Jako że w planie (za 2 dni) mieliśmy całodniową wycieczkę po Świętej Dolinie Inków i ponowną wizytę w świątyni Ollantaytambo, skupiliśmy się tylko na spacerze po mieście. Ruiny podziwialiśmy z oddali.
W Ollantaytambo wciąż mieszkają potomkowie Inków, do tego w oryginalnych domostwach. Wokół rynku – jedynego miejsca, gdzie dojeżdża transport – zlokalizowane są knajpki. Ale już wszystkie odchodzące ulice wyłączono z ruchu. Są tam tylko domostwa, ewentualnie hotele i miejscowi ludzie. W mieście jest mały ryneczek, gdzie zaopatrujemy się w liście koki. Zawierają ok. 0,25-1,3% kokainy.
Jednakże żeby uzyskać czysty narkotyk, kokaina musi być wyekstrahowana, co udało się dopiero w XIX wieku. Sama roślina uprawiana jest przez południowoamerykańskich Indian i stosowana jako doskonały środek na przeciwdziałanie objawom choroby wysokościowej. No to leczyliśmy się tą używką przez kolejne kilka dni, aż zużyliśmy cały zapas (woreczek kosztuje 2 sole). Ale tak po prawdzie, nie czuje się żadnych działań ubocznych, a czy byłoby gorzej bez stosowania na wysokościach? Nie wiem, bo przykładnie żuliśmy wierząc, że ma to sens.
W lutym miasto nie cierpiało od nadmiaru turystów. Jak wiadomo, najlepszym wskaźnikiem popularności knajpy jest jej obłożenie. Tymczasem wszędzie było pusto. Widoczny w salce piec do wypiekania potraw okazał się tylko dobrym wabikiem, ponieważ zamówiona wieprzowina rozczarowała. Czas spać, rano czeka nas wczesna pobudka.
Dzień dobry, dalej nie ma ciepłej wody. Na stacji musimy zameldować się o 7.15, więc śniadanie dostajemy o 6.30. Umawiamy się z właścicielką, że główne bagaże zostawiamy na przechowanie. Plan mamy taki, że gdy wrócimy z Machu Picchu odbierzemy nasze graty i jedziemy dalej, busem, do Cuzco. Bilety mamy na trasę: Ollantaytambo > Aguas Calientes (pociąg), powrót Aguas Calientes > Ollanta (pociąg) > (bus) Cuzco. W jeden dzień można przebyć całą trasę z Cuzco, z tym że pociąg jest tylko z Ollantaytambo. Na stację dochodzimy piechotą w ciągu 10 minut, meldujemy się u pracownika z listą podróżnych (to jest ważne) i dopiero o 7.45 pociąg wyrusza do Aguas Calientes.
Ten z grupą z Cuzco jest następny po naszym (bus startuje z Cuzco 5.50, a pociąg z Ollanta 8.30). Dziennie pociągów pokonujących tę trasę jest wiele. Te najdroższe oferują wodotryski i catering, ale ten nasz, najtańsza opcja, w zupełności wystarcza. Okienka w suficie, toaleta, czysto. Trasa jest malownicza, wiedzie pośród gór, których szczyty w lutym były ośnieżone. Podróż trwa 1.5h.
Aguas Calientes to ostatnia miejscowość przed Machu Picchu, gdzie można znaleźć bazę noclegową. Jest tu sporo knajpek, duże targowisko i wszechobecni turyści. Stąd można pieszo wspinać się na Machu Picchu (1.5-2h) lub wybrać opcję płatną, busem (serpentyny, niezłe widoki, czas 30 minut).
Jak się podliczy wszystkie koszty, tj. dojazd z/do Cuzco (2x 63usd), wspomniany bus na ostatnim odcinku (25usd) oraz wstęp do miasta Inków (152 sole/os), wychodzi na głowę ok 750 zł. Sporo. A kiedyś Petra wydawała mi się przesadnie droga.
Pod samym Machu Picchu jesteśmy przed czasem i musimy czekać. Jeszcze do niedawna był podział na dwie grupy wpuszczane do południa i po. Teraz rezerwuje się bilety na daną godzinę. Nikt potem nie weryfikuje czasu spędzonego na miejscu. Wodę można wnieść, natomiast należy pamiętać, że toaleta jest tylko przy kasach.
Trafiliśmy z pogodą, jest ciepło i przede wszystkim słonecznie. Do momentu minięcia bramek wejściowych praktycznie nic nie widać, dlatego zbliżający się widok jest wyczekiwany, a napięcie stopniowane. Najpierw oczom ukazuje się pierwszy kamienny domek.
Rzut okiem na prawo, a tam piękne, strzeliste góry i gdzieś na dole rzeka. Dominują trzy kolory: błękit nieba, soczysta zieleń jako tło, no i na pierwszym planie szarość kamieni. No nieźle, robi wrażenie. Skręcamy w lewo, po schodach idziemy na górę. Droga wiedzie do domu strażnika. Jest to miejsce, skąd pełniący funkcję wartowniczą strażnik miał wgląd na drogi doprowadzające do miasta, jak i na całą osadę. Jest to też chyba najpopularniejsze miejsce do robienia zdjęć.
Nie jest to jednak najwyższy punkt, gdzie można dotrzeć. Dla turystów możliwe do zdobycia są okoliczne dwie góry, tj. Machu Picchu oraz znajdująca się po drugiej stronie, tuż za osadą, strzelista Huayna Picchu. Obowiązują oddzielne bilety i limity osobowe – po 400 wejść do/ i po południu.
Drogowskaz na szczyt Machu Picchu oraz do domu strażnika
Dom strażnika i poniższe tarasy
Widok na Huayna Picchu
W okolicach domu strażnika kręcą się lamy. Przy odrobinie szczęścia (bo nie są zainteresowane współpracą, a głaskania nie lubią) jest szansa na fajne zdjęcie z Machu Picchu w tle.
Schodzimy niżej, przez główną bramę, bezpośrednio w zabudowę miasta. Zaczyna być pochmurno, kwestia czasu jak się rozpada. Widać teraz jak warunki oświetleniowe wpływają na odbiór miejsca. Poziom chmur obniżył się, robi się mglisto. Akurat pośród tych kamieni ma to swój urok, ale do zdjęcia panoramicznego z okolic domu strażnika lepsze jest pełne słońce. Po Machu Picchu robimy trasę na bazie elipsy. Całość do obejścia w 2 godziny. Sceneria tej osady, pośród strzelistych, wyrastających nawet do 4 tys. metrów gór robi wrażenie i przyznaję, że miejsce broni się i nie przez przypadek znajduje na liście współczesnych cudów świata.
Wejście na Huayna Picchu
Wsiadamy w bus i wracamy do Aquas Calientes. Mamy jeszcze trochę czasu do odjazdu pociągu, więc idziemy na ryneczek miasta, a potem zaczynamy poszukiwania sopa de gallina. Jedna z głównych zup kuchni peruwiańskiej, a nigdzie nie możemy jej znaleźć – w żadnej knajpie. Wreszcie trafiamy na miejscowy bazar, a tu pani na małym stanowisku gastronomicznym ma olbrzymie gary, w których podgrzewa zupy, w tym naszą poszukiwaną.
Potrawa to odpowiednik naszego rosołu z wyczuwalną limonką i kolendrą. Zupa okazała się bardzo sycąca, z wkładką miesną w postaci dużej porcji wołowiny oraz makaronem. Zaczynam się powtarzać, ale mam podstawy: tutejsza kuchnia jest naprawdę dobra. Przechodząc przez bazar po raz pierwszy widzimy cuy, czyli znane nam świnki morskie. Tyle że martwe, ułożone obok drobiu, przeznaczone do spożycia.
Droga powrotna pociągiem do Ollantaytambo zajmuje trochę więcej czasu. Z prostej przyczyny – jedzie się pod górę z poziomu 2000 na 2600 m npm. Obsługa pociągu informuje nas, że odwołane zostały busy do Cuzco, na które mamy bilety. Mamy iść do kas i dowiadywać się, co dalej. O tym, że planowany jest strajk lokalnej ludności i będą „jakieś” problemy, wiedzieliśmy już dzień wcześniej. No ale wycieczka do Machu Picchu była dla nas niezagrożona. Okazuje się, że poranna grupa wyruszająca z Cuzco nie miała już szans na dotarcie. W kasach informują nas, że musimy radzić sobie sami. To nie ich wina, po prostu chłopi wyszli na drogi, poblokowali je i wszelkie opłacone busy zostały odwołane. Odbieramy nasze bagaże, na rynku stoi jakiś bus, podobno ma jechać do Cuzco. Tymczasem zagaduje nas kierowca tuk tuka i oferuje podwózkę do sąsiedniej miejscowości Pachar (7km), skąd podobno jest większa szansa na dalszy transport. No to jedziemy. Przy wjeździe do miejscowości korek, wszyscy stoją, droga zablokowana. Kierowca pokazuje palcem drogę po drugiej stronie rzeki. Mamy przejść przez most i tam łapać busa. Daleko nie zaszliśmy. Panuje duży rozgardiasz, auta stoją, każdy chce gdzieś jechać. Ktoś nam oferuje transport za kasę (auto pełne już ludzi), kto inny pokazuje palcem przeciwny kierunek, gdzie podobno mamy szukać szczęścia. Do Cuzco jest stąd ok. 70km, ale zaczynam zdawać sobie sprawę, że oto o godzinie 18 zakiełkowała nam nowa przygoda. I to bez gwarancji happy endu. I oto on, cały na biało, starszy pan w toyocie. Po angielsku do nas ‘ja was mogę zabrać’. Ale do Cuzco? Tak, do Cuzco, jadę tam. Ów pan okazał się Belgiem od 3 tygodni podróżującym samotnie po Peru. Strajk i zablokowane drogi też go zaskoczyły, do tego auto było wynajęte i jeszcze w dniu dzisiejszym powinien je oddać. Pojechaliśmy jakąś nowo oddaną drogą, niekoniecznie w kierunku Cuzco, ale na południe. Przynajmniej nie oddalaliśmy się. Droga nosiła świeże ślady blokady – dopiero co uprzątnięto zastawiające ją kamienie. Nasza dalsza podróż wyglądała według powtarzającego się schematu: dobijaliśmy do blokady (najczęściej to konary drzewa położone w poprzek wspomagane i chronione przez protestujących), po czym ja na mapie google szukałem innej możliwej drogi.
Przemieszczaliśmy się kawałek dalej, by czasami musieć wrócić i szukać innego rozwiązania. W ten sposób, mimowolnie, mieliśmy okazję zobaczyć Peru z perspektywy lokalnych wiosek, spędzanego na noc bydła i dróg polnych. Oczywiście zastała nas noc,a podróż przypominała kluczenie po labiryncie. Po 3 godzinach, kilku dłuższych przymusowych postojach, dotarliśmy do Cuzco! Belg okazał się naszym przeznaczeniem. Nawet jego miejsce noclegowe było raptem 10 minut spacerem od naszego hotelu. Fura szczęścia w tej przygodzie. A jestem przekonany, że wybierając bus moglibyśmy nie dotrzeć. Bo bus to nie SUV 4x4, który skraca drogę przez polne drogi…
Nasz wybawiciel
Wspomniana sycąca zupa przypominająca rosół utrzymała nas w niezłym stanie aż do Cuzco. Na jakieś wieczorne spacery nie było ani siły, ani ochoty, dlatego przyniosłem do pokoju pizzę z pobliskiego lokalu mogącego pochwalić się oryginalnym piecem. Jak wygląda pizza w wykonaniu peruwiańskim? Zamiast mozarelli jakiś ser pochodzenia co najmniej owczego, jak nie z alpaki. Zamiast sosu pomidorowego jakieś lokalne mazidła. Zamiast znanych mam składników – substytuty. Tak też smakowało…
Na następny dzień zaplanowana była wycieczka po Świętej Dolinie Inków. Zaliczkę wpłaciłem jeszcze w Polsce. Odbiór z recepcji hotelu ma być o 7 rano. W ramach programu czeka nas duża pętla dookoła Cuzco, w tym ponowne odwiedziny Ollantaytambo (ruiny) oraz inne inkaskie miasta. No tak, ale przecież jest strajk. Na mailu cisza, nie mam żadnej informacji. Udało skontaktować się przez WhatsApp i zgodnie z obawami: wycieczka odwołana. Tylko szkoda, że nikt do mnie nie napisał maila. Ktoś, kto nie opuszczał miasta, mógłby w ogóle nie zorientować się, że trwa dwudniowy strajk.
Rano dziwnie, boli głowa. Idziemy na śniadanie, trzeba przejść z drugiego piętra na piąte. Schody są wyzwaniem, w połowie drogi przystaję i sapię. Wysokość 3400 m npm daje nam się we znaki, musimy zaaklimatyzować się. Hotel chyba przygotowany na różnych gości, bo mają stanowisko z butlą z tlenem. Swoją drogą polecam Casa Real Hoteles – świetne śniadania, taras z panoramą na Cuzco, czysto, lokalizacja pomiędzy centrum a dworcem Wanchaq.
Śniadania z widokiem na Cuzco
Herbata z liści coca
Z obecnej perspektywy uważam, że warto spędzić w mieście cały dzień. Gdyby pierwotny plan doszedł do skutku, mielibyśmy na Cuzco tylko wieczór. A to za mało.
Ledwie opuściliśmy hotel, a już spotkaliśmy uliczną demonstrację. Akurat w Ameryce Południowej podobno jest to częsty widok, tyle że ta miała związek z trwającym strajkiem.
Najpierw odwiedzamy Kościół Santo Domingo, który zbudowany jest na ruinach inkaskiej świątyni Coricancha. Miejsce zostało ogołocone ze złota przez Hiszpanów, a po starej świątyni pozostały mury.
Widok na kościół
W środku
Znajomy widok
Widok z tarasu kościoła na miasto
Dziedziniec powstały na ruinach starej świątyni Inków
Figurka Chrystusa z motywami inkaskimi
Następnie trafiamy na Plaza de Armas czyli główny plac miejski. Znajdują się tu dwie świątynie: katedra oraz kaplica San Ignacio de Loyola, a ulice, niczym pajęczyna, rozchodzą się promieniście względem centralnego punktu miasta.
W drodze na główny plac miejski
Kaplica San Ignacio de Loyola
Katedra
Udajemy się do katedry, w której obraz Ostatnia Wieczerza jest specyficzny – bardzo lokalny. Otóż malarz Marcos Zapata umieścił na stole pieczoną świnkę morską, która była nie tylko zwykłym daniem, ale też zwierzęciem ofiarnym, co nawiązywało do ofiary Chrystusa.
Nie mieliśmy konkretnego planu, raczej chodziło o pokręcenie się po mieście i obserwację tutejszego życia. Dlatego kroki skierowaliśmy na targowisko San Pedro.
Oprócz klasyki, czyli uginających się od owoców stołów (świeżo wyciskane soki!), worków pełnych ryżu, mąki, fasoli, różnych gatunków kukurydzy, ziół, mięs (jak to poza UE – leży pół dnia, tu głowa, tam język, gdzie indziej jeszcze flaki), stosów ziemniaków (Peru to królestwo 2500 gatunków ziemniaków) były też takie rarytasy jak węże czy żaby w wiadrze. No i catering na miejscu, jedna wielka jadłodajnia.
Tak myślałem o "zaliczeniu" Machu Picchu przy okazji np. wypadu na Galapogos.A tu nagle ta dżungla i wygląda na to, że Peru trzeba zrobić niezależnie od Ekwadoru...
Wydaje się że na tym forum były już relacje zewsząd. A tu niby oczywista - ale jednak chyba nie do końca - dżungla w Peru, i pasja, i super zdjęcia. Nie przypominam sobie podobnej relacji. Pewnie przegapiłam, ale tym bardziej dzięki za inspirację
Świetna relacja! Czytałem z wypiekami na twarzy, nie mogę się doczekać kiedy sam odwiedzę ten kraj, a plan zwiedzania będzie mocno zainspirowany tą relacja
:D
Teraz już wiem, że po dwóch jednodniowych wizytach w Limie we wrześniu (tak samo, jak Wy: Centro Historic i Miraflores), będę musiał jeszcze wrócić do Peru, by pojechać do Cuzco. Z Waszych zdjęć wynika, że to piękne miasto!Dzięki za przydatne informacje dot. Limy
:) Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
Dziękuję. Planowanie to zawsze fajna zabawa w układanie pasujących klocków. Tu akurat brakuje jeszcze jednego dnia na okolice Cuzco - 11 pełnych dni na miejscu jest optymalne pod powyższy opis.
@e-prezes hiszpańskiego nie znam, ale przed wyjazdem ostatnie 2 tygodnie tłukłem na słuchawkach w drodze do pracy rozmówki hiszpańskie. Podstawą jest nauczenie się liczenia i najbardziej potrzebnych zwrotów, jak "chcę dojechać do", itp. W Peru akurat było w miarę prosto, ale 2 lata wcześniej w Meksyku, gdzie sporo busami jeździliśmy, taka umiejętność wypowiedzenia swoich oczekiwań była wielce pomocna.
Super relacja, a sama wyprawa rzeczywiście wydaje się być co do każdego zaplanowana tak, by maksymalnie wykorzystać miejsce i czas.
;) A jak z kosztami? Ile mniej więcej wydaliście na wycieczki/biletu wstępu?
Drogi kolego @b79 - to nie jest relacja miesiąca, to powinna być relacja DEKADY na tym forum.Trudno już o nudniejsze rzeczy, jak zachwyty nad uśmiechaniem się ludzi w islamskim Iranie, czy przeciętne opowieści o wycieczkach najtańszymi lotami z siatki Wizz'a, albo zdjęciami w NYC/Golden Gate Bridge. Robienie RTW na szybko za 10 tys. żeby sobie posiedzieć na lotniskach i mieć kreski na mapie robi podobne wrażenie jak kolekcjonowanie słomek po coli wypitej w różnych krajach.To jest relacja z podróży z prawdziwego zdarzenia, dawno takiej nie było. Niesamowita przyroda, różnorodność krajobrazów, nieunikanie trudności. Ciekawy i treściwy opis ubogacony przepięknymi zdjęciami, bez sztucznych przekolorowań rzeczywistości i retuszowania zdjęć do poziomu nasycenia RGB. Widoki od dżungli majestatycznej, acz przesyconej wilgocią i dzikością, przez miasta nowe i starożytne, góry i przepaście, po pustynie i ocean. Twoja opowieść urzeka prawdziwością i naturalnym pięknem odwiedzonych krain. Czytając tę relację czułem zapach tych miejsc, w które sam też przemierzałem; lasów tropikalnych o poranku, słońca pustyni i stepów, targowisk z owocami i knajp z przeróżnymi rodzajami pieczonego mięsa. Powinieneś wydać jakąś książkę jak tak dalej będziesz podróżował
;)Konkludując - masz mój wielki szacunek.Trzymam kciuki i pozdrawiam.
Jako że w planie (za 2 dni) mieliśmy całodniową wycieczkę po Świętej Dolinie Inków i ponowną wizytę w świątyni Ollantaytambo, skupiliśmy się tylko na spacerze po mieście. Ruiny podziwialiśmy z oddali.
W Ollantaytambo wciąż mieszkają potomkowie Inków, do tego w oryginalnych domostwach. Wokół rynku – jedynego miejsca, gdzie dojeżdża transport – zlokalizowane są knajpki. Ale już wszystkie odchodzące ulice wyłączono z ruchu. Są tam tylko domostwa, ewentualnie hotele i miejscowi ludzie.
W mieście jest mały ryneczek, gdzie zaopatrujemy się w liście koki. Zawierają ok. 0,25-1,3% kokainy.
Jednakże żeby uzyskać czysty narkotyk, kokaina musi być wyekstrahowana, co udało się dopiero w XIX wieku. Sama roślina uprawiana jest przez południowoamerykańskich Indian i stosowana jako doskonały środek na przeciwdziałanie objawom choroby wysokościowej. No to leczyliśmy się tą używką przez kolejne kilka dni, aż zużyliśmy cały zapas (woreczek kosztuje 2 sole). Ale tak po prawdzie, nie czuje się żadnych działań ubocznych, a czy byłoby gorzej bez stosowania na wysokościach? Nie wiem, bo przykładnie żuliśmy wierząc, że ma to sens.
W lutym miasto nie cierpiało od nadmiaru turystów. Jak wiadomo, najlepszym wskaźnikiem popularności knajpy jest jej obłożenie. Tymczasem wszędzie było pusto. Widoczny w salce piec do wypiekania potraw okazał się tylko dobrym wabikiem, ponieważ zamówiona wieprzowina rozczarowała. Czas spać, rano czeka nas wczesna pobudka.
Dzień dobry, dalej nie ma ciepłej wody. Na stacji musimy zameldować się o 7.15, więc śniadanie dostajemy o 6.30. Umawiamy się z właścicielką, że główne bagaże zostawiamy na przechowanie. Plan mamy taki, że gdy wrócimy z Machu Picchu odbierzemy nasze graty i jedziemy dalej, busem, do Cuzco. Bilety mamy na trasę: Ollantaytambo > Aguas Calientes (pociąg), powrót Aguas Calientes > Ollanta (pociąg) > (bus) Cuzco. W jeden dzień można przebyć całą trasę z Cuzco, z tym że pociąg jest tylko z Ollantaytambo.
Na stację dochodzimy piechotą w ciągu 10 minut, meldujemy się u pracownika z listą podróżnych (to jest ważne) i dopiero o 7.45 pociąg wyrusza do Aguas Calientes.
Ten z grupą z Cuzco jest następny po naszym (bus startuje z Cuzco 5.50, a pociąg z Ollanta 8.30). Dziennie pociągów pokonujących tę trasę jest wiele. Te najdroższe oferują wodotryski i catering, ale ten nasz, najtańsza opcja, w zupełności wystarcza. Okienka w suficie, toaleta, czysto. Trasa jest malownicza, wiedzie pośród gór, których szczyty w lutym były ośnieżone. Podróż trwa 1.5h.
Aguas Calientes to ostatnia miejscowość przed Machu Picchu, gdzie można znaleźć bazę noclegową. Jest tu sporo knajpek, duże targowisko i wszechobecni turyści. Stąd można pieszo wspinać się na Machu Picchu (1.5-2h) lub wybrać opcję płatną, busem (serpentyny, niezłe widoki, czas 30 minut).
Jak się podliczy wszystkie koszty, tj. dojazd z/do Cuzco (2x 63usd), wspomniany bus na ostatnim odcinku (25usd) oraz wstęp do miasta Inków (152 sole/os), wychodzi na głowę ok 750 zł. Sporo. A kiedyś Petra wydawała mi się przesadnie droga.
Pod samym Machu Picchu jesteśmy przed czasem i musimy czekać. Jeszcze do niedawna był podział na dwie grupy wpuszczane do południa i po. Teraz rezerwuje się bilety na daną godzinę. Nikt potem nie weryfikuje czasu spędzonego na miejscu. Wodę można wnieść, natomiast należy pamiętać, że toaleta jest tylko przy kasach.
Trafiliśmy z pogodą, jest ciepło i przede wszystkim słonecznie. Do momentu minięcia bramek wejściowych praktycznie nic nie widać, dlatego zbliżający się widok jest wyczekiwany, a napięcie stopniowane. Najpierw oczom ukazuje się pierwszy kamienny domek.
Rzut okiem na prawo, a tam piękne, strzeliste góry i gdzieś na dole rzeka. Dominują trzy kolory: błękit nieba, soczysta zieleń jako tło, no i na pierwszym planie szarość kamieni. No nieźle, robi wrażenie. Skręcamy w lewo, po schodach idziemy na górę. Droga wiedzie do domu strażnika. Jest to miejsce, skąd pełniący funkcję wartowniczą strażnik miał wgląd na drogi doprowadzające do miasta, jak i na całą osadę. Jest to też chyba najpopularniejsze miejsce do robienia zdjęć.
Nie jest to jednak najwyższy punkt, gdzie można dotrzeć. Dla turystów możliwe do zdobycia są okoliczne dwie góry, tj. Machu Picchu oraz znajdująca się po drugiej stronie, tuż za osadą, strzelista Huayna Picchu. Obowiązują oddzielne bilety i limity osobowe – po 400 wejść do/ i po południu.
Drogowskaz na szczyt Machu Picchu oraz do domu strażnika
Dom strażnika i poniższe tarasy
Widok na Huayna Picchu
W okolicach domu strażnika kręcą się lamy. Przy odrobinie szczęścia (bo nie są zainteresowane współpracą, a głaskania nie lubią) jest szansa na fajne zdjęcie z Machu Picchu w tle.
Schodzimy niżej, przez główną bramę, bezpośrednio w zabudowę miasta. Zaczyna być pochmurno, kwestia czasu jak się rozpada. Widać teraz jak warunki oświetleniowe wpływają na odbiór miejsca. Poziom chmur obniżył się, robi się mglisto. Akurat pośród tych kamieni ma to swój urok, ale do zdjęcia panoramicznego z okolic domu strażnika lepsze jest pełne słońce. Po Machu Picchu robimy trasę na bazie elipsy. Całość do obejścia w 2 godziny. Sceneria tej osady, pośród strzelistych, wyrastających nawet do 4 tys. metrów gór robi wrażenie i przyznaję, że miejsce broni się i nie przez przypadek znajduje na liście współczesnych cudów świata.
Wejście na Huayna Picchu
Wsiadamy w bus i wracamy do Aquas Calientes. Mamy jeszcze trochę czasu do odjazdu pociągu, więc idziemy na ryneczek miasta, a potem zaczynamy poszukiwania sopa de gallina. Jedna z głównych zup kuchni peruwiańskiej, a nigdzie nie możemy jej znaleźć – w żadnej knajpie. Wreszcie trafiamy na miejscowy bazar, a tu pani na małym stanowisku gastronomicznym ma olbrzymie gary, w których podgrzewa zupy, w tym naszą poszukiwaną.
Potrawa to odpowiednik naszego rosołu z wyczuwalną limonką i kolendrą. Zupa okazała się bardzo sycąca, z wkładką miesną w postaci dużej porcji wołowiny oraz makaronem. Zaczynam się powtarzać, ale mam podstawy: tutejsza kuchnia jest naprawdę dobra. Przechodząc przez bazar po raz pierwszy widzimy cuy, czyli znane nam świnki morskie. Tyle że martwe, ułożone obok drobiu, przeznaczone do spożycia.
Droga powrotna pociągiem do Ollantaytambo zajmuje trochę więcej czasu. Z prostej przyczyny – jedzie się pod górę z poziomu 2000 na 2600 m npm. Obsługa pociągu informuje nas, że odwołane zostały busy do Cuzco, na które mamy bilety. Mamy iść do kas i dowiadywać się, co dalej. O tym, że planowany jest strajk lokalnej ludności i będą „jakieś” problemy, wiedzieliśmy już dzień wcześniej. No ale wycieczka do Machu Picchu była dla nas niezagrożona. Okazuje się, że poranna grupa wyruszająca z Cuzco nie miała już szans na dotarcie.
W kasach informują nas, że musimy radzić sobie sami. To nie ich wina, po prostu chłopi wyszli na drogi, poblokowali je i wszelkie opłacone busy zostały odwołane. Odbieramy nasze bagaże, na rynku stoi jakiś bus, podobno ma jechać do Cuzco. Tymczasem zagaduje nas kierowca tuk tuka i oferuje podwózkę do sąsiedniej miejscowości Pachar (7km), skąd podobno jest większa szansa na dalszy transport. No to jedziemy. Przy wjeździe do miejscowości korek, wszyscy stoją, droga zablokowana. Kierowca pokazuje palcem drogę po drugiej stronie rzeki. Mamy przejść przez most i tam łapać busa. Daleko nie zaszliśmy. Panuje duży rozgardiasz, auta stoją, każdy chce gdzieś jechać. Ktoś nam oferuje transport za kasę (auto pełne już ludzi), kto inny pokazuje palcem przeciwny kierunek, gdzie podobno mamy szukać szczęścia. Do Cuzco jest stąd ok. 70km, ale zaczynam zdawać sobie sprawę, że oto o godzinie 18 zakiełkowała nam nowa przygoda. I to bez gwarancji happy endu.
I oto on, cały na biało, starszy pan w toyocie. Po angielsku do nas ‘ja was mogę zabrać’. Ale do Cuzco? Tak, do Cuzco, jadę tam. Ów pan okazał się Belgiem od 3 tygodni podróżującym samotnie po Peru. Strajk i zablokowane drogi też go zaskoczyły, do tego auto było wynajęte i jeszcze w dniu dzisiejszym powinien je oddać. Pojechaliśmy jakąś nowo oddaną drogą, niekoniecznie w kierunku Cuzco, ale na południe. Przynajmniej nie oddalaliśmy się. Droga nosiła świeże ślady blokady – dopiero co uprzątnięto zastawiające ją kamienie. Nasza dalsza podróż wyglądała według powtarzającego się schematu: dobijaliśmy do blokady (najczęściej to konary drzewa położone w poprzek wspomagane i chronione przez protestujących), po czym ja na mapie google szukałem innej możliwej drogi.
Przemieszczaliśmy się kawałek dalej, by czasami musieć wrócić i szukać innego rozwiązania. W ten sposób, mimowolnie, mieliśmy okazję zobaczyć Peru z perspektywy lokalnych wiosek, spędzanego na noc bydła i dróg polnych. Oczywiście zastała nas noc,a podróż przypominała kluczenie po labiryncie. Po 3 godzinach, kilku dłuższych przymusowych postojach, dotarliśmy do Cuzco! Belg okazał się naszym przeznaczeniem. Nawet jego miejsce noclegowe było raptem 10 minut spacerem od naszego hotelu. Fura szczęścia w tej przygodzie. A jestem przekonany, że wybierając bus moglibyśmy nie dotrzeć. Bo bus to nie SUV 4x4, który skraca drogę przez polne drogi…
Nasz wybawiciel
Wspomniana sycąca zupa przypominająca rosół utrzymała nas w niezłym stanie aż do Cuzco. Na jakieś wieczorne spacery nie było ani siły, ani ochoty, dlatego przyniosłem do pokoju pizzę z pobliskiego lokalu mogącego pochwalić się oryginalnym piecem. Jak wygląda pizza w wykonaniu peruwiańskim? Zamiast mozarelli jakiś ser pochodzenia co najmniej owczego, jak nie z alpaki. Zamiast sosu pomidorowego jakieś lokalne mazidła. Zamiast znanych mam składników – substytuty. Tak też smakowało…
Na następny dzień zaplanowana była wycieczka po Świętej Dolinie Inków. Zaliczkę wpłaciłem jeszcze w Polsce. Odbiór z recepcji hotelu ma być o 7 rano. W ramach programu czeka nas duża pętla dookoła Cuzco, w tym ponowne odwiedziny Ollantaytambo (ruiny) oraz inne inkaskie miasta. No tak, ale przecież jest strajk. Na mailu cisza, nie mam żadnej informacji. Udało skontaktować się przez WhatsApp i zgodnie z obawami: wycieczka odwołana. Tylko szkoda, że nikt do mnie nie napisał maila. Ktoś, kto nie opuszczał miasta, mógłby w ogóle nie zorientować się, że trwa dwudniowy strajk.
Rano dziwnie, boli głowa. Idziemy na śniadanie, trzeba przejść z drugiego piętra na piąte. Schody są wyzwaniem, w połowie drogi przystaję i sapię. Wysokość 3400 m npm daje nam się we znaki, musimy zaaklimatyzować się. Hotel chyba przygotowany na różnych gości, bo mają stanowisko z butlą z tlenem. Swoją drogą polecam Casa Real Hoteles – świetne śniadania, taras z panoramą na Cuzco, czysto, lokalizacja pomiędzy centrum a dworcem Wanchaq.
Śniadania z widokiem na Cuzco
Herbata z liści coca
Z obecnej perspektywy uważam, że warto spędzić w mieście cały dzień. Gdyby pierwotny plan doszedł do skutku, mielibyśmy na Cuzco tylko wieczór. A to za mało.
Ledwie opuściliśmy hotel, a już spotkaliśmy uliczną demonstrację. Akurat w Ameryce Południowej podobno jest to częsty widok, tyle że ta miała związek z trwającym strajkiem.
Najpierw odwiedzamy Kościół Santo Domingo, który zbudowany jest na ruinach inkaskiej świątyni Coricancha. Miejsce zostało ogołocone ze złota przez Hiszpanów, a po starej świątyni pozostały mury.
Widok na kościół
W środku
Znajomy widok
Widok z tarasu kościoła na miasto
Dziedziniec powstały na ruinach starej świątyni Inków
Figurka Chrystusa z motywami inkaskimi
Następnie trafiamy na Plaza de Armas czyli główny plac miejski. Znajdują się tu dwie świątynie: katedra oraz kaplica San Ignacio de Loyola, a ulice, niczym pajęczyna, rozchodzą się promieniście względem centralnego punktu miasta.
W drodze na główny plac miejski
Kaplica San Ignacio de Loyola
Katedra
Udajemy się do katedry, w której obraz Ostatnia Wieczerza jest specyficzny – bardzo lokalny. Otóż malarz Marcos Zapata umieścił na stole pieczoną świnkę morską, która była nie tylko zwykłym daniem, ale też zwierzęciem ofiarnym, co nawiązywało do ofiary Chrystusa.
Nie mieliśmy konkretnego planu, raczej chodziło o pokręcenie się po mieście i obserwację tutejszego życia. Dlatego kroki skierowaliśmy na targowisko San Pedro.
Oprócz klasyki, czyli uginających się od owoców stołów (świeżo wyciskane soki!), worków pełnych ryżu, mąki, fasoli, różnych gatunków kukurydzy, ziół, mięs (jak to poza UE – leży pół dnia, tu głowa, tam język, gdzie indziej jeszcze flaki), stosów ziemniaków (Peru to królestwo 2500 gatunków ziemniaków) były też takie rarytasy jak węże czy żaby w wiadrze. No i catering na miejscu, jedna wielka jadłodajnia.
Wąż w butelce