+1
Maciej Zapalnic 30 stycznia 2019 11:30
Świeta grudniowe są świetnym terminem żeby odpocząć od zimnego polskiego klimatu. Raz w tygodniu bezpośrednio z Warszawy można polecieć do Banjulu, jeśli się dobrze trafi za w miare racjonale pieniądze.



Serekunda
Zaraz po wyjściu z samolotu wiedziałem, że jest dobrze ale dopiero po przespanej nocy i szybkim prysznicu zyskałem całkowitą pewność. Piękne słońce, temperatura lekko przekraczająca 30’ i zupełny brak ryzyka deszczu. Z założenia pierwsze 1-2 noclegi mamy ustalone. Tym razem w bardzo przyjemnym miejscu w Kololi, jednej z nadmorskich „dzielnic” Serekundy, największego miasta w kraju. W środku zimy lepszej sytuacji nie mogłem sobie wyobrazić.

Po obudzeniu zaczęliśmy odczuwać głód. Zarówno ten fizyczny jak i olbrzymią ciekawość. Po szybkim śniadaniu zjedzonym na tarasie, w miłej knajpce poszliśmy na rynek (Serekunda Market), miejsce które niewątpliwie warto zobaczyć. Spory obszar, na którym handluje się wszystkim. Zaczynając od płacht materiału na których skłębione ciuchy tworzą duże kopce poprzez wózeczki z Cafe Touba aż po malutkie wnęki w stalowych baraczkach, gdzie miejscowi sprzedają warzywa, owoce, ryby, przyprawy, elektronikę, ciuchy i wiele, wiele więcej. Cen nie ma tu nigdzie. Zazwyczaj pytanie, ile dana rzecz kosztuje spotyka się z odpowiedzią, a ile Pan zapłaci? Tak się zaczyna negocjacja. Gambijczycy są mistrzami w tej dziedzinie. Nikt nie wie, ile dana rzecz powinna kosztować a negocjacja jest prowadzona tak, aby przedmiot zmienił właściciela, a nabywca w momencie zakupu był przekonany, że odniósł wielki sukces w zakresie obniżania ceny. Przed straganami siedzą sprzedawcy i z uśmiechem zapraszają do swoich stoisk (często dość nieustępliwie).



Po mocnym wstępie jakim było dotarcie do lokalnego rynku i późniejsze przeciskanie się w tamtejszym tłumie postanowiliśmy zrobić sobie dzień na plaży. Plaża jak plaża, ale… duża i ładna! Po pierwsze daleko w głąb oceanu jest dość płytka woda. Fale są na tyle mocne, że potrafią wywrócić, ale za to można spróbować pływania na małej desce wypożyczonej od jednego z chłopaków sprzedających soki na plaży. Surfing to to nie jest, kładzie się na brzuchu i płynie na fali. Fajna zabawa. No i jeszcze coś mocno charakterystyczne w tych stronach. Fruit ladys i Juice Boys. Panie sprzedają obrane owoce położone na talerzyku gotowe do zjedzenia. Panowie zaś wyciskają wspomniane pyszne owocowe soki. Oczywiście co kawałek jest też bar serwujący zaskakująco dobre i bardzo zimne piwo Julbrew. Na plażach są knajpy z pysznym jedzeniem a wieczorem można w nich potańczyć przy energetycznych rytmach reggae.



Bakau
Na następny dzień wybraliśmy 2 lokalizacje (Bakau i Tanji). Kolejny strzał w dziesiątkę. Z rana wizyta w małym klimatycznym miasteczku Bakau z fajnym rynkiem rękodzieła, przyjemnymi uliczkami pełnymi wszechobecnego czerwonego pyłu. Na końcu jednej z nich znaleźliśmy farmę krokodyli. Jak ktoś nie był w takim miejscu to na pewno zajrzy, a jak ktoś był to już raczej ominie. Dzikie zwierzaki tak ospałe i niechętne do jakiegokolwiek ruchu, że żal patrzeć. Można pogłaskać, są całkowicie odrętwiałe. Może trening, jak deklarują miejscowi, a może coś innego to sprawia.



Tanji
Jak już dotknąłem odurzonego krokodyla, złapaliśmy kolejnego busa zapchanego ludźmi do granic możliwości i pojechaliśmy do Tanji oglądać targ rybny. Przy wejściu na obszar targu/przystani/wędzarni (wszystko w jednym miejscu) uderzył nas niesamowicie intensywny odór, którego nie sposób opisać. Uwagę przykuwają konstrukcje drewniane przykryte liśćmi, na których suszą się olbrzymie ilości ryb. Obok stoją kopce łusek również suszące się na słońcu – podobno używane jako składnik zaprawy do budowy. Kawałek dalej siedzą panie sprzedające głównie ryby, dużo ryb.



Najciekawiej jednak jest podczas powrotu rybaków z połowu. Dziesiątki kolorowych łodzi przypływają wtedy w pobliże targu i…. Najpierw tragarze wchodzą głęboko w ocean żeby odebrać towar i przenieść go na głowach do brzegu, gdzie już czeka grupa zainteresowanych kupnem świeżych stworzeń morskich. Jak łódź jest już rozładowana, kilkunastoosobowa grupa mężczyzn wypycha łódź na brzeg. Na przestrzeni co najmniej pół kilometra na brzegu ustawionych jest bez liku kolorowych pirogów.
Na lewo od tego miejsca, po jakiś 500 metrach znajduje się jedna z najlepszych knajp, w których kiedykolwiek byłem. Bardzo mili ludzie, piękny widok i małpka o polskim imieniu Mariola towarzysząca gościom.



Banjul
Nadszedł czas na Stolicę Kraju - Banjul. Po kilku dniach pobytu uznaliśmy, że miło będzie odwiedzić stolicę, która jest czwartym co do wielkości miastem w kraju (jedynie 35 tyś. mieszkańców). Jest to jedyne miejsce, które w Europejskich standardach uchodzi za miasto. Jest zwarta zabudowa, asfalt na większości ulic i budynki wyższe niż 1-2 piętra. O ile Serekunda była gigantyczną wsią bez większego zamysłu urbanistycznego (ma to swój urok), tutaj widać jakiś porządek. Na wjeździe stoi łuk triumfalny, są pokolonialne budynki służące za magazyny, siedziby firm i domy mieszkalne. Jest port, jest rynek (ten jest w każdym mieście), hotele, kościół oraz sygnalizacja świetlna. Nie działa co prawda, ale jest. Tak jak w każdym mieście najintensywniejszy ruch jest przy rynku. Tutaj jest wszystko. I tak jak zwykle pełno chętnych do pomocy mężczyzn, którzy oprowadzą, pokażą, opowiedzą, gdzie i co najlepiej kupić. Kobiety są znacznie bardziej powściągliwe.



Za rynkiem na plaży stoi knajpa, w której można zjeść smaczną rybę z frytkami (akurat to było). Widok z niej nie jest ani ładny, ani brzydki, ale na pewno ciekawy. Niedaleko od brzegu stoi zacumowany olbrzymi statek, obok inne, mniejsze, a na samej plaży mnóstwo ludzi rozpakowujących, pakujących, transportujących co się da. Na plaże wjeżdżają również ciężarówki. Każda zakopuje się w piachu, każdą wypychają, każda puszcza wielkie czarne, śmierdzące chmury dymu z wydechu.



Na sam koniec dnia, jak już słońce przestało piekielnie prażyć, a my wróciliśmy do Serekundy, wypożyczyłem rower i brzegiem morza pojechałem na wycieczkę. A niebo było niebieskie!



Birkama


W końcu postanowiliśmy porzucić nasz bezpieczny i przyjemny zaułek w Serekundzie na rzecz kompletnie nieznanej Birkamy. Daleko nie było, ale odległość należy mierzyć tutaj nie w kilometrach tylko w czasie. I tak po 3 godzinach wysiedliśmy z zatłoczonego do granic możliwości małego busika, przerobionego na autobus. Pojazd po przeróbkach się nie zwiększył, ale ilość miejsc siedzących wzrosła ze standardowych 9 do około 35. Byliśmy jedynymi białymi pasażerami, tak jak w większości wcześniejszych i późniejszych sytuacji. Busiki te nie mają z góry ustalonych przystanków, ale zatrzymują się gdy tylko stoi ktoś na poboczu a pomocnik kierowcy uzna że w środku jest jeszcze miejsce. Stwierdza tak właściwie zawsze!



Sama Birkama zaczyna się od skrzyżowania 3 dróg, na środku którego stoi stacja paliw. Pomiędzy dwoma z nich znajduje się większość niskiej, głównie parterowej zabudowy. Kawałek dalej jest rynek i to właściwie wszystko. Przy wspomnianym skrzyżowaniu umiejscowione są 3-4 knajpki nazwane hucznie restauracjami. Jedna z nich, która po przyjeździe zrobiła wrażenie otwartej, nazwana Oregano, stanowiła nasz wybór. Dostaliśmy zalaminowaną kartkę A4, zamówiliśmy dania i od razu dostaliśmy informację, że są niedostępne. Poprosiliśmy o coś co jest osiągalne. Jedzenie było smaczne, za to lokalne napoje butelkowe to głównie cukier i barwnik. Hoteli, pensjonatów, guesthausów nikt nie potrafił wskazać, ale jeden z lokalnych chłopaków zadzwonił do kolegi, który ma taksówkę. Taksówkarz tutaj to jest gość! Zawiózł nas do podobno jedynego w mieście miejsca nocelgowego dla turystów, czyli tzw Chief Lodge. Chief dlatego że właścicielem jest były szef Gambijskiej Policji. Fajne, małe domki z łóżkiem i łazienką.



Makasutu, Wunderland lodge


Jeśli ktoś w Gambii mówi, że trudno się jest gdzieś dostać, to ma racje! I to jak!
Nie był to dla nas jednak wystarczający argument, żeby wziąć taksówkę, która zawiezie nas do miejsca docelowego. Popatrzyliśmy na mapę offline i ruszyliśmy w kierunku Makasutu, czyli terenów nad rzeką porośniętych piękną roślinnością, zamieszkałych przez liczne zwierzęta. Mieliśmy do pokonania jakieś 30-40 km w jedną stronę, więc spacer nie wchodził w grę. Szybko przekonaliśmy się, że droga dojazdowa zaznaczona na mapce, jako główniejsza, jest nieutwardzoną drogą piaskową pełną wybojów. Ruch był tu mały, żadnych taksówek, jedynie ciężarówki wiozące to, co wykopali w okolicy. Pewnie jakiś rodzaj żwiru.



Wystawiliśmy rękę i pierwszy stop złapany. Potrzebowaliśmy ich trzech, jednego busika, który szczęśliwie akurat jechał do jednej z wiosek, transportując między innymi kozę na dachu. Wysadzili nas na skrzyżowaniu małej osady oddalonej od punktu docelowego o jakieś 5 km.



Po bardzo długim spacerze, umazani w czerwonym wszechobecnym pyle, dotarliśmy do Wunderland. Bardzo przyjemne miejsce nad rzeką, oferujące ładne domki i supersmaczną kuchnię. Mieliśmy już nocleg w Birkamie zapewniony wiec, po zjedzeniu pysznego łamanego ryżu z kurczakiem na ostro w lokalnym sosie, popłynęliśmy w dół rzeki małą łódeczką w ostatnim możliwym momencie. Według informacji lokalesów poziom wody zaraz miał się obniżać i podróż łódką nie byłaby możliwa.



Po drodze widzieliśmy Mandina River Lodge, który robił niesamowite wrażenie. Były to kolorowe domki pływające na wodzie. Natura wokoło była równie imponująca. Wprost z wody wyrastały drzewa, których pnie były oblepione muszlami, a naokoło latało sporo ptaków.



JanjanBureh (Georgetown)


Miasteczko zdecydowanie warte odwiedzenia. Spokojnie, cicho i bardzo miło. Przy głównej ulicy jest kilka pensjonatów, w których można przespać się i zjeść śniadanie / obiad / kolacje. Ludzie tutaj są znacznie mniej nachalni a życie płynie trochę wolniej. Miejscowość jest położona na wyspie Maccarthy Island i to jest kluczowa kwestia. Przez rzekę w ciągu dnia kursuje prom przewożący ludzi i auta.



Jedną z głównych atrakcji są wycieczki łódką w kierunku innych, dzikich wysp. Jedną z nich jest Hippo Island, drugą Baboon Island. Byliśmy jedynie na tej pierwszej do której płynie się około godziny. Na drugą, położoną znacznie dalej, się nie zdecydowaliśmy z braku czasu. Po drodze widzieliśmy bardzo dużo ptaków, małpy a nawet 2 olbrzymie węże leżące leniwie na wodzie. Jak już dopłynęliśmy do Hippo Island, nie było obiecanych Hipopotamów, ale wyspa była ładna. Z racji tego, że nie można na nią wchodzić przybiliśmy do przeciwległego brzegu, żeby poczekać na to aż jakiś hipopotam się pojawi. Po około 15 minutach rozległ się spory huk i metr od naszej łódki z mętnej wody wychylił się wielki łeb Hipopotama. Pomimo że zaraz później zniknął to zrobił na nas naprawdę duże wrażenie. W drodze powrotnej widzieliśmy jeszcze jednego przedstawiciela tego niesamowitego gatunku. Niestety udało nam się zobaczyć jedynie głowy, ale sumarycznie uważam, że i tak było warto.



„Kapitan” naszej łódki (Buba) cały czas opowiadał nam o okolicy i był przy tym bardzo sympatyczny. Wieczorem spotkaliśmy go przed jednym ze sklepów, gdzie siadł z nami i przy gambijskim piwie opowiedział znacznie więcej o wyspie i jej mieszkańcach. W naszym pensjonacie wypożyczyliśmy rowery i wybraliśmy się na przejażdżkę wokół wyspy. Rower jak rower, zawsze i wszędzie warto się przejechać, ale widoki tam znacznie wzmagają atrakcyjność takiej przejażdżki. Ciekawe natomiast było to, że po oddaniu roweru dużo obcych ludzi zaczepiało nas i mówiło, że widziało nas na rowerach i doceniają to, że chcieliśmy w ten sposób lepiej poznać wyspę.



Wassu, Farafeni, Albreda

Kolejny dzień przyniósł nam kolejną podróż. Ta była wyjątkowa, zaskakująca i bardzo męcząca, ale nadal ciekawa i pouczająca. Początek jak zwykle łatwy. Śniadanie, pakowanie i wyjście. Później prom i bezproblemowe znalezienie transportu do Farafeni, krótka negocjacja ceny i już mamy transport. Kolejny busik typu Mercedes TN/T1 z wczesnych lat 80. Jak zwykle jak szprotki w puszce (puszka to adekwatne określenie) ściśnięci do granic możliwości i jako jedyni biali podróżujemy do kolejnego miasta.



Wassu to malutkie miasto z jedną kluczową atrakcją, leżącą na obrzeżach, a właściwie nawet poza nimi. Za ostatnimi zabudowaniami, które są zaraz za tymi pierwszymi, idzie wąska dróżka wydeptana w polu. Po jakiś 500 metrach na jej końcu znajduje się ogrodzony kamiennym niewysokim murkiem obszar a w nim kilka kamiennych kręgów oraz skromny budynek muzeum. Całość z pewnością nie jest tak okazała jak Stonehenge, ale równie ciekawa. Piaskowce, wystające z ziemi na wysokość około 1 - 1,5 metra, tworzą kilka okręgów, które najprawdopodobniej stanowiły grobowce. Całość jest wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO.



Farafeni wyglądało mniej więcej tak jak Birkama, z zastrzeżeniem, że nie było tam żadnej czynnej restauracji. W końcu znaleźliśmy Pana, który robił bagietki z fasolową breją (smaczne) oraz moje ulubione z ziemniakami posypanymi przyprawami. Tak posileni poszliśmy na „dworzec” autobusowy.



Chcieliśmy się dostać do Albredy ale niestety nic tam nie jechało. Wybraliśmy (tak nam się przynajmniej początkowo wydawało) busa, który jedzie do innego miasta, ale w naszym kierunku. Busy odjeżdżają tutaj dopiero wtedy, jak się wypełnią. Niestety przez pół godziny nie było żadnych chętnych, więc poszedłem pogadać z taksówkarzami. To okazało się strzałem w dziesiątkę. Nie dość, że mieliśmy starego mercedesa 190 tylko dla siebie to jeszcze po negocjacji cena okazała się atrakcyjna. Później okazało się, że wybór był jeszcze lepszy niż myśleliśmy, gdyż do Albredy prowadzą drogi piaskowe pełne dziur i nierówności, z czym tamtejsze mercedesy świetnie sobie radzą. To w okolicy tej miejscowości zobaczyliśmy na żywo obrazki z rajdu Dakar.



Albreda, Kunta Kinte Island


Kto widział pierwszy serial w polskiej telewizji za czasów komuny, na pewno kojarzy Kunta Kintę. To właśnie tutaj został pojmany, uznany za niewolnika i wywieziony do Ameryki Północnej. Jest on niewątpliwie najbardziej znanym Gambijczykiem, pomimo że nie do końca jest pewne czy w ogóle istniał. Tak czy inaczej stanowi symbol niewolnictwa. Albreda graniczy z wioską (Jufureh), z której miał pochodzić Kunta. Jest tam muzeum niewolnictwa które warto zobaczyć.



Z miejscowej przystani wypływają pirogi, którymi można dostać się na wyspę Kunta Kinte Island, na której znajdują się pozostałości po forcie, stanowiącym w czasach niewolnictwa bazę przerzutową niewolników wysyłanych do Ameryki. Same pirogi są niepozorne i nie wzbudzają zaufania, jednak po podróży w jaką nas zabrały mogę śmiało powiedzieć że są stabilne. Rzeka była mocno wzburzona, bujało nami mocno, ale bezpiecznie dopłynęliśmy i wróciliśmy. Wyspa jest niewielka i cały czas się zmniejsza. Podobno w ciągu 100 lat ma zniknąć. Jak na ruiny fort jest całkiem przyzwoicie zachowany wiec warto tam zajrzeć.
Przy przystani jest restauracja podająca smaczne jedzenie, kawałek dalej zaś jest ośrodek składający się z kilkunastu domków w których można się przespać.

Dakar


Nadszedł czas opuścić Gambię. Jak się później okazało na krócej niż planowaliśmy. Standardowo przed podróżą było śniadanie, pakowanie i krótki spacerek w poszukiwaniu transportu. Ten był zdecydowanie najkrótszy, bo jeszcze przed wyjściem za bramę ośrodka, w którym nocowaliśmy zaczepiło nas dwóch lokalsów z pytaniem gdzie nas podwieźć. Okazało się, że rzeczywiście za bramą stoi ich charakterystyczny żółty mercedes taksówka. Po krótkich negocjacjach ustaliliśmy cenę podróży do Barry, ale od słowa do słowa doszliśmy do zmiany destynacji na granicę z Senegalem. Przez bezdroża prowadzące przez łąki, z dwukrotnym zagubieniem drogi w końcu dotarliśmy do granicy.



Małe niepozorne skupisko parterowych budynków wyglądało raczej jak kolejna wioska niż przejście graniczne. Szybko i łatwo trafiliśmy do pierwszego punktu granicznego, gdzie kolejnym trzem osobom opowiedzieliśmy gdzie, na jak długo i dlaczego jedziemy, aż w końcu w paszportach pojawiły się pieczątki. Teraz jeszcze spora kolejka do przekazania odcisków palców, spojrzenie w kamerkę zbierającą portret i mamy Senegal. Teraz ze sporych rozmiarów plecakami władowaliśmy się na skutery prowadzone przez lokalnych chłopaków i chwile później już byliśmy na „dworcu” autobusowym.



Wiele się w około nie zmieniło, ale różnica mimo wszystko była wyczuwalna. Budynki trochę wyższe, ludzie zamiast po angielsku porozumiewają się po francusku a wszechobecne mercedesy zostały wyparte przez stare zdezelowane Peugeoty 504. Te poczciwe samochody w wersji kombi stanowią tutaj główny środek transportu pomiędzy granicą a Dakarem. Nadal jestem pod wrażeniem jak ci Senegalczycy utrzymują je w stanie nadającym się do jazdy. Szybko się okazało jest to auto z wielkim potencjałem. Bagażnik jest na tyle duży, że można w nim zamontować kolejną kanapę i przewieźć trzy osoby więcej. Jedno z tych niesamowicie niewygodnych i klaustrofobicznie ciasnych miejsc przypadło nam, na zmianę. Czas podróży, z deklarowanych pięciu godzin wydłużył się do ośmiu. Skutkowało to tym że o godzinie 22 znaleźliśmy się na dworcu autobusowym na przedmieściach Dakaru.
Zmęczeni i głodni szybko znaleźliśmy taksówkę, która zawiozła nas do centrum. Bariera językowa znacznie utrudniła negocjacje cenowe, ale udało się osiągnąć kompromis i po 30 minutach byliśmy w miejscu które zostało nam przedstawione jako centrum. Ze względu na godzinę i nasz stan nie wybrzydzaliśmy i weszliśmy do pierwszej knajpy, która była otwarta. Było tam dość ekskluzywnie a jedzenie pierwsza klasa. Lokal nazywał się Farid Restaurant and Hotel. Drugi człon nazwy był kluczowy, gdyż około północy nie mieliśmy już ochoty szwendać się po mieście w poszukiwaniu noclegu. Tanio nie było, ale pokój był super wygodny, z komfortowym łóżkiem i co najważniejsze z kranu leciała ciepła woda, której nie mieliśmy od kilku dni. Na recepcji miły Pan mówił po angielsku i przyjął opłatę za pośrednictwem karty płatniczej wystawionej przez mój ulubiony system rozliczeń walutowych.



Sam Dakar jest miastem dziwnym. Miasto jest tutaj adekwatnym określeniem, bo w przeciwieństwie do wielu innych odwiedzanych ostatnio ośrodków mieszkalnych, widoczny jest tutaj mniejszy lub większy zamysł urbanistyczny. Budynki są tu znacznie wyższe, drogi asfaltowe z chodnikami, rzeczki (o tej porze roku wyschnięte) w korytach, a nawet komunikacja miejska.



Budynki rządowe wyglądają elegancko, kampus się rozrasta i robi wrażenie eleganckiego i zadbanego. Naokoło nich znajdują się kilkupiętrowe budynki w dobrym stanie. Jest to jednak jedyna dzielnica nowoczesnych, schludnych i solidnych budynków.



Naokoło niej rozciągają się znacznie biedniejsze okolice, gdzie często na drogach nie ma asfaltu, na poboczach stoją zarówno starsze auta jak i kozy przywiązane do latarni. Na chodnikach zaś często rozstawione miednice w których tutejsze gospodynie robią pranie.



Park nadmorski jest zamieszkany przez bezdomnych i robi wrażenie mało przyjemne, a wręcz lekko niebezpieczne, dodatkowo unosi się tu mocny, nieprzyjemny zapach. Niedaleko za nim stoją dwie rzeźby, a po drugiej stronie szerokiej, nowoczesnej drogi stoi wielki meczet. Dojście do plaży jest utrudnione, ponieważ trzeba pokonać bardzo wysoki klif.



Uliczki biedniejszych dzielnic są klimatyczne i sporo się na nich dzieje. Co chwile spotykamy warsztaty, sklepy, chodnikowe pralnie, a dzieci tu i ówdzie ganiają za piłką. Restauracje są skupione w jednym miejscu, co odkryliśmy szukając czegoś do jedzenia, spacerując daleko od centrum. Jest sporo miejsc oznaczonych jako restauracja, ale albo są zamknięte albo robią nienajlepsze wrażenie.



Zazwyczaj lokalne knajpy są dla nas atrakcją, ale nie dziś. Dziś jest wigilia i postanowiliśmy zjeść w miłej atmosferze w czystym lokalu. Po około 1,5 godziny dotarliśmy do miejsca polecanego przez trip advisor ale niestety okazało się zamknięte. Tak jak wspominałem knajpy są blisko siebie więc na tamtej ulicy znaleźliśmy jeszcze dwie otwarte. Jedna z nich zaserwowała nam tradycyjne Afrykańskie danie z ryżu, kurczaka i owoców morza z towarzystwem bardzo zimnego, senegalskiego piwa. To była niewątpliwie dla nas całkowicie inna Wigilia niż nasze wcześniejsze Święta Bożego Narodzenia.



Barra


Po obudzeniu i szybkim zastanowieniu oboje zgodnie uznaliśmy, że Dakar lekko zawiódł nasze oczekiwania i wolimy jednak bardziej dzikie i naturalne klimaty Gambii. Szybko złapaliśmy taksówkę, która wiozła nas przez środek rynku i plac budowy, ale dość sprawnie dojechaliśmy na miejsce. Tutaj najpierw upewniliśmy się, że stary, wysłużony Peugeot to nasza jedyna opcja transportowa, a później rozpoczęliśmy negocjacje. Priorytetem było uniknięcie miejsc na kanapie w bagażniku a udało się nawet za niewielką dopłatą uzyskać miejsce siedzące z przodu. Auto łykało kilometry jak pijany ślepiec. Trasa znów miała trwać pięć godzin. Po ustalonym czasie wyliczyliśmy, że potrzebna nam jeszcze dodatkowa godzina. Standardowa odprawa, sporo pytań pośród których znów nie padło to o żółte książeczki szczepień. Jak tylko przekroczyliśmy granice, zapadł zmrok. Taksówkarzy tu nie brakuje więc szybko ustaliliśmy cenę i chwile później w towarzystwie speszonej Gambijki i pana wyglądającego na przedsiębiorcę jechaliśmy w kierunku promu w mieście Barra.
Czas dla Gambijczyków jest kwestią względną więc, gdy nas poinformowali, że prom będzie płynął 15 minut od razu mieliśmy wątpliwości, czy aby na pewno. Płynął 30 minut wiec prawie się nie pomylili.
Z portu zabrał nas kolejny taksówkarz i zawiózł do bezpiecznego i wygodnego miejsca, dobrze nam znanego w Kololi.



Serekunda


Postanowiliśmy jeszcze raz odwiedzić Serekunda Market w celu zakupu Cafe Touba, czyli mocno aromatyzowanej kawy, która bardzo mi posmakowała. Dzień później leżenie na plaży na chwile przerwaliśmy spacerem po Monkey Parku, graniczącego z jednej strony z plażą, a z drugiej z budową gigantycznego centrum konferencyjnego, realizowaną przez Chińczyków. Pomimo że jest to rezerwat, to w odróżnieniu od farmy krokodyli, jest na tyle duży, że małpy mają sporo miejsca dla siebie. Są tutaj dwa rodzaje małp. Zielone około półmetrowe bardzo przyjazne i chętne do kontaktu z człowiekiem, szczególnie gdy częstuje się je orzeszkami ziemnymi kupionymi od jednego ze sprzedawców przy wejściu. Drugi gatunek to małpy czerwone, znacznie większe, które można obserwować z oddali, gdyż są znacznie bardziej nieufne i płochliwe.



Na plaży można skorzystać z wielu atrakcji, oferowanych przez miejscowych. Poza wspomnianymi sokami i owocami, można też pojeździć konno, quadem lub rowerem, popływać na desce lub zwyczajnie poleżeć na leżaku stojącym pod palmą. Ja wybrałem dwie ostatnie opcje i spróbowałem swoich sił w surfingu. No może nie do końca surfingu, ale jego namiastce. Wypożyczyłem około 80 centymetrową deskę, na której należy położyć się na brzuchu, gdy nadejdzie fala i na jej szczycie płynąć do brzegu. Bardzo fajny i angażujący sposób spędzania czasu. Po dwóch godzinach zabawy przerywanej krótkimi przerwami poczułem, że lekko kręci mi się w głowie, drżą ręce i ogólnie słabo się czuje. Dwie godziny w oceanie na pełnym słońcu podczas największego upału skutkowały odwodnieniem. Na szczęście soki i woda szybko zażegnały problem i niedługo ruszyliśmy na obiad.



Zdecydowanie wartą odwiedzenia okazała się knajpa o nazwie Dominos. Leży na plaży w Kotu i codziennie wieczorem coś się tu dzieje. Jednego wieczoru trafiliśmy na reggae party. W samym lokalu funkcjonował bar, za to cała reszta zabawy działa się na plaży. Fajna muzyka, ciekawy klimat i bardzo przyjemne miejsce. Poznaliśmy jednego z pracowników, Alexa, który podawał się za właściciela. Bardzo sympatyczny chłopak, który dużo opowiedział nam o okolicy i oferował nam wycieczki, ale nie był przy tym nachalny.
Pod względem jedzenia Kotu okazało się obfite w bardzo dobre knajpy. Ich zagłębie znajduje się tuż obok plaży i wygląda jak sporej wielkości rondo, wokół którego stoi kilka budynków mieszczących różnego rodzaju restauracje.



Reasumując, Gambia jest zdecydowanie warta odwiedzenia! Na wybrzeżu jest kilka kurortów w których większość turystów spędza cały swój pobyt, ale cała reszta kraju, pomimo sporej biedy jest niewątpliwie równie ciekawa. Dużym plusem jest fakt znajomości języka angielskiego przez Gambijczyków i w miarę niskie koszty funkcjonowania.

Dodaj Komentarz