0
bazx 25 września 2018 19:05
Wstęp

Kierunków rozważaliśmy wiele, jednak demokratyczny wybór naszego czteroosobowego grona padł na Afrykę Południową. Pięciotygodniowy plan zakładał odwiedzenie 6 krajów (RPA: Johannesburg, Botswana, Zambia, Zimbabwe, Mozambik, Malawi - ostatecznie skończyło się jeszcze na jednym, ale o tym później), które opiszemy chronologicznie w poniższej, debiutanckiej relacji.

Kilka słów o kosztach we wstępie. Podczas wyjazdu - i przed nim - nie oszczędzaliśmy na każdym kroku, częściowo dlatego, że demokratyczny proces dał nam niewiele wyprzedzenia do wylotu (droższe bilety, czasem zakwaterowanie), lecieliśmy w wysokim sezonie (sierpień-wrzesień, pora sucha), a ponadto (przynajmniej nam) ciężko byłoby czerpać przyjemność z Afryki w najbardziej cebulowych warunkach. Z drugiej strony, ograniczyliśmy liczbę odwiedzonych Parków Narodowych (tam można najszybciej popłynąć) i poza Mozambikiem korzystaliśmy wyłącznie z transportu publicznego… dopóki ten jako tako funkcjonował. Główne wydatki:
— bilety: ET WAW-JNB // BLZ-WAW 2800 PLN 
 (dwuosobowy turnus, który dołączył później: WAW-VFA // BLZ-WAW 3000 PLN)
— noclegi: ciężko było zejść poniżej $40-50 za dwójkę w przyzwoitym standardzie
— wizy: KAZA (Zambia+Zimbabwe, $50), Mozambik ($50), Malawi ($75, tranzyt: $50) - wszystkie da się szczęśliwie ogarnąć na głównych przejściach granicznych
— samochód: 4x4 (Mitsubishi Triton) na 7 dni w Mozambiku bez limitu km: €536 + benzyna

Wydatki na miejscu w w większości pokrywaliśmy gotówką wyciąganą z bankomatów (Revolut, VISA zdecydowanie częściej akceptowana niż MC) lub wymienianą w kantorach. W Zimbabwe, ze względu na niedobory gotówki, płatności kartą bywają mocno utrudnione, w trakcie naszego pobytu nie działały też w ogóle bankomaty - tu należy uzbroić się w twardą walutę. Do wymiany w kantorach (we wszystkich krajach) warto być wyposażonym w duże nominały ($50, $100), ponadto USD jest pewniejsze od EUR i wymieniane zazwyczaj po lepszym kursie.

Wybrane kraje, atrakcje i punkty przylotu i wylotu zdefiniowały naszą trasę (na mapce poniżej), przy planowaniu której poza wieloma źródłami internetowymi posiłkowaliśmy się LP (Southern Africa, wyd. Sep17), niestety w wielu miejscach nieaktualnym i niedokładnym. Ponieważ informacji na temat transportu zbiorowego jest niedobór, opiszemy dokładnie nasz przebieg także pod tym kątem.

Wyprawa była dość długa i zamieszczenie całej relacji chwilę potrwa — w międzyczasie zapraszamy do zadawania pytań, na które z przyjemnością odpowiemy ;)7-10.08 Przelot + Joburg + przejazd do Gabs

Sam przelot do Joburga minął bez wiekszych przygód. W Eco Ethiopiana warto wybierać miejsca w rzędach z prawej strony tylniej części samolotu - wielokrotnie sprawdzony sposób na wolny środek (tym razem samolot był pełen, więc pudło).

Nasze itinerary:
WAW-VIE OS626 19:50-21:05
VIE-ADD ET725 22:50-05:40(+1)
ADD-JNB 08:40-13:05(+1) — mały highlight, A350

Lotnisko w ADD jest odświeżane, ale końca remontu nie widać, kurnik straszny i małe piwo za $5. Do saloniku wstęp miał drugi turnus, o czym opowiemy dalej. Po przylocie do JNB planowaliśmy jechać pociągiem do Rosebank gdzie mieliśmy zarezerwowany pierwszy nocleg. Okazało się, że pociąg nie kursuje i jest zamiast niego autobus do innej stacji z której pociąg miał już jeździć. Ostatecznie skończyło się na tym, że zamówiliśmy Ubera, bo pociąg cały czas nie ruszył.

Spaliśmy w Hyatt Regency, kupiony z kodem -90% Expedii i był to chyba nasz najtańszy nocleg wyjazdu. Dwie noce ze śniadaniem i loungem za 270pln. W tej cenie zdcydowanie warto.

O samym Joburgu trochę już na Forum jest, więc się streścimy, zwłaszcza że spędziliśmy tam zaledwie 1,5 dnia.

Samo miasto z miastem ma niewiele wspólnego, poruszaliśmy się Uberem (duże odległości i nie mieliśmy czasu na ZTM), białe dzielnice to biura plus wille z drutem pod wysokim napięciem. Po zmroku centrum miasta raczej nie polecamy.

Z atrakcji:
Muzeum Aparthaidu - oj warto, całość nam zajeła pond trzy godziny i mozna trochę zrozumieć ten bajzel
Top of Africa - taras widokowy w wieżowcu Carlton Center, trafiliśmy tam przed zachodem słońca wiec widoczek byl fajny (wejście 5 ZAR) Z kanjp:
Mad Giant - duży niby craftowy browar, bardzo smaczny, w centrum
The Grillhouse - w centrum handlowym obok Hyatta, duża stekownia, pełno ludzi, kolacja na dwie osoby z piwkiem ok. 40EUR. Jeden z najlepszych obiadów wyjazdu, tego oczekiwaliśmy po stekach w RPA i nie zawiedliśmy się. 

Wieczornie:
Joziburg Lane: niechcący trafiliśmy do klubu na dachu garażu w centrum gdzie akurat trwało coś w stylu talent show. Jako jedyni turyści budzliśmy zainteresowanie, jednak miejsce było bardzo przyjemne. Do tego poznaliśmy Victora: organizatora i właściciela, który dowiedziawszy się o naszych dalszych planach dał nam kontakt do znajomego z Gaborone, który miał okazać się świetnym przewodnikiem po stolicy Botswany. Nieco dziwnie się zrobiło dopiero, gdy zamówilismy Ubera do hotelu, który zaparkował na dole kawałek od lokalu i Victor uznał że lepiej będzie jak on nas do tego ubera zawiezie swoim samochodem…
Rosebank News Cafe: klubo kanjpa, nic szczególnego, ale dużo ludzi

Następnego dnia ruszyliśmy na dworzec autobusowy Park Station, z którego miał odjechać nasz pojazd do Gaborone. O okolicy dworca słyszeliśmy wcześniej, że jest siedliskiem zła, jednak w środku jest zupełnie bezpiecznie. Same bilety kupiliśmy bez problemu przez Internet - przewoźnik Intercape (wyjazd 12:00 przyjazd do Gaborone 19:30, 240 ZAR, odjazd bodaj codziennie). Autobus był pełny, bilety kupiliśmy z dwudniowym wyprzedzeniem. Check-in pół godziny przed odjazdem. Duży, piętrowy wygodny autokar.

Granica botswańska bez problemów i sprawnie. Do Gaborone rozkładowo, przystanek jest na stacji Shell w centrum. To miał być jeden z ostatnich tak komfortowych przejazdów przez kolejne pięć tygodni.10-14.08
Botswana I (Gabs + Delta Okawango)


Do Gabs dojeżdzamy po zmroku. Nasz hotel zarezerwowany przez Booking według mapy był w zasięgu spaceru - szczęście w nieszczęściu. Szczęśliwie: taryfa odpadała, niestety bankomat nie chciał nam wydać pieniędzy (pierwszy, ale zdecydowanie nie ostatni). Mniej szczęśliwie, bo poruszanie się po większości miast południa Afryki po zmroku należy do kontrowersyjnych przyjemności. Ulice oświetlone bywają, chodniki też czasami bywają. Tym razem trochę światła było, chodnika już mniej.

Po drodze do hotelu mijamy rozświetlony jupiterami stadion i słyszymy muzykę. Po ok. 30 sekundach namowy ochroniarz zgadza się wpuścić nas do środka. Wewnątrz trwają przygotowania do meczu charytatywnego, ale nikomu chyba nie przeszkada że chodzimy po płycie boiska i trybunach i, wyjątkowo, nie budzimy tu też szczególnego zainteresowania.

Image

Sam hotel zdał się nam być przybytkiem raczej „na godziny” niż na noce. Podłączywszy się do internetu dostajemy natychmiast wiadomość od Kaelo, kolegi Victora z Joburga. "Będę za 5 minut". Rzeczywiście, pięć minut później pod przybytek podjeżdża świeżutki pickup, a Kaelo potwierdza, że śpimy w dzielnicy czerwonych latarni, z czego nie omieszkuje skręcić beczki. Ruszamy wspólnie ku centrum na piwko i kolacje. O „centrum” nie wypowiemy się z pozycji eksperckiej, bo w mieście mieliśmy spędzić zaledwie 12 godzin. Kaelo zabrał nas natomiast do głównego knajpianego zagłębia - kwartału ulic między Queens a Botswana Rd.

Image

„Main Deck”, do którego trafiliśmy na początku to fajne miejsce dla lokalsów i ekspatów, dużo ludzi, smacznie - zdecydowanie godne polecenia. Niestety, jak się dowiadujemy, dziadek i ojciec aktualnego Pana Prezydenta odeszli ze względu na chorobę alkoholową, toteż Pan Prezydent wprowadził zakaz sprzedaży alkoholu po 22:30 - i rzeczywiście, bar o tej godzinie został zamknięty.

Image

Nasz gospodarz tego wieczoru okazał się postacią z okraszonymi wieloma barwnymi historiami życiorysem. Co chwilę podchodzili też do Kealo miejscowi -sklejać piątki i robić sobie zdjęcia. Jak się okazało, Kaelo był jako dziecko gwiazdą TV show, zaś obecnie prowadzi telewizję śniadaniową, otwiera swój klub, ma też farmę, i wykłada na prywatnym uniwersytecie, studiował w Chinach, mieszkał w Rep. Środkowoafrykańskiej i handluje samochodami. Na dalszych etapach podróży trafiliśmy nieraz na niezwykłych mitomanów, jednak akurat historia Kaelo trzymała się kupy, tym bardziej że zabrał nas później do swojego solidnego jak na owe warunki domu, możemy też go odwiedzić na stronie internetowej: http://kaelosabone.com

Po zamknięciu baru, zostaliśmy zabrani na wycieczkę objazdową po Gabs. Naszym nieeksperckim zdaniem, Gabs jest małe i oprócz jednego pomnika i nowej dzielnicy wybudowanej przez Chinczyków za wiele tu nie ma. Nie żałowaliśmy, że wyjazd ze stolicy zaplanowany był nazajutrz na 6 rano.
Bezpośredni autobus do Maun (wbrew LP taki autobus istnieje - koszt ok. $9) odjeżdżał właśnie o 6. Niestety "przybytek na godziny" nie zorganizował nam zamówionej wcześniej taksówki. Robi się ciasno z czasem, jednak zdążąmy na dworzec w ostatniej chwili i zajmujemy ostatnie dwa miejsca w autobusie. Biletów zgodnie z miejscowym systemem nie kupuje się u kierowcy tylko podczas jazdy u konduktora, który zbiera pieniądze i wydaje bilety przechodząc przez autobus w trakcie jazdy. Właściwie nie przechodzi, tylko przeciska się. Autobus ma już standard typowo afrykański: układ siedzeń 2+3 (przy standardowej szerokości pojazdu), a do tego zdarza się jeszcze szósta osoba w rzędzie stojąca lub siedząca na taborecie w korytarzu. Boarding i deplaning dłuższy niż w Ryanairze.

Image

Przejazd do położonego w okolicy delty Okawango Maun trwa ok. 10h z postojami w większych miasteczkach, gdzie następowała wymiana pasażerów i dorabiali sobie lokalni przedsiębiorcy, dla których nieodkryte nisze handlu raczej nie istnieją. Droga dobra, prócz może ostatnich 50km. Standard podróży afrykański, jednak do pełnego doświadczenia brakowało jeszcze ryczącej z głośników lokalnej nutki - tego mieliśmy zasmakować dopiero w kolejnych odcinkach.

Image

Do Maun docieramy koło 16, a miejsce zwane dworcem było oddalone o ok. 1km do centrum z bankomatami, popularnym w tych rejonach Sparem, innymi sklepami i monopolowym. Alkohol sprzedawany był tylko w monopolowym do 18. Za taksówkę do naszego miejsca spoczynku: Okavango River Lodge placimy ok $3 (12km). Tam mamy zarezrwowany namiot z tarasem ze spektakularnym widokiem na rzekę, zwłaszcza podczas zachodu słońca.

Image

Był sobotni wieczór, a w barze naszej noclegowni lubią się wieczorami gromadzić miejscowi biali. Co ciekawe, po dekolonizacji pozostała w tych krajach śladowa ilość potomków kolonizatorów, często jak wynikało z naszych obserwacji żyjących wewnątrz swoich sztucznych baniek. Zwłaszcza starsi żyją głównie wspomnieniami i słyszeliśmy tylko od nich „jak to kiedyś było”… Dla nas tego wieczora bardziej istotne było, że smaczna kolacja z piwkiem wyniosła ok. $10/os.

Image

Na następny dzień dokonaliśmy rezerwacji boat safari. $120/os., w cenie wstęp do parku i lunch - Nando’s. Niestety, tego typu koszty są nie do przeskoczenia i trzeba je wkalkulować. Zgodnie z planem, o 7 rano przypłynęła po nas motorówka z niejakim Frogiem za sterami. Prócz nas, na pokład wsiadła rodzinka Holendrów 2+3, którzy jak się później okazało mieszkali wcześniej kilka lat w Zimbabwe i postanowili pokazać stare śmieci dzieciom - od 4 tygodni byli w trasie samochodem. Jak widać, da się i po Afryce podróżować z małymi dziećmi, natomiast na pewno należy wtedy bardziej od nas pilnować kwestii zdrowia i higieny.

Image

Image

Wracając do safari: nie mieliśmy bardzo wygórowanych oczekiwań, jednak dzięki sternikowi Frogowi delta Okawango była jednym z highlightów naszego wyjazdu. Frog urodził się w delcie, jego rodzice byli buszmenami, za młodu uczył się polować z łukiem i dzidą, tropić zwierzęta i był w stanie prowadzić motorówkę w ślizgu i wypatrzeć jakiegoś rzadkiego ptaka w dalekiej trawie, oczywiście podając nazwę gatunku. Dzięki Frogowi (i bogactwu lokalnej fauny) zwierząt wypatrzyliśmy tego dnia bezlik.

Frog nigdy nie chodził do szkoly, mimo tego mówi po angielsku i w kilku plemiennych językach. Teraz zbiera pieniądze na otwarcie firmy organizującej kilkudniowe safari w delcie. Około 17 pod wrażeniem trafiamy do naszego namiotu.

Image

Image

Image

Image

Image

W Maun spędziliśmy w sumie trzy noce, ale nie decydujemy sie na inne parkowe aktywności (np. lot samolotem/helikopterem) oszczędzając fundusze. Zamiast tego szwędamy się po tej botswańskiej metropolii (w Maun mieszka ok. 55 tys. ludzi i jest to piąte największe miasto kraju). Odwiedzamy choćby lotnisko czy miejscowe KFC. Nie jest wyłącznie miejską legendą, że miejscowi lubują się w panierowanym kurczaku. KFC i inne lokalne sieci „kurczakowe” były zdecydowanie najpopularniejszymi fastfoodami w tym i kolejnych dwu krajach na naszej trasie. A w KFC w Maun kurczakowi zamiast frytek towarzyszyć może kukurydziany/sorgowy placek zwany w każdym z lokalnych języku inaczej (Sadza, Pap … ), a smakujący - naszym zdaniem - w każdym miejsu równie przeciętnie. O, coś takiego: https://en.wikipedia.org/wiki/Ugali

Image

Image

Image

Image

Przygotowujemy się też do wyjazdu do Kasane. Jadąc w tym kierunku z Maun, należy wyruszyć o świcie żeby w miare wczesnie dostać się do punktu pośredniego (Nata), gdzie można złapać kolejny autobus jadący na północ. My mamy tym razem szczęście, gdyż przystankowy naganiacz ogarnął nam miejsce w pickupie jadącym bezpośrednio do Kasane. Carpooling w najlepszym wydaniu, zaplacilismy tyle co za busa tj. 180BWP ($17), a podwózka była pod samo B&B, które znajdowało się daleko od centrum miasta.

Image@john_doe też nie chcę wchodzić w tematy polityczne, stąd nie będę Ci tutaj odpowiadał. Nasz post nie miał zawierać prowokacji a ciekawostkę.
@jprawicki dzięki, już wkrótce!14-16.08
Botswana II (PN Chobe)


Image

Leżące blisko afrykańskiego prawie-czwórstyku (Botswana/Namibia/Zambia/Zimbabwe) Kasane okazało się niewielką mieściną, na której ulicach biegały beztrosko guźce i pawiany. Nasz nocleg (Elephant Trail Guesthouse, ok. $38 / dwójka bez śniadania), jak już wspominaliśmy, leżał na uboczu (ok. 8km od centrum) i wyróżnił się głównie pomocną właścicielką. Ta załatwiła nam na początek taksówkę do miasta (ok. 100 BWP - $10 w dwie strony, da się taniej shared taxi, ale to ogarnęliśmy póżniej). Niestety, wybór lokali gastronomicznych był mocno ograniczony. Na piwko ($2,5) możemy polecić hotelowy bar w Marina Lodge (5*) z bardzo ładnym widokiem na rzekę. Jedzenie jak na nasze oczekiwania było tam jednak zbyt drogie i skierowaliśmy się do poleconego przez LP Old House. Smacznie i przeciętnie cenowo ($10 z piwkiem). Wtrącę jeszcze, że mimo niewielkiego rozmiaru w mieście są bankomaty - przy centrach handlowych, a gotówka bywa przydatna.

Image

Image

Główną atrakcją okolic Kasane jest Park Narodowy Chobe, za wikipedią „jedno z największych skupisk dzikich zwierząt na kontynencie afrykańskim". Rzeczywiście, jak miało się okazać podczas pół-dniowego game drive ($80, zarezerwowane przez właścicielkę hotelu - w cenie wstęp do parku i śniadanie) zwierząt zobaczyliśmy całe mnóstwo.

Image

Jeszcze przed wschodem słońca przyjechał pod nasz hotel Land Cruiser zabudowany pod safari. Polecam okutanie się w koce, kurtki czapki: rano jest naprawdę zimno. Mieliśmy sporo szczęścia będąc jedynymi pasażerami w naszym samochodzie, gdyż inne były zapakowane po 12 osób, zwykle w wieku emerytalnym. Dzięki temu, że byliśmy sami był to bardzo przyjemny, pełen spektakularnych widoków gromadzącej się koło wodopojów zwierzyny dzień. Widzieliśmy hieny za dnia, co ponoć zdarza się nieczęsto, a spośród innych rzadkich Pokemonów honey badgera - po polsku zwanego miodożerem, dawniej pszczoło-jamnikiem. Do tego słonie, żyrafy, bawoły, zebry, hipcie, lwy. Klasyczny zestaw, do wyboru do koloru.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Do hotelu wróciliśmy ok. 14, a że właścicielka powiedziała nam o możliwości popłynięcia na leżącą na północ od miasta między rzekami Kuando/Chobe, a Zambezi wyspę Impalila (Namibia). Mając jeszcze kilka godzin do zachodu słońca stwierdziliśmy, że warto spróbować. Udaliśmy się do botswańskiego przejścia granicznego (tutaj: https://goo.gl/maps/fyHhrfHN83H2), po przejściu którego na brzegu czakają łódki. Za 10BWP (ok. $1) płynie się na drugą-namibijską stronę, ok 15 minut.

Image

Nie wyposażyliśmy się w dodatkową wiedzę na temat wysepki, zwłaszcza że plan był dość napięty. Spodziewaliśmy się wioski, po której będziemy mogli przespacerować się i wrócić do Botswany, to jednak nie całkiem się powiodło. Po pierwsze, okazało się że na wyspie ustanowiony został rezerwat i trzeba zapłacić po 10$ za godzinny spacer z przewodnikiem. Choć byliśmy dość nieufni i na początku nie chcieliśmy płacić, pokazano nam jakieś kwity i stwierdziliśmy, że może jednak nie jest to scam. Obrażona naszą nieufnością pani przewodnik zaprowadziła nas najpierw do namibijskiej kontroli paszportowej. Tam sprawdzono nam kartę szczepień (żółta febra), zmierzono temperaturę, poproszono standardowo o wypełnienie formularzy wjazdowych i skierowano do pogranicznika… który zapytał nas gdzie są nasze namibijskie wizy. Jako że Namibii nie braliśmy pod uwagę jako kierunek do odwiedzenia nie sprawdzaliśmy wcześniej wymagań wizowych, mieliśmy natomiast przekonanie, że tak popularny ostatnio turystycznie kraj nie będzie wymagał wizy. Zaczęła się więc dyskusja z Panem pogranicznikiem, który zaprosił jednego z nas do swojego kantorka, gdzie pokazał na listę krajów, które nie wymagają wizy do Namibii. Rzeczywiście, nie było na niej Polski, ale irracjonalnie pewni swego stwierdziliśmy, że lista jest z pewnością zła i skoro kraje zachodniej UE mają bezwizowy wjazd do Namibii, to Polacy z pewnością też (wiemy oczywiście, że ten argument jest dziurawy :) ). Pan pogranicznik stwierdził wobec tego… że ma dziś dobry humor i wbił nam pieczątkę na wejście (dowód poniżej).

Image

Image

Sama wyspa to ok. 3 tys. ludzi żyjących w kilku wioskach w szałasach, parę bardzo drogich hoteli, rezydencja prezydencka odwiedzana ponoć przez prezydenta raz do roku i pas startowy. Brak prądu, sklepów i pełne uzależnienie od Botswany.

Image

Jak się domyślacie lub wiecie, obywatele polscy udający się do Namibii muszą posiadać wizę pobytową w paszporcie, na przejściach granicznych wizy nie są wydawane. My się tego dowiedzieliśmy po powrocie do Botswany. Tak odwiedziliśmy trzeci kraj tej wyprawy. Następnego dnia czekał nas wjazd do czwartego - Zambii i droga do Lusaki.

Image

Image16-19.08
Zambia (Lusaka)


Ruszamy dalej z Kasane, chcąc dostać się w jeden dzień do Lusaki. Po drodze do granicy Zambijskiej zatrzymujemy się w supermarkecie, żeby kupić prowiant na podróż - dziś na śniadanie, oczywiście, smażona kura. Pod granicę dojeżdżamy ok 7:30 rano z założeniem, że na 18 będziemy w Lusace. Odprawa po stronie Botswanskiej szybka i sprawna. W kolejce przed nami białe małżeństwo, na pytanie do jakiego kraju chcą wjechać odpowiadają: Zimabawe. Pomylili przejścia graniczne… po kontroli wyjazdowej do przejścia jest jakieś 300m do przystani promowej. Obok ogromny plac budowy, budują kilometrowy most łączący dwie granice (https://en.wikipedia.org/wiki/Kazungula_Bridge, zdjęcie na końcu poprzedniego posta). Mijamy kolejkę tirów, które czekają na przeprawę. Jak się dowiadujemy, czekają czasem podobno nawet 2 tygodnie, bo na prom wchodzą ledwie dwie ciężarówki. Dla nas - pieszych - koszt to 10BWP (ok. $1). Jeszcze na lądzie przypałętuje się dosyć nachalny gość, który bardzo chciał nam we wszystkim pomagać. Twierdzi, że bus do Lusaki to pojechał godzinę temu i pozostaje nam już tylko taryfa, że nam wymieni pieniądze po dobrym kursie, itd.: scamerski standard. Strona zambijska w porównaniu z botswańską jest bardzo chaotyczna, jest wprawdzie np. bankomat, ale niestety out of service, i chcąc wymienić drobne byliśmy skazani na cinkciarzy - w oficjalnym kantorze nikogo nie było.

Image

Porada wizowa: zdecydowaliśmy się na KAZA wizę ($50 wielokrotny przejazd między Zambią, Zimambwe i Botswaną jeżeli nie opuszcza się tych krajów). Jeden z nas złożył wniosek i zapłacił online (możliwe gdy wjeżdża się do strefy KAZA przez Zambię) - strona działa ok, ale upierdliwe jest pisanie listu motywacyjnego do ministerstwa, załączanie biletów i rezerwacji noclegu - po kilku dniach na mailu było potwierdzenie przyznania wizy. Następnie trzeba ze sobą na granicę zabrać wydrukowane potwierdzenie płatności i przyznania wizy, gdzie Pani pytała o trasę, odznaczała coś w komputerze, zawołała szefa i ostatecznie po 20 minutach miałem wizę na 30 dni w paszporcie. Drugi z nas uznał, że ma w dupie i nie robi online (w teorii KAZĘ da się wyrobić po prostu na granicy), i wyrobienie jego wizy trwało 5 minut. Warto dodać, że przed podejściem do okienka imigracyjnego podchodzi się do okienka zdrowotnego, gdzie tak jak w Namibii mierzona jest temperatura.

Image

Image

Po odprawie Pan Nachalny zaprowadził nas do autobusu firmy Power Tools, który - wielka niespodzianka - jednak był i miał ruszyć za 30 minut (o 10), koszt ok. $18/os.. Nachalny za swoją bezinteresowną pomoc chciał od nas hajs, ale hajsu nie mieliśmy bo wszystko poszło na bilety. Jak się miało okazać, poranny kurczak był w związku z tym naszym pierwszym i ostatnim posiłkiem tego dnia. Polecamy więc wymienić trochę większy zapas gotówy na granicy. Pół godziny okazało się afrykańską połową godziny. Autobus rusza, kiedy jest pełny - bardzo pełny. Tym razem nasz pojazd zabrał: pasażerów, telewizory, materace, kołdry, cebule, opony do traktora, więcej cebuli... Kierowca powiedział nam na wstępie, że droga jedynie poza ostatnimi 60km jest dobra i całą trasę - 550km - zrobimy w 8h. I rzeczywiście, samej jazdy było może te 8h, niestety jednak po drodze odbywały się liczne postoje. Każdy postój oznaczał, że cały przeładowany autobus musiał wyjść (co trwało 10min) i zapakować się z powrotem (kolejne 10 minut). Autobus był już zresztą pełny, gdy ruszyliśmy z granicy w Kazunguli, ale nie przeszkadzało to, by na każdym przystanku dosiadali się kolejni pasażerowie, plus np. sprzedawca suplementów wychwalający lecznicze właściwości cebuli albo kaznodzieja, czy inny niewidomy żebrak. Droga do Mazabuki - pierwsze 400km jest rzeczywiście dobra - ciśniemy pakę dwadzieścia, problem zaczyna się dalej. Między Mazabuką a Kafue drogi właściwie nie ma (jedziemy 20-30km/h), do tego robi się ciemno (zachód zapadał tu przed 18), a ruch był spory. Do celu mamy jeszcze 150km. Pojawia się mały szkopuł, miejscowy Pan Prezydent chcąc ograniczyć liczbę wypadków zakazał ruchu autobusowego między 22 a 5, więc w tym momencie zaczyna się jeszcze nierówna walka z czasem. Cudownie na dworzec Intercity Bus Station wjeżdżamy o 21:30, czyli po 12h od zajęcia miejsc, 12h ciężkiej muzyki z głośnika idealnie nad naszym rzędem. Tak głośno, że nie dało się rozmawiać. To, co się działo po dojechaniu na dworzec przechodzi ludzkie pojęcie. W temacie kultury przejazdu właściwie mógłbym w całości zacytować post @igore [url]https://www.fly4free.pl/forum/viewtopic.php?p=1080664#p1080664[\url]. Parkowanie i wychodzenie z naszego transportu zajęło prawie godzinę. Szczęśliwie kiero się z nami za kumplował i załatwił nam taryfę po w miarę normalnej stawce (6$ za 6km) a nie dla muzungu (muzungu: biały - słowo zdaje się zrozumiałe we wszystkich lokalnych językach niezależnie od naszej afrykańskiej lokalizacji). Na sąsiedniej stacji benzynowej Puma działał też bankomat. W przybytku Natwange Backapckers jesteśmy po 22, ale nie ma kto nas zameldować i poirytowani już długim dniem podróży bez jedzenia kolejną godzinę czekamy na właścicielkę.

Image

Pierwotny plan zakładał jedną noc w Lusace i ciąg dalszy w jakimś parku narodowym, uległ jednak modyfikacji. W Botswanie zobaczyliśmy więcej dzikich krajobrazów niż się spodziewaliśmy, a zambijskie parki były daleko i drogo - tu zrobiliśmy więc miejsce na kolejną oszczędność. Z planowanej jednej nocy w stolicy kraju zrobiły się trzy. Baza noclegowa w Lusace jest przeciętna, my postanowiliśmy ją zbadać jak najlepiej, w związku z czym: pierwszą noc śpimy jak klasyczni backpackersi we wspomnianym przybytku, gdzie obok nas śpi korpus pokoju, kolejne zaś - jak na lokalne warunki bardzo elegancko: za punkty (20k HH) udało się wziąć Hiltona Garden Inn, który jak się okazało otworzył się tydzień wcześniej i InterContinental (25k IHG RC) na koniec. Wiemy, że weekend w Lusace brzmi dość kontrowersyjnie, ale gdy oczekiwania są niskie, można się czasem miło zaskoczyć. Ponadto za dwa dni bez afrykańskiej podróży autobusem byliśmy w stanie zapłacić trollerką w Lusace.

Image

Rano spacer po okolicy, pierwszy mosiek (to nasz kryptonim na lokalne piwo MOSI), wizyta w centrum handlowym, zakup lokalnej simki. Na obiad mieliśmy obrany unikatowy fastfood "Goat `n` Chips" - dziś niestety zamknięty. Wsiadamy w taksę, by zameldować się w HGI. Dzięki Hiltonowemu Goldowi, dostajemy śniadanie oraz pokój na 16. piętrze z bardzo przyjemnym widokiem. Hotel jest nowy i bardzo przyzwoity, w cudownie brzydkim budynku (bardziej szczegółową relację wrzucimy w odpowiednim temacie). Znajduje się we właściwym centrum miasta. Po podróży poprzedniego dnia potrzebujemy czasu na dojście do siebie i zebranie sił na noc. Piątkowy wieczór spędzamy w klubie Chicagos w East Park Mall, ceny Warszawskie, głównie lokalsi plus kilku ekspatów. Bardzo fajni i przyjaźni ludzie i dobra atmosfera, idealnie na piątek. Zarówno w Zambii, jak i później w Zimbabwe okazuje się, że centra handlowe pełnią tu dodatkową względem naszych rodzimych funkcję - są często jedynymi ośrodkami życia nocnego. Kluby i bary, poza hotelami, znajdziemy właśnie w centrach handlowych.

Image

Image

Na otwartą solidnym bólem głowy sobotę mamy bardzo napięty plan - zorientować się w autobusach do Livingstone, przemeldować się do IC i pójść na derby Lusaki - spotkanie w ramach zambijskiej Premier League: Green Buffaloes F.C vs. National Assembly F.C. Wycieczkę na dworzec łączymy ze spacerem po centrum. W okolicy siedziby zambijskich korporacji i banków, duży ruch i korki, dworzec autobusowy i kolejowy, trochę dalej dworzec chapowy. Cała dzielnica to jeden wielki bazar, którego każdy kwartał to inny dział, jednak przez cały spacer czujemy się bezpiecznie. Po standardowych pytaniach „skąd jesteśmy” nie następuje zazwyczaj żadna forma nagabywania. Podobnie będzie później w Zimbabwe: choć bywamy źródłem zainteresowania to raczej spotyka nas czyste zainteresowanie i ciekawość. Poza nami białych brak.

Image

Image

Porada dworcowa: na dworcu panuje pewien rodzaj nieładu, ale autobusy w tych samych kierunkach odjeżdżają z tych samych stref. Po przejściu przez bramę od razu atakują naganiacze, polecamy mówić, że już się kupiło bilety, wtedy trochę odpuszczają. Po wstępnym riserczu decydujemy się na usługi firmy „Shalom" (część ich floty to luxury coaches, czyli układ 2+2) rozkład: Lusaka - Livingstone, 05:30, 06:30, 08:00, 09:30, 11:30, 12:30, 13:30, 14:30, ostatni o 16:30, ale bez szans na to żeby wyrobić się przed 22:00 więc jest przymusowy postój - koszt autobusu 180 ZMW (kwachów), czyli ok. $15.

Image

Po załatwieniu sprawunków, ruszamy taksówką do IC. Hotel lata swojej świetności ma już dawno za sobą, znajduje się w rezydencjalno ambasadowej okolicy. Dostajemy mocno przechodzony pokój i ruszamy w stronę stadionu (więcej o IC możemy też napisać w odpowiednim dziale).
Początek futbolowej uczty na dziś przewidziany jest o 15:00. Dostajemy bilety na sektor gospodarzy za bramką - 20 kwachów. Frekwencja spora, sami miejscowi. Poziom, mówiąc delikatnie, niezbyt wysoki - a nie jesteśmy nowicjuszami jeśli chodzi o oglądanie meczów w piłkarskich. Mimo padaki na murawie, goście organizują solidny doping, atmosfera piknikowa. Mosiek na klina pyszny (MOSI znalazł się w zdecydowanej czołówce piw wyjazdu). Kibice robią sobie z nami zdjęcia, niestety sporo z nich jest w stanie głębokiej nietrzeźwości (głównie za sprawą trunku Chibuku, o którym później) i bywają męczący. Zielone Bawoły wygrywają jedna bramką.

Image

Wieczór spędzamy w hotelu szykując się psychicznie na dobrze nam znaną trasę do Livingstone.
Rano chceck out i o 11 meldujemy się na dworcu. Tym razem podróż mija sprawnie, krótkie postoje i układ 2+2 zmieniają jakość trasy. Za dnia widać też jak zła jest droga Kafue-Mazabuka. Wyruszyliśmy w południe i po 8.5h byliśmy w Livingstone.

Image

Lusaka: podsumowanie i tipy. Stolica nas nie zawiodła, ponieważ nie ma w niej żadnych atrakcji więc nie mieliśmy wyrzutów sumienia pijąc Mośki w hotelu. Do poruszania się po mieście używaliśmy zambijskiego ubera - Ulendo. Miasto jest zakorkowane, a odległości do pokonania między głównymi punktami orientacyjnymi spore. Życie toczy się wokół kilku centrów handlowych, gastronomicznie jest nieźle (przykładowo niezła chińska restauracja w hotelu Golden Peacock).@Sudoku tak, właśnie o KAZĘ nam chodziło, i rzeczywiście na granicy nie było problemu (zarówno w Kazunguli, jak i na lotnisku VFA)Po dłuższej przerwie - wracamy :)

19-22.08 Livingstone + Victoria Falls

Do Livingstone dojeżdżamy wieczorem po stosunkowo sprawnej podróży. Od dworca do naszego BnB (Gloria bnb) chcieliśmy iść z buta (ok. 2km), ale nasi współpasażerowie odradzają nam taki spacer. A że sami jesteśmy już zmęczeni, bierzemy taksówkę. Rzeczywiście, poza oświetlonym centrum robi się nieco shady, płonące śmieci, patrol z kałachami itp. Wcześnie zapadający zmrok tym razem nam nie przeszkadza. Idziemy wcześnie spać, aby następnego dnia mieć jak najwięcej czasu na wodospady.

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (10)

igore 25 września 2018 19:08 Odpowiedz
Super trasa!
gecko 25 września 2018 20:02 Odpowiedz
z niecierpliwością czekam na Malawi! :)
65437 25 września 2018 23:11 Odpowiedz
bazx napisał:Muzeum Aparthaidu - oj warto, całość nam zajeła pond trzy godziny i mozna trochę zrozumieć ten bajzel W ramach "uderz w stół"- absolutnie nie chcę wchodzić głębiej w politykę, ale ww. stwierdzenie + zdjęcie Walusia sugeruje, oby niesłusznie, jakobyś wierzył jedynie w oficjalną, obecną, czarno-białą (co za ironia!) narrację. A historia RPA ani czarno-biała, ani łatwa, ani prosta, nie jest.Zatem lekka kontra. Bez rozpisywania się, po prostu materiały.Coś więcej o Walusiu- zwykle nie korzystam z tego typu źródeł, ale ten artykuł jest wyjątkowo dobry, w gąszczu propagandy. Dla nieczytatych- Waluś strzelałby nawet, gdyby Hani był niebiesko-fioletowy i przypisywanie temu mordowi motywów rasowych to bzdura.https://www.pch24.pl/janusz-walus--slad ... 741,i.htmlTo bardziej hard-coreowy materiał i wymaga sporo czasu, ale pochodzi od nie-byle-kogo:https://www.youtube.com/watch?v=uLljuxlF_HgNo i Google, Google, Google. Oficjalne liczby, w przeciwieństwie do propagandy, nie kłamią. Na czele ze statystyką, jak w czasach apartheidu zmieniła się i liczba i udział procentowy czarnej ludności na terenie RPA. A przede wszystkim obecna rzeczywistość również- skrzeczy donośnie.
jprawicki 28 września 2018 10:39 Odpowiedz
Bardzo fajna relacja. czekam na ciąg dalszy :)Pozdrawiam
bazx 28 września 2018 13:03 Odpowiedz
@john_doe też nie chcę wchodzić w tematy polityczne, stąd nie będę Ci tutaj odpowiadał. Nasz post nie miał zawierać prowokacji a ciekawostkę. @jprawicki dzięki, już wkrótce!
sudoku 28 września 2018 13:18 Odpowiedz
gecko napisał:z niecierpliwością czekam na Malawi! :)A ja na Mozambik, do którego w końcu nie dotarłem, bo nie miałem pewności, że dostanę wizę na granicy.
sudoku 30 września 2018 23:19 Odpowiedz
Wizę KAZA też można otrzymać na granicy w kilka minut - nie wiem tylko, czy na każdym. My przylatywaliśmy do Livingstone i mieliśmy oddzielną, dużo krótszą kolejkę.
bazx 30 września 2018 23:34 Odpowiedz
@Sudoku tak, właśnie o KAZĘ nam chodziło, i rzeczywiście na granicy nie było problemu (zarówno w Kazunguli, jak i na lotnisku VFA
igore 18 grudnia 2018 20:06 Odpowiedz
My zrezygnowaliśmy z odwiedzenia Great Zimbabwe na rzecz Mutare i okolic. Mam nadzieję, że w rzeczywistości nie prezentowało się dużo lepiej niż na Twoich zdjęciach. ;) Czekam na kolejne wpisy.
bazx 18 grudnia 2018 20:48 Odpowiedz
@igore Wielkie Zimbabwe było równie kontrowersyjną atrakcją co Chibuku ;) A my z kolei przez Mutare tylko przejazdem, o czym wkrótce!