0
Cornusss 30 marca 2015 20:45
Wyjazd do Meksyku był zawsze moim największym marzeniem. Zobaczyłam kiedyś zdjęcie ruin w Tulum nad brzegiem morza Karaibskiego i doszłam do wniosku, że to najpiękniejsze miejsce na świecie. Uwielbiam też meksykańską kuchnię, więc pojechać i spróbować tych prawdziwych smaków, a nie "podróbek" w Polsce to byłoby naprawdę coś... Zobaczyć meksykańską prowincję, podejrzeć egzotyczne dla nas życie, wydawało się to niemożliwe do spełnienia. A jednak...


rel1.jpg


Moje miejsce z marzeń...

Ostatnio sporo podróżuję i rutynowo codziennie przeglądam wszystkie strony z biletami, w tym ceny czarterów w egzotycznych kierunkach. Cenę poniżej 1500zł za lot na odległy kontynent z wylotem z Warszawy uznaję za bardzo atrakcyjną. I tak 15 marca zobaczyłam bilety do Cancun za 1447zł - czarter TUI wylot z Warszawy bezpośrednio Dreamlinerem za 5 dni :-) Niestety tylko na tydzień, ale okazja niepowtarzalna, bo to już ostatni lot w tym sezonie. Udało mi się przekabacić męża w pół dnia - na co się skusił? Powiedziałam, mu, że to nie będzie wyjazd, żeby poleżeć na leżaku, lecz bardziej trampingowy. Jedziemy z namiotami i śpimy na plaży :-) Koszty ścinamy do minimum.

Ponieważ podróżowanie to moje hobby, to wyprawę marzeń miałam już prawie dokładnie zaplanowaną ;-) Znałam z opisów wszystkie miejsca które chciałabym zobaczyć. Wystarczyło więc te cztery dni, by wszystko dokładnie przygotować i spakować.

Lecąc czarterem mamy limit bagażu 20kg. To całkiem dużo. Do tego podręczny, w który zwykle pakuję najcięższe rzeczy i mamy luz. Oczywiście całe nasze walizki zajął namiot, śpiwory i karimaty. Wzięliśmy też kubki i grzałkę :-) Jak szaleć to szaleć :-)

Mieliśmy dylemat, jak najtaniej przemieszczać się z miejsca na miejsce, przy założeniu, że chcemy jak najwięcej zobaczyć. Dostępne opcje to busy oraz wynajęcie samochodu. Po przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw zdecydowaliśmy się na samochód. Korzystam zwykle ze strony rentalcars.com, wypożyczaliśmy samochody w różnych egzotycznych miejscach i nigdy nie było z tym problemu. Tym razem najtańszą opcją okazał się samochód z wypożyczalni America car rental. Najmniejszy samochód wypożyczony po przylocie i zwracany przed odlotem (pełne 7 dób) wyceniono na 585zł. To jest opcja z minimum ubezpieczeniem i bez żadnych dodatkowych opłat. Całość kwoty została zapłacona kartą kredytową w momencie rezerwacji (trzy dni przed wyjazdem). Przy odbiorze samochodu wymagana jest wtedy kaucja - blokada na karcie kredytowej - w naszym przypadku wyniosła 9000pesos (2300zł).

Postanowiłam napisać Wam relację z naszej podróży, bo niestety przed wyjazdem szukałam informacji praktycznych, ale niewiele można na ten temat znaleźć...

No to zaczynamy :-)Dzień pierwszy - piątek

Wylot mieliśmy zaplanowany na 8.20 z lotniska Warszawa Okęcie. W papierach z TUI napisano, że koniecznie musimy mieć wydrukowane bilety oraz że powinniśmy pojawić sie na lotnisku 3 godziny przed odlotem -oczywiście to bujda. Papierów nikt nie chciał, wystarczą same paszporty do odprawy, a odprawa zaczęła się dwie godziny przed odlotem. Nam zależało na konkretnych miejscach do siedzenia: to był 20 marca, dzień zaćmienia słońca - na dodatek lecimy na północnym Atlantykiem! Hurrra!!!! Koniecznie miejsca po lewej stronie samolotu przy oknie.


rel2.jpg



Nasz samolot to 3-miesięczny Dreamliner w barwach Arke Fly. Dostępne ekrany z rozrywką pokładową w tą stronę wyjątkowo bezpłatnie dla wszystkich. Podróż miała trwać 12 godzin, w tym dwa ciepłe posiłki i mała przekąska. Napoje do woli ale bezalkoholowe. Na monitorach zaplanowana trasa przebiegała ponad Anglią, niestety w rzeczywistości polecieliśmy niżej, nawet
niżej niż Londyn. Zaćmienie udało się tylko częściowo. Na dodatek pod dziwnym kątem przez okno samolotu - bardzo kiepsko ;-)

Przylot zgodnie z planem o 14 czasu miejscowego. Odprawa szybka, bez problemów, wypełnia się w samolocie kartę z danymi, których i tak nikt nie czyta. Lotnisko w Cancun zatłoczone, gwarne, dużo się
dzieje. Nasz samochód był z wypożyczalni z opcją Meet & Greet, więc zaczęliśmy szukać gościa z
tabliczką z nazwiskiem. W budynku nie udało nam się znaleźć, więc wyszliśmy na zewnątrz, a tam upał i tysiące naganiaczy, taksówkarzy, kierowców. Udało nam się znaleźć ludzi z naszej wypożyczalni. Okazało się że samochody nie są na lotnisku, lecz muszą nas kawałek dowieźć. Pojechało z nami również kilku Polaków, którzy również mieli samochód z tego samego miejsca. Ten kawałek to było około 5 km. Na miejscu tłum ludzi, i dobrą godzinę czekaliśmy na wypełnienie wszystkich formalności. Na końcu niespodzianka zamiast samochodu klasy Hyundai i10, który zamawialiśmy dostaliśmy Dodge Attitude dużo większy, gdzie bez problemu zmieściły się nasze dwie walizy. Prawie nowy bardzo sympatyczny samochodzik.

Ruszamy wreszcie :-)

Mój cel na dziś: wykapać się jak najszybciej w Morzu Karaibskim! Ruszamy trasą od Cancun na południe do pierwszej wioski Puerto Morrelos. Miejscowość jest malutka, takie nasze Mielno, udaje się nam zaparkować przy głównym placu i na plażę! Woda gorąca, ludzi nie ma, wyleguję się na piasku szczęśliwa.


rel5.jpg



Niebawem ruszamy dalej. Jedziemy do kolejnej miejscowości Playa Del Carmen - mam tam namiary na camping przy plaży. Playa to wielkie miasto, ciągnie się kilometrami, na szczęście ulice są po amerykańsku ponumerowane więc łatwo wszędzie trafić. Nasz camping miał być przy Calle 2. Udało nam się jakoś w pobliże dojechać, dalej trzeba było dojść na piechotę, bo przy samym morzu jest promenada bez ruchu samochodów.

Odnalazłam to miejsce, ale wszędzie budynki, ani śladu skrawka wolnego miejsca na namioty. szukamy, szukamy, w końcu zapytałam pana, który pracował w pobliskiej wypożyczalni. Camping??? Aaaa kiedyś tu był... Ale to było 10 lat temu... Pytamy gdzie znaleźć inny w pobliżu - a Pan na to w całym Playa nie ma już żadnego campingu.... Spróbujcie w hostelach. No to spróbowaliśmy. Pochodziliśmy, pojeździliśmy i ceny w Centrum w granicach 400pesos (100zł) za pokój. Postanowiłam jeszcze sprawdzić na booking.com - znaleźliśmy hotel trochę oddalony od Centrum pokój za 70zł :-)

Trzeba coś zjeść -znaleźliśmy najbardziej autentycznie wyglądającą budkę z żarciem przy dworcu
autobusowym. Dwa taco plus wielkie burrito 60pesos (15zł). Mniam!


rel3.jpg



rel4.jpg



Hotel okazał się być dosyć podły ;-) Ale dwa duże łóżka, pościel i ręczniki były. Nawet łazienka co prawda z zimną wodą, ale w takim upale to raczej miłe :-) Co dziwne w hotelu byli sami Polacy ;-) No i wreszcie padliśmy spać...Dzień drugi - sobota


Jak można było przewidzieć obudzilismy się o 2 nad ranem. I za nic się już nie dało zasnąć. O trzeciej obudziliśmy pana z recepcji, żeby nam udostępnił kod do wifi, a o czwartej ruszyliśmy w drogę :-)

Niestety było jeszcze ciemno. Postanowiliśmy pojechać dalej. Za kolejne 20 km była miejscowość Akumal słynna z żółwi morskich. Przyjechaliśmy tam i poszliśmy na spacer. Śmiesznie tak chodzić po nocy po ciemku, ale jakoś znaleźliśmy plażę i sklep całodobowy. Zaplanowaliśmy, że pojedziemy najpierw do Tulum, a potem wrócimy do Akumal popływać z żółwiami.

Tulum jest oddalone o kolejne 20 km. Przyjechaliśmy tam około 6 rano, okolica ruin była jeszcze wymarła, więc udało nam się zaparkować przed jakimś nieczynnym sklepem, a nie na płatnym parkingu (70 pesos). Ruiny otwierają o 8.00, więc poszliśmy się przejść tak aby dojść do morza. Piękna plaża, naprawdę super. Zaliczyliśmy wschód słońca i przed ósmą wróciliśmy do wejścia do ruin. Oczywiście już pełno ludzi się pojawiło. Ale udało nam się wejść o środka jako pierwsi. Wstęp kosztował 65 pesos (17zł) - bardzo mało. Biegiem polecieliśmy w stronę plazy, żeby zrobić zdjęcia zanim pojawią się tłumy. Ten widok był wart wszystkiego :-) Zrobiliśmy trylion zdjęć, a potem zeszliśmy na plażę i popływaliśmy w cieplutkiej wodzie. Z wody ruiny są jeszcze piękniejsze. O 10 zrobiło się już naprawdę upalnie więc ledwo mieliśmy siły, żeby pozwiedzać resztę. Najgorsze, ze na całym terenie praktycznie nie ma cienia. Ledwo dowlekliśmy się do samochodu, a to jest spacerek ponad kilometr. Oczywiście jeżdżą kolejki dla amerykańskich turystów, ale nawet nie sprawdzałam ile to kosztuje.


rel8.jpg



rel7.jpg



Pojechaliśmy dalej do centrum miasta wymienić pieniądze i coś zjeść.


WALUTY

Oczywiście dopiero pod koniec pobytu przekonaliśmy się jak najlepiej stać się posiadaczem pesos. Przyjechaliśmy z Polski z zakupionymi wcześniej dolarami. Kantorów wymiany jest wszędzie sporo. Kurs w nich kształtuje się na poziomie 14,20 pesos za dolara. Mozna też w większości małych sklepów i na stacjach benzynowych płacić w dolarach. Zwykle wisi kartka z przelicznikiem - około 13-14 pesos za dolara. Można wymienić dolary w banku kurs 14,50 ale zajmuje to godzinę, a nawet chcieli od nas ksero paszportu. Okazuje się ze jednak najlepszy kurs mają w dużych hipermarketach. W CHEDRAUI kurs wynosił 14,65. Kupujesz coś, (a picie kupujesz co chwilę) i płacisz 20 dolarów - resztę wydają Ci w pesos. Najlepszy kurs na całym Jukatanie znaleźliśmy w WALMART w Playa del Carmen 14,70 za dolara. W Walmart mieli też najlepsze ceny alkoholi więc opłaca się podwójnie ;-)

W Tulum przy głównej drodze przelotowej jest dużo sklepików i knajpek. Znaleźliśmy miejsce dla lokalsów. W cenniku było tylko 250gram, 1/2 kg i 1 kg nie wiadomo czego. 250gram kosztowało 55pesos (15zł) - zdecydowaliśmy się zaszaleć. Okazało się że 250 gram było mięsa grilowanego i posiekanego jak u nas w kebabach. Do tego dostaliśmy pojemnik z gorącymi tortillami -przynajmniej ze 20, z cebulą z pietruszką zieloną, papryczkami ostrymi, limonkami i ostrym sosem z Japaleno. Nie byliśmy tego w stanie wszystkiego zjeść, a było naprawdę PYSZNE.


rel6.jpg



Nasyceni pojechaliśmy dalej w stronę morza, bo miałam tam kolejny namiar na camping ;-) I to był strzał w dziesiątkę. Cały pas wybrzeża pod strefą archeologiczną to kluby plażowe. Nie znalazłam miejsca na które miałam namiar ;-) ale za to znaleźliśmy SUPER camping. Nazywał się PLAYA ROJA, położony na samej plaży na białym piasku, z łazienkami z prysznicami, kuchnią w namiocie (w której trzeba sobie było rozpalić nazbieranym drewnem), mnóstwem hamaków pod palmami i przepiękną plażą. Za nocleg zapłaciliśmy 160 pesos (42zł) - ale to później, umówiliśmy się tylko że wrócimy wieczorem i pojechaliśmy z powrotem do Akumal. Dodam jeszcze, że około 2km od campingu mamy wielki hipermarket CHEDRAUI.


rel12.jpg



rel11.jpg



Wróciliśmy do Akumal, który w dzień wygląda zupełnie inaczej niż w nocy. Mnóstwo turystów - dosłownie tłumy. Ale po lewej stronie głównej plazy udało nam się znaleźć wygodne miejsce w cieniu, tam już nie było turystów, ale wypoczywające rodziny meksykańskie (to była sobota). Na środku plaży do wody wchodzą turyści - wszyscy wypożyczają sprzet do snorklingu i ubierają idiotyczne kamizelki ratunkowe ( cena zestawu 15 dolarów). My na szczęście mamy swoje maski, rurki i płetwy, więc możemy bez przeszkód podziwiać żółwie - przepięknie i bajkowo :-) zjadamy owoce relaksujemy sie po ciężkim dniu i wracamy do Tulum na camping. Hamak, plaża, rum - czego można od życia więcej :-)



rel10.jpg



rel9.jpg



mapa1.jpg

Dzień trzeci - niedziela


Znowu wstajemy wcześnie, ale tym razem "dopiero" o czwartej. Żegnamy się z "managerem" campingu, który specjalnie wstał, żeby nas pożegnać i wycałować. Zwijając namiot, robimy zdjęcie pięknego skorpiona, który akurat sobie spaceruje w pobliżu. Oczywiście spaliśmy w otwartym namiocie z twarzami prawie na zewnątrz. Brrrrrrrr...... No to ruszamy dalej. Znowu na południe w kierunku Felipe Carrillo Puerto 94 km . Ruszyliśmy sobie beztrosko, ujechaliśmy ze 20 km, a tu rezerwa się wlączyła. Lekko zaspani nie pomyśleliśmy, o stacji benzynowej w Tulum. Jedziemy, jedziemy, a tu cały czas nic - tylko dżungla. Okazuje się, że za Tulum kończy się cywilizacja... Nie ma kompletnie nic przez całe 94km. W tym żadnej stacji benzynowej. Po 50 km zaczynam się denerwować. Zwalniamy do 70, wyłączamy klimę. 20 km przed miasteczkiem włacza się 0. Nadal jest ciemno i dżungla wokół... Chyba cudem dojechaliśmy do stacji... Ufffff miałam stres... Przez "miasto" przetaczamy się powoli -wygląda już inaczej niż wszystkie turystyczne poprzedniki - prawdziwa prowincja. Jedziemy dalej - chcemy dotrzeć dziś do Chetumal.


rel13.jpg


Nasz poranny skorpion


W pobliżu laguny Bacalar spostrzegliśmy drogę prowadzącą do wybrzeża. Ponieważ monotonność dżungli już nas znudziła skręciliśmy, żeby zobaczyć co tam będzie ciekawego. Znowu nudna prosta droga, przez 60 km krajobraz totalnie monotonny. Dojechaliśmy do miejscowości Mahahual. Na początku trafiliśmy na wymarłe miasto: puste, drogi, wielkie sklepy, wszystko wymarłe, a na końcu olbrzymia brama za którą jak się dowiedzieliśmy jest port statków wycieczkowych i Delfinarium. Ponieważ statku nie było, nie było też żywej duszy. Pojechaliśmy więc dalej do centrum. Całe Mahauhal składa się z latarni morskiej i promenady przy morzu. Jest tam kilka małych hoteli i klubów plażowych - bardzo urokliwych zresztą. Położyliśmy się wiec pod palmą, popływaliśmy trochę w pięknej wodzie i w drogę.


rel14.jpg


Mahahual

I wreszcie ujrzeliśmy lagunę Bacalar. Takiego pięknego, szmaragdowego koloru wody nigdy w życiu nie widziałam - coś nierzeczywistego. Samo miasteczko Bacalar ciągnie się wzdłuż laguny - przy samym brzegu są piękne rezydencje i plaże. Na początku zauważyliśmy plażę miejską. Postanowiliśmy się znowu ochłodzić. Parking gratis, ale wstęp na plażę płatny 10 pesos. Weszliśmy, ale to był błąd, bo to była niedziela, po popołudniu i całe miasto przyszło się chłodzić i bawić. Tłumy miejscowych, żadnego cienia, wszyscy na nas się gapią: ja blondynka, mąż 2 metry wzrostu ;-) Wykąpaliśmy się i jedziemy dalej.


rel21.jpg



rel22.jpg


Laguna Bacalar


Jadąc nadal w mieście zauważyliśy znak campingu. Zatrzymaliśmy się zapytać o ewentualne miejsce. Wyglądało pięknie - trawka, miejsce na samochód, sporo namiotów, pomost i dostęp do laguny, pełno hamaków - nocleg ma kosztować po 100pesos (25zł) od osoby w tym śniadanie :-) Super- umawiamy sie że tu jeszcze wrócimy.
W Bacalar postanowiliśmy coś zjeść. Znaleźliśmy bar przy drodze. Właściwie nie można tego nazwać barem. To miejsce gdzie sprzedają półprodukty do tacos czyli: tortille, kurczaki grilowane, sos z fasoli itp. Oprócz tego w przejściu stoją dwa stoliki i można zjeść na miejscu. Zamawiamy ćwiartkę kurczaka, a do tego dostajemy stosik ciepłych tortilli i dodatków. Lekko obrzydza mnie worek z fasolą - wygląda dokładnie jak zmielona surowa wątróbka. Oczywiście nie ma żadnych sztućców, kurczaka drobi się rękami do tortilli, polewa fasolą, salsą i posypuje ryżem :-) (W każdym razie my tak zrobiliśmy :-) ) Uwielbiam takie żarcie :-) w ogóle nie przyszło mi do głowy wcześniej ze całego kurczaka można wsadzić na grilla. Oni po prostu rozcinają piersi i układają go na płask - coś te kurczaki meksykańskie są chyba też chudsze niż u nas ;-)


rel15.jpg



rel16.jpg


Nasz posiłek

Jedziemy dalej do Chetumal, a po drodze decydujemy, ze może na kolejny dzień pojedziemy ponurkować do Belize - jesteśmy już przecież przy granicy. Dojeżdżamy do Chetumal - ma mam namiar na camping - oczywiście campingu ani śladu. Jedziemy więc szukać plaży. A tu klops - cały czas betonowe nabrzeże. Upał nie do wytrzymania, szukamy dalej. Objechaliśmy całe miasto wokół, nigdzie ładnej plaży. Ale za to woda niesamowita, jeszcze dziwniejsza niż w Bacalar. Prawie biała. Nie ma plaży, to pojedźmy zwiedzimy Centrum. No to jedziemy, szukamy na mapie, jeździmy w lewo, prawo, w górę, w dół. Nie ma żadnego Centrum. Nie ma żadych ludzi. Co to za dziwne miejsce. Bardzo się nam nie podoba.


rel23.jpg



rel24.jpg


Nasz bryka w Chetumal

Jedziemy do Belize. Na szczęście granica jest tylko kilka kilometrów dalej. Dojeżdżamy do przejścia granicznego - nie mamy pojęcia czy potrzebujemy jakąś wizę itp? Raczej tego wcześniej nie planowaliśmy. Na przejściu nikogo. Wychodzą dwaj celnicy z budki, patrzą na nas i mówią, że za wyjazd trzeba zapłacić podatek 50USD od osoby. Ile??? Za co? Patrzymy po sobie... 100 dolarów z przekroczenie granicy? Nie jedziemy jednak do Belize. Zawracamy za budką i wjeżdżamy z powrotem do Meksyku - przechodzimy przy okazji normalną kontrolę i kontrolę samochodu ;-) Bajer :-)


rel25.jpg


Na granicy

Wracamy w stronę Bacalar i idziemy zobaczyć Cenote Azul. Jest przy samej głównej drodze, oglądamy z góry robimy zdjęcia, ale na kąpiel się nie decydujemy - wygląda zbyt normalnie - jak małe polskie jeziorko. Wstęp był chyba 30 pesos.
Wracamy na upatrzony w Bacalar camping. Kąpiemy się w lagunie, robimy kolację i relaks w hamaku...


rel26.jpg


Nasz camping :-)

-- 02 Kwi 2015 15:24 --

I jeszcze mapka z dnia trzeciego :


mapa2.jpg

Poniedziałek

Udaje nam się wstać jak ludzie o 5 rano. Obejrzeliśmy wschód słońca nad laguną, poranna kąpiel w ciepłej jak zupa wodzie i nawet załapaliśmy się na bezpłatne śniadanie. Duużo kawy i tosty smażone na starej patelni. Zwijamy namiot i ruszamy w trasę. Trochę przebudowaliśmy też nasze plany. Jesteśmy zmęczeni jeżdżeniem. Postanawiamy odpuścić sobie wybrzeże zatoki Meksykańskiej - tak jak oglądałam zdjęcia to wiele nie stracimy. Plan na dziś: Jedziemy do Uxmal i nocujemy w Meridzie.

Skręcamy więc na drogę 293 i kierujemy się na Jose Maria Morelos. Potem dalej drogą 184 do miejscowości Ticul. Ta część Jukatanu to prawdziwa prowincja. Nie ma tu autokarów, turystów, pamiątek. Miasteczka i wsie robią niesamowite wrażenie. Chaty są kryte strzechą, dzieci brudne, zamiast samochodów riksze. Zatrzymujemy się w prawie każdym miasteczku uzupełniając zapasy płynów. Wszędzie bardzo się rzucamy w oczy, ja czuję się bardzo dziwnie - ale wszędzie jest spokojnie i bezpiecznie. Na wczesny obiad zatrzymujemy się w miasteczku Tekax. Miasteczko modelowe: Rynek z parkiem na środku, zruinowana katedra z jednej strony, urząd z arkadami po drugiej stronie, mały bazar po trzeciej. Prawdziwy dziki zachód. Wszyscy się do nas uśmiechają. Zjadamy enchiladas i tacos, na deser kupuję owoce, który uczynny pan polewa mi polewą i posypuje posypką. Myślałam, że to sok malinowy i cukier z cynamonem. Jakże byłam w błędzie - to był sok z limonek z solą i chili :-) Żadnej bladej twarzy nie widać, nic związanego z turystami tez. Nie chce nam się jechać dalej. Ale Uxmal juz blisko.


rel29.jpg



rel28.jpg



rel32.jpg



rel30.jpg



Wreszcie dojeżdżamy - kompleks Uxmal, jest dosyć duży, na szczęście turystów prawie nie widać. Idziemy do kasy: płacimy 65 pesos za wstęp, idziemy do bramki - Pani pyta, gdzie mamy drugie bilety? Okazuje się, ze trzeba podejść do drugiej kasy i dokupić bilety po 125 pesos. Jedne są krajowe, drugie stanowe. Jesteśmy wściekli - 190pesos (50zł) za osobę to już sporo. Na dodatek jest gorąco. Nie po prostu gorąco , tylko gorąco nie do wytrzymania. 40 stopni minimum. I duchota. Idę do łazienki i oblewam się cała wodą. W mokrej sukience jestem w stanie przemykać się od cienia do cienia. Na początek Piramida Maga - naprawdę piękna, jak na pocztówkach ;-) Snujemy się po całym kompleksie. Okazuje się , że na Wielką Piramidę można się jeszcze wspinać. Stopnie są bardzo strome, ale nie ma problemu, żeby wejść. Widok jest oszałamiający. Dżungla ciągnie się do horyzontu we wszystkich kierunkach. Jesteśmy na dachu świata. Wejść było łatwo, ale zejść? Ja mam lęk wysokości. Schodzę tyłem prawie na czworakach. Grupa niemieckich turystów, która stoi na dole pogwizduje uradowana, bo jestem w krótkiej sukience ;-) Echh trudno ;-)


rel31.jpg



rel33.jpg



Tym razem kierujemy się już prosto na Meridę. Miasto jest olbrzymie. Kierujemy się do Centrum. I tu problem, bo okazuje się że nie da się tu nigdzie zaparkować. Jesteśmy zmuszeni zaparkować na płatnym parkingu - 15 pesos za godzinę. Zwiedzamy szukając przy okazji noclegu. Najtańszy hostel jest przy samym rynku. Stylowy budynek, tanie pokoje. Tylko niestety nie ma parkingu. A za parking płatny za noc zapłacimy więcej niż za pokój. Szwędamy się po Centrum, wchodzimy do kilku hoteli, ale ceny odstraszają. Wsiadamy więc do samochodu i próbujemy trochę odjechać dalej. Mamy szczęście bo znajdujemy za chwilę hotel z prywatnym parkingiem za 400 pesos. Olbrzymi pokój, klimatyzacja, i patio w zieleni z basenem. Zasypiamy.

WTOREK

Następnego dnia jak zwykle budzimy kolejnego pana z recepcji o 5 rano. Tym razem musi wstać i otworzyć nam bramę. Idziemy zwiedzać Meridę. Paseo Montejo bardzo nam się podoba. Jak Pola Elizejskie. Wymyśliłam, że chciałabym zobaczyć dworzec kolejowy - zwykle tam koncentruje się życie.Patrzymy jak budzi się miasto, jak ludzie ruszają do pracy. Dotarliśmy na dworzec - a tu zamknięty , zarośnięty stary budynek. Na stacji stoją rozwalające się wagony - wrażenie niesamowite. Okazuje się że do Meridy nie jeżdżą już pociągi. Wracamy w stronę głównego placu i naszego hotelu ludzi coraz więcej. Kolejki do autobusów. Zjadamy fastfoodowe śniadanie jak zwykle osssstre. Gdy zbliżamy się do naszego hotelu spostrzegamy grupę Mariachi. Pstrykamy fotki. W hotelu szykujemy się, a tu nagle pod balkonem słyszymy muzykę, wyglądamy, a tu nasza grupa Mariachi śpiewa komuś serenady - chyba nie nam, ale wysłuchaliśmy - extra :-) Pakujemy się i ruszamy w drogę. Trochę jeszcze oglądamy miasto z samochodu - na północy miasto wygląda bardziej europejsko i bogato.


rel35.jpg



rel34.jpg




Ruszamy w stronę Cancun. Chcę dziś z powrotem wylądować na Wybrzeżu. Jedziemy oczywiście niepłatną drogą zwiedzając po drodze wszystkie miasteczka. Chcę wreszcie wykąpać się w cenote. I oczywiście najpiękniejszym - Ik Kil. Przejeżdżamy obok Chichen Itza, ale nie decydujemy się na zwiedzanie. Uxmal robi większe wrażenie. Ik Kil jest kilka kilometrów dalej. Na szczęście jesteśmy na tyle wcześnie ze wycieczki z Chichen Itza jeszcze nie dotarły. stoją moze ze trzy autokary i kilka samochodów. Wstęp 60 pesos, warty swojej ceny. Jest pięknie, woda cudowna, ludzie nie ma prawie wcale. Moczymy się, pływamy, skaczemy i w końcu robi sobie piknik i zjadamy torbę przyniesionego jedzenia. Bułki z awokado -mniaaam. Upał nie do wytrzymania, chłodzimy się pod prysznicami. Jadę dalej w kostiumie.


rel36.jpg




Zwiedzamy Valladolid - to już miasto dla turystów i w końcu dojeżdżamy do naszego celu czyli Puerto Morrellos. Znowu mam namiar na camping na plaży. Znajdujemy, go ale niestety nie ma tam żadnego namiotu - co nie wróży dobrze... Oglądamy, wreszcie dzwonimy do domu - chyba właścicielki. Pani ma mówi, ze za rozbicie namiotu chce 500 pesos. Albo 1000 za pokój. Chyba oszalała - nie dziwię sie że nikogo nie ma. Jedziemy dalej lokalną drogą przy morzu - wreszcie widzimy wejście na plażę. Zaraz obok jest olbrzymi luksusowy hotel, wchodzimy pewnie na jego plażę i kładziemy się na leżakach. Na szczęście wyglądamy na turystów ;-) Nie mam pojęcia gdzie będziemy nocować... Nie mam żadnych namiarów na noclegi w pobliżu. Postanawiamy pojechać do Playa Del Carmen to tylko 20km. Przenocujemy w naszym hotelu dla Polaków ;-) Robimy rundę po promenadzie dla turystów - to zupełnie inny świat. Najdroższe sklepy, w knajpach tylko homary, cygara po 100$. Uciekamy spać.

Dodaj Komentarz