-icPTq0r8R7sX0koQ5Zw9d7V-ZJkLwnH7_ALU7JVshOX_5mzcf9x8sdC1zvuDbNX_htt6MdNXy0mWgO0_7xc6y5cLFE4gf1HW_oDS5YNS-AndU_yzPMjkwGPo1-u-LUaAFUePdXPeDUd1Rr-B3pSjmu5zACmGtTkGgjoXsLaJSNdLR-Et3Yr7sXg366rmWM1K8n2N71wbszLylX3hUPCtw2_SIKEFzwNv2-fFIw0yQ1WGjHMlQn0oXD5LIN-ZDqFlqi00t3m6qdvTzrI909jBYklEsX4GCYHWZD3vaNE7R=w1215-h811-no][/img]

Obieramy azymut na Plaza Mayor, gdzie znajdować się ma rzeczona informacja. Po drodze pożeramy coś w napotkanej wegetariańskiej knajpce (taka gratka może się już łatwo nie powtórzyć!). Później jeszcze wkraczamy na Plaza Cisneros, na którym znajduje się 300 podświetlanych (nocą) wysokich patyków.

Image

W końcu docieramy na Plaza Mayor, informacja owszem jest, ale nieczynna. Niby wisi jakaś karteczka, że niedługo znów się otworzy, więc postanawiamy czekać (chcemy sobie pojeździć teleferico, a że od upału nie chce nam się myśleć to chcemy, żeby pan/pani z informacji nam pomógł(a)). W wielu miejscach w Medellin (i w Kolumbijskich miastach w ogóle) znajdują się strefy bezpłatnego WiFi, które działa w miarę przyzwoicie. Czas oczekiwania spędzamy więc na przeglądaniu internetów. W końcu objawia się Pan, który podpowiada nam jak to jest z tymi gondolkami. Tu w końcu ta osławiona nowoczesność Medellin daje o sobie znać. Faktycznie, telefericos są skomunikowane ze stacjami metra i wszystko działa sprawnie. Postanawiamy przejechać się dwoma liniami: żółtą, z San Javier, a potem zielona do Santo Domingo, z przesiadką na turystyczną linie bardzo polecana przez pana z informacji. Najpierw jednak żółtą. Dojeżdżamy metrem, przesiadamy się i jedziemy w górę. Widoki na Medellin jak z czołówki Narcos, robią wrażenie. Pod nami mnóstwo domów i domków,w różnym stanie i różnych warunkach.

Image

W drodze powrotnej wysiadamy na stacji San Javier z zamiarem odwiedzin w osławionej Comunie 13. Jednak okazuje się, że jeśli chcemy zdążyć jeszcze objechać tą turystyczną linię to może nam braknąć czasu i ostatecznie z 13 dzielnicy rezygnujemy. Jedziemy więc w stronę ‘zielonego’ teleferico. Po drodze wysiadamy jeszcze przy Ogrodzie Botanicznym. W okolicy znajduje się też Parque Explora (muzeum naukowe) i Planetarium. Błąkamy się trochę przy Explorze, na zewnątrz znajduje się trochę eksponatów, którymi można się pobawić co też chętnie czynimy. Do tego części restauracyjnej muzeum znajduje się kawiarnia z prawdziwego zdarzenia. W końcu porządne espresso!

Image

Image

Image

Później pora na Ogród Botaniczny. Jest spory, a my nie mamy wiele czasu, więc oględziny są raczej pobieżne. Później w końcu przemieszczamy się ku zielonej linii i przesiadamy na tą polecaną. Trzeba wiedzieć, że na ‘turystyczna’ linie obowiązują inne bilety. Ale podobno czekają nas niesamowitości, więc płacimy. Przyznać jednak muszę, że nie spodziewaliśmy się tego co nastąpiło. Otóż zapakowani do gondolki jedziemy przez jakieś pół godziny nas polami i lasami. Medellin już dawno gdzieś zniknęło a my jedziemy i jedziamy... Zastanawiamy się czy w ogóle kiedykolwiek stamtąd wrócimy. W końcu dojeżdżamy, znajdujemy się w czymś w rodzaju parku, jest kilka ścieżek do zwiedzania itp. Szkoda trochę, że pan w informacji nas nie uprzedził, że wyprawiając się ową linią, najlepiej zaplanować sobie jakiś dłuższy czas na górze. A my głupki chcieliśmy tam na zachód słońca, żeby ładne zdjęcia miasta porobić. No niedoczekanie! Gondolki turystyczne kończą kursy ok. 18, takoż na górze spędzamy z 15 minut i wracamy.

Image

Image

Image

Image

Znalazłszy się na dole pakujemy się ponownie do metra i jedziemy w kierunku dzielnicy Poblado. Cel: jedzonko i dobre piwko. Zasiadamy najpierw w jakiejś burgerowni a potem odwiedzamy jeszcze dwa bary z miejscowym kraftem i trochę żałujemy, że nie zasiedliliśmy tej właśnie okolicy. W końcu robi się późno, więc wskakujemy do Ubera i wracamy do hotelu. Już kolejnego dnia czeka nas lot do Cartageny.Z Medellin lecimy Avianca do Cartageny. Mam mieszane uczucia, z jednej strony ponoć tam tak pięknie, kolorowo i w ogóle, a z drugiej wiem, że będzie tłoczno, turystycznie i drogo. Niemniej jednak nie ma wyjścia, lecimy.

Image

Lot bez historii, z tym że akurat trwa finał mistrzostw świata, mecz Francja-Chorwacja i personel pokładowy informuje o zmieniającym wyniku się meczu. Lądujemy w Cartagenie, bierzemy lotniskową taksówkę do centrum, w tym celu najpierw udajemy się do budki i mówimy gdzie chcemy jechać, dostajemy karteczkę z ceną (17000, do San Diego) i z tym udajemy się do pojazdu. Docieramy w miarę szybko, zostawiamy rzeczy i wyruszamy w miasto. W Medellin było gorąco, ale w Cartagenie do temperatury grubo powyżej 30 stopni dochodzi wilgotność powietrza. Skwar jest, ale jako ciepłolubny osobnik nie narzekam. Ponieważ zostajemy tylko do kolejnego poranka cały dzień spędzamy na eskploracji Cartageny. Najpierw dzielnica San Diego, w której mieszkamy, potem reszta starego miasta. Jest już po meczu i jak grzyby po deszczu objawiają się stada świętujących Francuzów.

Image

Image

Image

Image

Image

My natomiast kierujemy się do zamku św. Filipa. Bilet kosztuje 20000 COP. Upal gratis:)

Image

Image

Image

Po zamku maszerujemy do dzielnicy Getsemani, o wiele spokojniejszej niż tłoczne i narzucające się stare miasto. Przysiadamy w jakiejś knajpce na mojito.

Image

Image

Potem włóczymy się jeszcze trochę, a przez zachodem słońca docieramy do murów miasta. Wszędzie bowiem zalecają spacer murami przy zachodzie słońca właśnie. Zaopatrujemy się jeszcze w piwko dla ostudzenia emocji i przykładnie maszerujemy. Zachód faktycznie przyjemny, z wyłączeniem sytuacji kiedy wpadła mi do oka mucha i oczyma wyobraźni (bo swoimi akurat i tak nie mogłam) widziałam rychłą amputację tegoż. Na szczęście udało się wyjść bez szwanku.

Image

Image

Po zmroku ulice Cartageny stały się chyba jeszcze bardziej tłoczne, poza rzeszami turystów zwabionych na zewnątrz nieco chłodniejszą temperatura, pełno jest ulicznych tancerzy i innych zabawiaczy tłumu. Zmęczeni natokiem wszytskiego wracamy do Getsemani, gdzie konsumujemy kolację w formie Ceviche (opcje wege dostępne!) a potem zasiadamy w knajpie z kraftowym piwem i obserwujemy uliczny mecz piłki nożnej, a później, wracając lekcję tańca odbywającą się na..placu kościelnym. U nas mogłoby nie przejść ;)

Image

Image

Image

W końcu okazuje się, że przebyliśmy w tym upale ponad 20 km pieszo, postanawiamy więc wrócić do noclegowni i powylegiwac się w tarasowym basenie.


Podsumowując, zgodnie z przewidywaniami, Cartagena jest droga, tłoczna i turystyczna, ale nie można odmówić jej uroku. Kolorowe domki, klimatyczne zaułki i karaibski zachód słońca potrafią wynagrodzić to i owo.
Kolejny dzień to przeprawa do Santa Marty, jedyna w tej wyprawie dłuższa przeprawa drogą lądowa....Następnego dnia, po śniadaniu, wyruszamy na dworzec. Jak to przeważnie bywa, jest położony na zupełnych rubieżach Cartageny. Docieramy do niego taksówką (w której uświadamiam sobie, że w hotelu został mój ciepły polarek:(). Zgodnie z przewidywaniami, wkroczywszy do budynku dworca zostajemy osaczeni przez naganiaczy różnych firm przewozniczych. Rozpytujemy co i jak i zakupujemy bilet na najbliższą departure do Santa Marty. Teoretycznie podróż zajmuje ok. 4 godzin, w praktyce jest to ok. 6. Podróż nie wyróżnia się niczym specjalnym, aczkolwiek przez cały czas puszczane są filmy na małym, podwieszonym telewizorku, co budzi spory entuazjazm autochtonów. Autobus, chociaż lata swietnoci ma już wyraźnie za sobą, jest rowneiz wyposażony w WI-FI! Oczywiście nie brakuje dosiadających się handlarzy i pasażerów wsiadających/wysiadających pośrodku niczego.

W końcu docieramy do Santa Marty. Tutejszy dworzec, podobnie jak w Cartagenie, położony jest na uboczu. Łapiemy jakiś transport i dostajemy się do centrum. Upał jest konkretny a po podróży jesteśmy dodatkowo głodni, co nienajlepiej wolywa na nastroje. Meldujemy się więc w hostelo-hotelu i ruszamy w miasto, do znalezionej w intrnetach knajpki dysponującej również wegetariańskim jadłem. Po przyjęciu żywności i pysznej kokosowej lemoniady, ruszamy na oględziny.

Image

Santa Marta atrakcji jako takich właściwie nie posiada, owszem jest Plaza Bolivar, katedra, nawet coś w rodzaju plaży jest. Jednak Santa Marta to głównie baza przechodnio-wypadowa, np. do Parku Tayrona. Ceny, nieco bardziej przyjazne niż w Cartagenie, jednak wyższe niż wszędzie indziej w Kolumbii. Do wieczora włóczymy się, zaliczamy obowiązkowy nadmorski zachód słońca, moijto we wszechobecnych happy hours, aż w końcu wracamy do hotelu.

Image

Image

Image

Image

Kolejnego dnia wstajemy na tyle wcześnie, na ile nam się chce (czyli nie tak znowu bardzo wcześnie), żeby po śniadaniu wyruszyć do Parku Tayrona. Przyznam szczerze, że uwielbiam wszelkiego rodzaju palmy, więc uznałam Tayrona za moje must see. Bagaże zostawiamy w hotelu i maszerujemy (upał oczywiście bez zmian) w poszukiwaniu busa do parku. Stanowisko znajduje się nieopodal mercado, ale w ogólnym tłoku i mnogości wszelkich bytów i pojazdów jego zidentyfikowanie zajęło nam chwilę. W końcu się udało, pakujemy się do pojazdu, który zapełniwszy się rusza. Do przebycia mamy ok. 30 km, podróż trwa mniej-więcej godzinę. Dotarłszy do bram parku stajemy w długiej kolejce do kasy biletowej. Trzeba Wam wiedzieć, że Park Tayrona będzie prawdopodobnie najdroższa atrakcją w kolumbijskiej eskapadzie. Najpierw opłacamy rezerwację namiotu (bodajże 25k COP/2os). Przy wejściu można rezerwować hamaki/namioty/domki na różnych campingach. Najpopularniejszy to ten na Cabo San Juan, my decydujemy się na spokojniejszy - camping San Pedro.
Później czeka nas zakup biletów do parku, te dla nie-Kolumijczykow, w obecnym wysokim sezonie kosztują nas prawie 50k COP/os (nie ma ograniczeń do czasu pobytu na terenie parku, my zostaniemy 2 dni). Dodatkowo pani kasjerka wymusza na nas opłatę ubezpieczenia (chociaż niby AXA jest akceptowalne, ale nasze akurat nie, bo..nie. Podobnie ma się sytuacja przy innych stanowiskach, więc chyba ubezpieczenie własne nie ma znaczenia-trzeba im zapłacić i tyle...). Niezbyt uradowani tym faktem wkraczamy wreszcie na teren parku. Z tego miejsca możemy maszerować kilka kilometrów do wlasciwiego początku szlaku lub zainwestować w szybką podwozke busem za 3000 COP/os.

Na hasło Park Tayrona, google zaoferuje Wam rajskie widoczki plazowo-palmowe. Wszytsko to prawda, warto jednak dodać, że zanim te widoczki ujrzycie, trzeba się trochę nagimnastykować. Szlak wiedzie głównie przez las, czasem pod górkę, czasem w dół. Upał jest srogi, więc trasa chociaż nietrudna, potrafi momentami dać w kość. Oznaczeń nie ma wiele, ale chyba też nie sposób się zgubić-wszyscy podążają utartym szlakiem.

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (3)

kasica88 22 sierpnia 2018 17:13 Odpowiedz
Do Kolumbii podróżujemy na pokładzie Turkisha, z WAW przez IST. Chociaż przesiadki w Istambule są dość długie (ok. 7 h), zamiast wyjścia na miasto wybieramy wyjście do saloniku (z PP). W oczekiwaniu na lot raczymy się ginem z tonikiem i (nieco monotonnymi) przekąskami w Primę Class Lounge. Jeśli chodzi o same loty, WAW-IST raczej bez historii, natomiast ITS-BOG w dużej części przespałam, więc...też bez historii. Warto tylko zaznaczyć, że wege (asian/oriental) jedzenie w TK (w drodze do BOG) całkiem w porządku (jak na samolotowe warunki). O poranku lądujemy w nieco mglistej stolicy Kolumbii. Dość szybko przechodzimy przez ‘paszporty’, później bagaż i już jesteśmy wolni. Ponieważ kolejnego poranka wybywamy do Leticii, decydujemy się na nocleg w położonym nieopodal lotniska hotelu Habitel (hotel sam w sobie nie urywa, ale darmowy transfer z/na lotnisko co 15 minut i konkretne dość urozmaicone śniadanie (które jeszcze nieraz będziemy wspominać przy smutnej codziennej arepie i jajecznicy) robią robotę. Porzucamy dobytek, zamawiamy ubera i jedziemy w miasto. Jak większość dużych miast Ameryki Południowej, Bogota sprawia nieco przygnębiające wrażenie. Korki, nieciekawa pogoda i te sprawy. No ale nie narzekamy, wysiadamy w okolicy Plaża de Bolivar i rozpoczynamy eksplorację, a także konsumujemy pierwszą arepe. Nagle zaczyna padać i jak spod ziemii wyłaniają się tabuny sprzedawców parasoli. Zaglądamy do katedry, a ponieważ pogoda nie ma się ku lepszemu, maszerujemy do Museo del Oro. Wstęp do przybytku to 4000 COP, w środku sporo do zobaczenia. Można się trochę dokształcić w kwestii ludów budujących ‘kolumbijska’ cywilizację w czasach przedhiszpanskich. No i oczywiście, jak nazwa wskazuje, w muzeum roi się od artefaktów zlotopochodnych, różnych skorup, masek i innych statuetek. W końcu dopada nas głód i kierujemy się do jakiejś przypadkowo wygooglanej jadłodajni wegetariańskiej. W środku pełno lokalnej ludności (dobry znak), a za zestaw obiadowy (zupa + drugie + deserek + napitek) płacimy ok. 10 000 (jakieś 12 zł). Po obiedzie jeszcze kawa w Coffee Lab (czy jakoś tak), jedno z nielicznych miejsc, w których udaje się nam znaleźć dobrej jakości kawę (na szczęście mam że sobą też aeropress, więc na resztę wyprawy mamy zabezpieczenie od tinto i innych dziwnych substancji). Z nowymi zasobami energii włóczymy się po Candelarii i próbujemy przestawić się na operowanie walutą w tysiącach. Po drodze zaglądamy na piwko, akurat Brazylia przegrywa mecz z Belgia. Generalnie zainteresowanie mundialem jest wielkie, na każdym kroku wiszą girlandy z flag, a każdy mecz jest transmitowany dosłownie wszędzie, tak więc spacerując ulicą i nasłuchując można dokładnie wiedzieć kiedy coś się dzieje. W końcu docieramy pod stację kolejki, która wjeżdżamy na Monserrate. Można się tam dostać gondolkami albo fenicularem (działa tylko w niektóre dni). Po odstaniu w kolejce pakujemy się do wagonika i już niebawem obserwujemy Bogote z góry. Faktycznie, jest kawał miasta. Na szczycie Monserrate znajduje się też kościół, kawiarnia i kilka tras spacerowych. Toalety natomias są płatne. Naogladawszy się Bogoty z góry, wracamy na dół, gdzie dokonujemy drobnych zakupów w sklepie sieci Ara. Chociaż jest dopiero 19, długa podróż daje nam się już we znaki i padamy z nóg. Chwytamy Ubera z Candelarii i wracamy do hotelu. W Bogocie spędzimy jeszcze jeden dzień przed wylotem.Jutro Amazonia!
tom-k 23 sierpnia 2018 14:51 Odpowiedz
Już się bałem, że nie będzie fotek 8-)
raku90 23 sierpnia 2018 15:00 Odpowiedz
Zapowiada się bardzo dobra relacja! Czekam na więcej postów i zdjęć ;)