0
Antia 27 lutego 2020 20:28
Wyobrażacie sobie życie bez internetu, komórki, lodówki, klimatyzacji, ba, prostego wentylatora, przy 35 stopniowym upale???
Bez ciepłej wody, bez bieżącej wody, tylko z deszczową, złapaną jak ściekała z dachu?
Bez kuchenki, lodówki, pralki, zamrażarki, lodu. Bez telewizora, komputera, radia i gazet. Bez ścian w domu, bez drzwi, okien. Bez łóżka, pościeli i poduszki.
Bez dróg i chodników, tramwajów i autobusów, roweru i samochodu. Bez światła, latarni ulicznych i urządzeń korzystających z prądu.
Bez tego wszystkiego można żyć, całe życie i być szczęśliwym.
Tak żyją dziś, nie wieki temu, w 2019 roku, Indianie Wounaan w wiosce nad rzeką Membrillo w prowincji Darien w Panamie


FB_IMG_1582883020662.jpg




FB_IMG_1582879168759.jpg



FB_IMG_1582879405877.jpg





Pierwsze, co poczułam, kiedy wylądowałam w Panamie, to uderzenie ciepłego powietrza, wilgotność i zapach tropików. I właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że jednak uwielbiam podróże, latanie i życie na walizkach. Zupełnie zapomniałam o problemach z sercem, kręgosłup o dziwo zupełnie nie dawał się we znaki (a powinien po takim maratonie siedzącym w samolotach). Pełna energii i zapału ruszyłam na "podbój " Panamy.
Na pierwszy ogień było znalezienie hotelowego busa, pffff, stał potulnie pod ostatnimi drzwiami wyjściowymi z terminala. W hotelu Crowne Plaza Aiport czekał na mnie wielki pokój z ogromnym łóżkiem. Jednak nie ono było moim dzisiejszym celem. Szybko prysznic i na przystanek autobusowy, pod pretekstem zakupów rzeczy niezbędnych po godzinie byłam w moim ulububionym sklepie El Cosco. I znów zapomniałam o czasie i gdyby nie głośniki informujące o niedługim zamknięciu, pewnie bym dalej go "zwiedzała". Oczywiście nie opanowałam się i kupiłam buty, wcześniej przymierzając kilkanaście innych.
Kiedy wróciłam do hotelu okrężną trasą, padłam do wyra, bez tabletki na sen, pokonał mnie jet lag i naturalne zmęczenie ciała.
Drugiego dnia miałam się już wynieść z luksusów do hostelu, ale wcześniej pokusił mnie sklep i zamiar zakupu kolejnej pary butów. Po drodze złapał mnie tropikalny deszcz, na szczęście jechałam wtedy uberem (znów wysiadłam do złego autobusu).

Zmęczona zakupami znów nie skorzystałam z dobrodziejstwa tabletki na sen. A, buty, które wypatrzyłam udało mi się kupić, mimo, że dziś zajęli całą kolekcję.
Seledynowe oryginalne botki Palladium mam za 15 baksów. Miały być jako trapery do dżungli, ale zrobiło mi się ich szkoda jak zobaczyłam ich cenę u nas na allegro. Do lasu to chyba kupię kalosze.
Trzeciego dnia *jaki to dzień tygodnia? zaplanowany przejazd na Isla Grande. Godzina expresem z Panamy do Colon, tam godzina czekania na kolejny autobus. W międzyczasie zrobiłam zapasy na stoiskach dworcowych: skwarki, opiekanie wątróbki i żołądki drobiowe. Same pyszności!
Podróż zatłoczonym chickenbusem do przystani zajęła aż 2,5 godziny. Poprzednio zrobiłam sobie stopa w Portobelo, więc było szybciej.
Na Isla znane mi kąty i ludzie. Pani w sklepie, właścicielka małpy (która notabene zmarła niedługo po tym jak mnie ugryzła) i Daniel z hostelu.
Fajnie tu wrócić.
Dziś od rana kąpiel na pustej plaży, pałaszowanie rękoma soczystej papaji, leniuchowanie w hamaku i nicnierobienie. Od chłopaków polujących za pomocą harpuna, kupiłam za 3 usd świeżo złapaną barakudę. Taka rybka w knajpie razem z frytkami kosztuje 25 usd, jak mi się żaliła Niemka z hostelowego pokoju. Była zdziwiona, że można samemu ja zrobić.
Skrócę o kilka dni pobyt na Isla, pewnie przed powrotem do Polski jeszcze tu przypłlynę na kilka dni. Teraz muszę się spieszyć, bo mam nagrany pobyt u Indian Piriati. Ciągnie mnie tam, na przylądek w prowincji owianej złą sławą, Darien. Piriati to odłam etnicznej grupy Indian Embera, u których byłam w kwietniu. W sobotę mają w wiosce uroczystość z tradycyjnymi tańcami.


FB_IMG_1582879531230.jpg



FB_IMG_1582879425256.jpg




Aby dotrzeć do wioski będę musiała dwa dni jechać, z Panama City autobusem, nocleg w ostatnim miasteczku z transportem kołowym a potem już tylko łódź a potem drewniany kajak. Ciekawe jak ja się do niego zamieszczę. No i jak w nim wytrzymam kilkugodzinną podróż z biegiem rzeki.
Z wyspy ewakułowałam się kilka dni wcześniej, z powodu nagranej wizyty u Indian Embera Piriati.
Drogę z Colon do Panama City zaplanowałam pociągiem. Jedyna działająca linia kolejowa w Panamie prowadzi wzdłuż brzegów jeziora Gatun i częściowo Kanału Panamskiego.
Przed odjazdem pociągu miałam kilka godzin, które spędziłam w centrum handlowym. Colon leży w strefie bezcłowej i wszystko jest tu tańsze, niż w reszcie kraju. Kupiłam w końcu buty do dżungli, kolorowe kalosze za 5 dolców. I całą torbę słodyczy dla indiańskich dzieci. Jeszcze muszę kupić maczetę i kawałek kolorowego materiału. To dla gospodarzy, u których będę spać w wiosce.
Pociąg z Colon odjeżdża o 17.15 a bilety (25 usd) można kupić w środku. Dwie stare lokomotywy, z przodu i z tyłu oraz 7 wagonów. W tym jeden z panoramicznym podwyższonym dachem. Tam właśnie siedziała grupka turystów. Raptem z trzydzieści osób. No cóż, to dość drogi sposób na dostanie się do stolicy, bilet na autobus kosztuje 3 usd.
Podróż trwała 1,5 godziny, z czego połowa już w ciemnościach, które uniemożliwiły robienie zdjęć mijanych śluz na kanale.
Ładny zachód słońca i malownicze rozlewiska sztucznego jeziora.

Po dość przyjemnej podróży dojechałam do wioski Piriati. Miałam się tu tylko przespać noc i ruszyć dalej, ale zainteresowało mnie życie tutejszych Indian Embera. Rząd Panamy przesiedlił ich z okolicy Jeziora Bayamo, dając materiały na murowane chatki. W wiosce są tylko trzy tradycyjne domy na palach, miejscowi nie mieli materiałów na ich zbudowanie. Wkoło są łąki i pola uprawne, dżungla została w tym celu wykarczowana.
I teraz Indianie Piriati żyją w kolorowych małych domkach. Nie do końca są z tego powodu zadowoleni, bardzo pielęgnują swoją kulturę. Moja gospodyni Mara jest inicjatorką i jedną z organizatorów dorocznych festiwali sztuki ludowej Indian Embera, który odbywa się jesienią.
Mieszka w drewnianej wielkiej chacie bez ścian, podobnie jak odwiedzeni przeze mnie w kwietniu Indianie z wioski Mogue. Tylko dach jest z blachy, nie z liści palmowych. I jest kanalizacja w domu, prysznic i normalna toaleta. Jest też stół i krzesła a ludzie śpią na łóżkach z materacami. Są też moskitiery nad każdym z nich, to bardzo przydatne, wioska leży nad rzeką Piriati i jest tu mnóstwo komarów.
Marai jej mama noszą tradycyjne kolorowe spódniczki z kawałka materiału owiniętego na biodrach. Maja też tradycyjne kolczyki z koralików. Elementy ludowych wzorów miał też naszyte na zwykłej koszulce polo kolega Mary, Rodolf. Kiedy wpadł wieczorem w odwiedziny miał też na sobie typowy naszyjnik z koralików. On także aktywnie działa na rzecz zachowania dziedzictwa kulturowego Embera. W tygodniu będzie ze swoją grupą n prezentacji ludowych tańców, umawiał się z bratem Mary na malowanie ciała dzień wcześniej.
Indianie Embera znani są z malowania swojego ciała w rytualne wzory, które wykonują drewnianym patyczkiem maczanym w roślinnych barwnikach, najczęściej z jagua.
Mara, kiedy się wczoraj spotkałyśmy też miała kilka rysunków na ciele, całe nogi, ramiona i szyję pomalowaną na czarno.
Wioska Piriati leży tuż przy drodze, szumnie zwanej autostradą. To końcówka słynnej Panamericany, biegnącej od Kanady aż do końca Argentyny. Niestety z różnych powodów ma przerwę właśnie tu, na Przyladku Darien. Bagniste ziemie, najbardziej malaryczny region, trudna dżungla i liczne kartele narkotykowe przeszkodziły w spięciu budowy ze stroną kolumbijską. Brakuje 108 km. Były też głosy, że za tym lobbowały Stany, bojąc się chorób bydła z Ameryki Południowej. Tak czy inaczej, droga kończy się w miejscowości Yaviza.

Kolejny dzień u Indian Piriati upłynął w artystycznych klimatach. Rano zastałam na dole chaty tutejsze kobiety i mnóstwo wyrobów z koralików, maski wyplecione misternie z włókien palmowych i rzeźby z drzewa cocobollo.
Oczywiście nie oparłam się tym cudeńkom, tym bardziej, że ceny były z pierwszej ręki. Za kolczyki 5 usd a za pięknego tukana, którego stworzenie zajęło prawie 2 miesiące pracy zapłaciłam 25 usd. Chciałabym kupić je wszystkie, powiesić na ścianach pokoju i podziwiać. Bardzo miło ze strony tych kobiet, sklep przyszedł do mnie.
Upał niezły a na stadionie obok szkoły dziś finał ligi piłki nożnej dziewcząt z regionu. Bardziej od rozgrywek interesowały mnie dzieci, niektóre z dziewcząt na widowni miały pomalowane ciała, aż do połowy twarzy. To na jutrzejsze tańce.
Malunkami zajęła się też Mara i jej brat. Przez kilka godzin malowali drewnianymi patyczkami trzy dziewczynki. One stały cierpliwie, pozując mi z dumą do zdjęć.
Najwięcej uciechy było podczas zasypywania mokrych rysunków pudrem. Pachnący lawendą proszek fruwał wszędzie, wywołując głośny śmiech dzieci.

W niedzielę przez dom Mary przewinęła się z setka ludzi. Najpierw koleżanki z kolegami wpadli pomóc przygotować obiad. Zabito kurczaka, męska część towarzystwa upiekła go na grillu przy chacie. W tym samym czasie kobiety przygotowywały cziczę z limonek, lodu i tamaryszku. Gotowały też w wielkim płaskim garnku ryż. Przyszli też jacyś turyści z Francji. Po obiedzie wybrałam się z nimi na spacer, ale szybko wróciłam, kiedy ugryzł mnie wielki czarny pająk. Oni mieli wszyscy kryte buty, ja oczywiście wybrałam się do dżungli w japonkach. Kalosze rozkosznie w tym czasie spoczywały w moim plecaku. Zresztą w taki upał nawet muchy się nie ruszają. Spoczęłam na hamaku w cieniu chaty.
Czekałam od rana na tańce, jednak się nie doczekałam. Mara bardzo mnie przepraszała, ale dziś tańce były w innej miejscowości, rano. Nie dogadaliśmy się, kulawy ten mój hiszpański a jej angielski. Szkoda.
Turyści sobie poszli a przyszły kobiety z rękodziełem, trochę się spóźniły. Widząc mnie zawiedzioną, szybko się zabrały i na trawie przy chacie zakończyły kilka tańców. To takie sympatyczne z ich strony. Nie miały tradycyjnego stroju, tylko kwieciste spódnice ,w których chodzą na co dzień. Nowoczesność i zdobycze cywilizacji docierają szybko. Widać to po twarzach wpatrzonych w ekrany smartfonów, skupienie z telefonami ludzi przy miejscu, gdzie jest gniazdko do ładowania. No cóż, liczyłam, że uda mi się zobaczyć więcej.
Po południu do chaty ściągnęli znów miejscowi, dziś są urodziny mojej gospodyni. W międzyczasie Mara pomalowała mi ręce w tradycyjne wzory Indian Embera Piriati. Potem impreza, która się przyciągnęła do późnego wieczora.
Fajny czas ...

Wizyta u gościnnych Indian Embera Piriati dobiegła końca. Ostatnie zdjęcia i szybka wizyta w lokalnej szkole. Chciałam znaleźć dziewczęta, które kilka dni temu Mara malowała w swoim domu. Przygotowałam dla nich pocztówki z Polski, na pamiątkę. Znalazłam dwie z nich, trzeciej, Alison dziś nie było w szkole.
Rozmawiałam z nauczycielami o ich pracy wśród Indian Embera. Największym problemem jest język. Dzieci posługują się językiem embera, którego nauczycielki nie znają. Uczą je więc hiszpańskiego w pierwszej kolejności, o angielskim można zapomnieć.
Wielu z maluchów miało tradycyjne tatuaże z jagua, porywające całe ciało aż do połowy twarzy. Jednak każdy z uczniów był w takim samym mundurku, białej koszuli i czarnej spódniczce lub spodniach.
Na koniec wizyty jeden z nauczycieli podwiózł mnie do drogi, abym mogła złapać autobus.
Po dwóch godzinach i jednym check poincie Senafront wysiadłam na krzyżówce dróg. Kilka miesięcy temu wojsko spisywało moje dane do wielkiego zeszytu, dziś odbyło się to elektronicznie.
Kiedy wysiadłam przy drodze na Puerto Lara podszedł do mnie młody chłopak, jak się okazało był to mój rozmówca, Neldo od Indian Wounaan. Czekał od kilku godzin. Do Puerto Lara dojechaliśmy małym busem za dolara. A tam w chacie zebrało się chyba pół wioski.
Od razu zauważyłam inne wzory tatuaży na ich ciałach, ozdoby też się różnią od tych noszonych przez Embera. Oba szczepy często żyją obok siebie i dlatego tereny określa się jako Embera Wounaan.
Neldo pokrótce opowiedział mi o wiosce i życiu jej mieszkańców. Potem ja o sobie, starszym z zebranych Neldo tłumaczył na ich język.
Po powitaniu zaprowadził mnie do mojego "pokoju ". To pomieszczenia w wielkiej chacie, ze ścianami z patyków i małym łóżkiem z moskitierą. Komarów dużo, wioska leży nad zbiegiem dwóch rzek Lara i Sabana. Tutejsze komary są inne od polskich, po pierwsze są mniejsze a po drugie, wcale nie słychać ich lotu. Co najważniejsze, ich ugryzienie może być niebezpieczne, roznoszą groźne choroby. Darien jest najbardziej malarycznym miejscem na świecie. Mugga jest u mnie w ciągłym użyciu.

Indianie Wounaan żyją w społeczności, która wspólnie uprawia poletka wykarczowanej dżungli. Na jedno z nich wybrałam się z rana z moimi gospodarzami. Wreszcie przydały się zakupione w Colon eleganckie gumaczki. Energiczny spacer po różnie ukształtowanym terenie dał mi nieźle w kość. Mieliśmy kilka strumieni, inne poletka na których rosły platany, banany, kawa i avokado. Niestety nie jest to czas ich dojrzewania. Gotowa do zbioru była kukurydza, którą w kilķanaście osób szybko ścięto. Od razu obierali kolby z osłonek i pakowali w wiklinowe kosze, które tu noszone są na plecach. Cały ciężar opiera się na szerokim pasku na czole.
Całość pracy trwała może z godzinę, dłużej zajęła droga do poletka. Wszystkie kolby zliczyła i zapisała w zeszycie jedna z kobiet. Udało się zebrać ponad 2,5 tys. kolb kukurydzy.
W wiosce kobiety zebrały się w naszej chacie i siedząc na podłodze oddzielały ziarna. Niektóre posługiwały się wielkimi maczetami. Potem miski z ziarnami trafiły na stół, gdzie inne z kobiet mieliły je na papkę. Sporo tego wyszło, kilka wielkich mis. W międzyczasie co ładniejsze kolby trafiały do paleniska, skąd wracały już opieczone. Pyszne takie jedzenie a jeszcze lepsze były tortille, które kobiety uformowały ze zmielonej papki. Kilka minut w gorącym oleju i placuszki gotowe.
Dzieci tych pracujących przy kukurydzy kobiet zajmowały się sobą. Starsze opiekowały się młodszym, nikt się nie przejmował, że któreś spadnie, chaty są na palach i nie wszędzie są ściany.
Kiedy dziecko zgłodniało dostawało albo pierś, albo kawałek upieczonej kukurydzy.
Cała praca zajęła kobietom czas do południa. Potem z papki zrobiły ciasto i uformowały je w kształt kukurydzy, owinęły liśćmi z kolb, przewiązały kukurydzianymi i do wielkiego gara na palenisku. Kiedy kolby z papki kuķurydzianej się ugotowały i przestudziły na tyle, że można je było brać w ręce, podzieliły równo na każdą z rodzin. Przypadło po 8 kolb, poszły z nimi do sprzedania. Za cały dzień pracy na rodzinę wyszło po 4 dolary zarobku.

Zauważyłam, że matkami zostają tu bardzo młode kobiety, za mąż wychodzą w wieku 14, 15 lat. Często malutkie pociechy mają też przy sobie matki w podobnym do mojego wieku. Urodzenie dziecka po 40 jest tu czymś normalnym. Dzieci maja po kilka lub kilkanaście. Wszystkie śliczne jak z obrazka, ciemne oczy, włosy, takie drobniutkie w budowie. Generalnie Indianie są szczupli i niscy. Kiedy przechodziliśmy przez strumienie, nie mieli problemów a ja co chwilę wpadłam swoją ciężkością w błoto. Raz to nawet mnie zassało do połowy ud. Sama bym się nie wydostała, pomogli mi towarzyszący miejscowi i wycięte szybko maczetami kije.
Do wioski wróciłam cała umazana czerwoną mazią.
Dzień nie zakończył się tortillami a wesołym tańcami kobiet. Wioskowy szaman też wziął udział w zabawie, akompaniował na bębnie. Tańce nawiązywały do życia zwierząt. Był taniec tukana i pumy, wszystkie ekspresyjne i energiczne. Kobiety mruczały i wydawały z siebie różne okrzyki. Było sporo śmiechu, bo dzieci też chciały tańczyć i być blisko swoich mam. W przerwach pląsów rozmawiałyśmy o życiu tu w wiosce i o moim w Polsce. Pod koniec zabawy odwiedził nas gość, lekarz weterynarz, który studiował w Polsce, w Olsztynie. Ma żonę Polkę i mieszkają w Panama City. Luis, bo tak ma na imię, przywitał się ze mną piękną polszczyzną i pocałunkiem w rękę. Pracuje przez cały tydzień w Darien przy kształceniu Indian i uświadamianiu im korzyści płynących z hodowli trzody mlecznej. Udzielił mi sporo rad, wymieniliśmy się kontaktami i już musiał wracać do pracy w niedalekiej wiosce. Umówiliśmy się na spotkanie w stolicy.
Bardzo fajne spotkanie, sporo mi się rozjaśniło w głowie o tutejszym życiu Indian Wounaan.

Po wczorajszych przeżyciach z bagnem zrezygnowałam z dzisiejszej wędrówki do kolejnego miejsca pracy miejscowych Indian. Pracowali przy zbieraniu zielonych bananów, potem przy każdej chacie widziałam ich stosy przykryte liśćmi.
Przed południem obserwowałam jak ucieka woda z rzeki obok. To słona rzeka, która ma rano odpływy wody do Pacyfiku, wtedy jest słodka. Kiedy po południu wraca oceanu jest słona.
Koryto błotnisto kamieniste i dzieciaki szukające w nim bajorek z rybami. Rzeka z wodą nie wyglądała na tak głęboką a jak się rano okazało, miała z kilka metrów.
Upał szybko sprowadził mnie do cienia chaty. A tam kobiety zajmowały się przygotowaniem materiałów do swojego rękodzieła. Włókna z palmy choko barwiły w wielkim garnku na kolor czerwony. Posłużyły do tego soczyście zielone liście, które jedna z nich utarła na tarce. Zielony sok pod wpływem podgrzewania na ogniu zmienił się w czerwony. Z drzewa cocobolo wszystkie odcienie brązu aż do beżowego. Czarny kolor uzyskały z soku z okrągłych owoców drzewa jagua. Ten sam sok służy do wykonywania tatuaży.
Wszystkie kolory, które można zobaczyć w misternych wyplatankach w kształcie masek zwierząt, pudełek, koszyczków są naturalne.
Taka praca zajmuje im popołudnia i poranki wolne od pracy na poletkach. Wyjmują wtedy kłęby kolorowych włókien roślinnych i cierpliwie plotą. Wykonanie pudełka wielkości dłoni zajmuje im około miesiąca. Nad większymi maskami czy pudełkami pracują i po kilka miesięcy.
Spacerując rano po wiosce zauważyłam starszą kobietę stukającą od drewno. Zainteresowana skierowałam tam swoje kroki. Kobieta się ucieszyła na mój widok, pamiętała mnie z dnia przyjazdu do wioski. Pokazała swoje prace, bo zajmowała się właśnie rzeźbieniem w drewnie. Figurki ptaków, w tym słynnego orła harpia, krokodyli i małp z mojego ulubionego drzewa cocobolo. Kobieta ubrana była w tradycyjną kolorową krótką spódnicę. Całe ciało pokrywały tatuaże w geometryczne wzory, typowe dla Indian Wounaan. Piersi miała gołe. Tak chodzą tu starsze kobiety, te młodsze już się zasłaniają bluzkami i biustonoszami.

Całe popołudnie, wieczór i noc grzmiało i błyskało, burza wędrowała dookoła. Koło północy obudziła mnie głośna muzyka i zupełnie wybiłam się ze snu aż do rana. Zresztą dudnienie i rozbłyski skutecznie nie dały zmrużyć oka.
Kiedy szukałam w Internecie wiadomości o Indianach z plemienia Wounaan, niewiele znalazłam. Największa skarbnicą wiedzy był już podczas wizyty w Puerto Lara miejscowy szaman. Samotnie mieszkał niedaleko mojej chaty i często wpadał na pogaduszki. Nie wszystko rozumiałam, ale zawsze czegoś się ciekawego dowiedziałam. Sporo pomógł mi także Neldo, mój gospodarz. To on skontaktował i dograł szczegóły mojej wizyty u Wounaan w innej wiosce. Aby dostać się do Mach Pobor, jednej z czterech leżących nad rzeką Mebrillo wioski, musiałam z Puerto Lara wyjechać o świcie a i tak były obawy, że nie uda mi się tam dotrzeć w jeden dzień.
Najpierw Neldo chciał mi towarzyszyć, ale po zapewnieniach, że rozumiem wszystkie etapy planowanej podróży, odpuścił. Cała społeczność bardzo się przejęła tym wyjazdem, każdy dawał dobre rady. Żebym się zaopatrzyła w galon słodkiej wody, kupiła po drodze w Meteti jakieś jedzenie, naładowała baterie i telefon oraz nie podróżowała po zmroku. Miłe to, że się tak o mnie ktoś troszczy...

Busikiem dotarłam do panamericany a tam po kilku minutach czekania na przystanku załapałam busa do Meteti. Miałam wg planów wysiąść przy sklepie i po zrobieniu zakupów łapać kolejnego do Puerto Limon. Byłam tu pół roku temu, ale kierowałam się wtedy w dół, do Puerto Quimba. Szybkie zakupy, woda, suchary, mleko i krakersy. Do Puerto Limon jechałam pickupem jako busem tylko ja. Droga pełna wielkich dziur, trudna. Po godzinie jazdy zobaczyłam rzekę Chucunaque i dwa drewniane domki. Kierowca, z którym przyjechałam stwierdził, że jak dziś złapię transport do Mach, to będzie sukces. Transport, to znaczy wąskie drewniane czółno z motorem. Oprócz mnie, kierowcy i kobiety pełniącej rolę sprzedawczyni w jednym z drewnianych domków, nie było nikogo. Kilka długich łódek leżało na brzegu. Było też ryzyko, że nikt dziś nie będzie płynął w tamtym kierunku. Zapowiadało się czekanie. Kiedy zaczynałam rozkładać się na śniadanie podjechało auto i ludzie z pakunkami. Kierowca mojego pickupa busa chwilę zagadał z przyjezdnymi i załatwił mi transport. Wprawdzie nie za 5 usd jak normalnie tu płacą, ale 10 dolców. Lepsze to, niż czekanie bez końca. Bez kaloszy na nogach nawet nie dało się dojść do wody, jednak to był trafiony zakup.

Pasażerką byłam tylko ja a kierującym Indianin z wioski obok Mach, z Synai. Podróż trwała ponad 4 godziny, najpierw szeroką rzeką Chucunaque a potem węższą Membrillo. Woda była mętna, koloru czerwono- brązowego. Kończąca się już pora deszczowa sprawiła, że brzegi osuwały się razem z drzewami i czerwoną ziemią.
Płynęliśmy pod prąd i zwalniając przed bardzo licznymi płynącymi pniami drzew, gałęziami i różnymi śmieciami. Niestety często były to ślady człowieka: butelki po coli, opakowania ze styropianu, podeszwy butów. Wkoło cudna soczysta zieleń, mnóstwo ptaków i zwierząt.
Pierwszym był krokodyl wygrzewający się na kłodzie drewna, dość duży, bardzo płochliwy. Tak jak i wszystkie spotkane tu zwierzęta.
Potem rozwiązał się worek z ptactwem. Po głosie rozpoznaję już nadlatujące papugi czy tukana, ich jest najwięcej. Widziałam powabne białe czaple z żółtymi pióropuszami. Były też i mniejsze, szare z seledynowymi nóżkami. Dużo kormoranów czarnych, chyba jakieś perkozy i śliczne zadziorne zimorodki o ciemnozielono- białym upierzeniu.
Kierujący pirogą pokazywał mi wypatrzone przez siebie zwierzęta, miał świetne oko. Takim rarytasem był orzeł aguilla, krewny największego panamskiego orła, harpii. Udało mi się nawet drapieżnika sfotografować.

Na gałęziach nad wodą wylegiwały się wielkie brązowe iguany, świetnie wtapiając się w kolor otoczenia. Dla mnie samej były one nie do zauważenia.
Roślinność nad wodą uderzała swoją soczystością, wszystko wilgotne i parujące. Kiedy słonko wychodziło zza chmur od razu robiło się bardzo gorąco. Płynęłam pirogą z rozdziawioną z zachwytu buzią, czułam się jak na wycieczce po ogrodzie botanicznym czy zoologicznym. Poczucie pełnej dzikości burzyły jedynie liczne mijane poletka zielonych bananów. Minęliśmy też kilka okrągłych chat pokrytych liśćmi palmowymi. Obie rzeki stanowią tu drogę komunikacyjną, którą spływają do cywilizacji upakowane po brzegi łódki z bananami. Często takie pirogi mijaliśmy, tak wypełnione towarem z upraw, aż dziw brał, że się nie utopiły.
Nurt był dość szybki, jednak kierujący znał się na rzeczy i umiejętnie wchodził w liczne zakręty, omijając płynące pnie i gałęzie.
Po drugiej godzinie siedzenia na wąskiej i twardej desce cztery litery mocno dawały się we znaki. Człowiek nie jest przyzwyczajony do takiego sposobu podróżowania. Po drodze zatrzymaliśmy się przy jednej z plantacji bananów, skąd mój kapitan wrócił z wielką kiścią.
Do Mach Pobor, jak i do innych wiosek nad rzeką Membrillo, jest trudne dojście od wody w porze deszczowej. Miałam kalosze, które i tak nie ustrzegły przed wszechobecnym błotem. Mach leży na wysokim brzegu i podejście kosztowało dużo wysiłku. Spływająca woda, góra i błoto to jakaś masakra. Do chaty gospodarza, u którego miałam się zatrzymać, dopełzłam upaćkana błotem do pasa, spocona, z drżącymi od wysiłku nogami. Dobrze, że kapitan niósł plecak, nie dałabym rady z nim wejść.
Chata Bernardino była brzydka, kombinacja nowego trendu w budowie indiańskich domów. Pale, na których stała, pochylały się już jednak ze starości a po schodach bałam się wejść, takie spróchniałe. W środku było jeszcze gorzej, brudno i obskurnie. Małe pomieszczenie, jakieś gąbki w rogu, nieład. Widział chyba moją minę, na perspektywę spędzenia tu najbliższego czasu, bo kiedy zapytałam, czy nie ma jakiegoś innego miejsca, typowego dla Indian, wpadł na pomysł, abym zatrzymała się w chacie jego brata. Na szczęście ta chata była lepsza.
Taka typowa, okrągła bez ścian.
Miałam ją sama do dyspozycji. Dziegciu do mojego zadowolenia dodał Bernardino, przestrzegając przed imigrantami i pokazując nieopodal biegnący dukt. Kamienno- błotnistą drogę, którą wędrują nocami ludzie, którzy chcą się przedostać z Kolumbii do Stanów. Nie zalecał też zostawiać żadnych rzeczy w chacie na czas mojego spaceru, na który chciałam się od razu wybrać. Przestraszył na samym początku pobytu i strach towarzyszył mi do końca.

Wyobrażacie sobie życie bez internetu, komórki, lodówki, klimatyzacji, ba, prostego wentylatora, przy 35 stopniowym upale???
Bez ciepłej wody, bez bieżącej wody, tylko z deszczową, złapaną jak ściekała z dachu?
Bez kuchenki, lodówki, pralki, zamrażarki, lodu. Bez telewizora, komputera, radia i gazet. Bez ścian w domu, bez drzwi, okien. Bez łóżka, pościeli i poduszki.
Bez dróg i chodników, tramwajów i autobusów, roweru i samochodu. Bez światła, latarni ulicznych i urządzeń korzystających z prądu.
Bez tego wszystkiego można żyć, całe życie i być szczęśliwym.
Tak żyją dziś, nie wieki temu, w 2019 roku, Indianie Wounaan w wiosce nad rzeką Membrillo w prowincji Darien w Panamie.



FB_IMG_1582880345588.jpg



Podstawowymi środkiem transportu jest tu piragua, rodzaj długiej i wąskiej łodzi wydrążonej z pnia drzewa. Większe mają z tyłu motor. Indianie korzystają też z koni, ale najczęściej z własnych nóg obutych w kalosze. To najczęstszy rodzaj butów, po zwykłych klapkach wzorowany na crocksach. Nie znajdą tu zastosowania czerwone szpilki, zresztą nie ma chodników a jedyna zbudowana droga, to mieszanina kamieni i błota. Błoto jest wszechobecne, dojście do jednego z dwóch „sklepików” nie obejdzie się bez poślizgnięcia. Zresztą w sklepie jest kilka towarów, nie ma wody, mleka czy chleba. Są słodycze, ropa, płatki owsiane i przecier pomidorowy w puszkach, oraz maczety. Przydatne do torowania sobie przejścia do rzeki, na poletko kukurydzy, czy za potrzebą. Białe małe toalety są przy każdym domu, zbudowano je w ramach rządowego projektu. Z sajdingu, pasują do reszty wioskowej zabudowy jak pięść do nosa.

Domy Indianie Wounaan budują na wysokich palach. Około 2,5 metra nad ziemią. Tradycja i ochrona przed zwierzętami. Te starsze domy są drewniane, przykryte dachem z liści palmowych, okrągłe i bez bocznych ścian. Nowsze są prostokątne, już mają elementy z betonu, ściany z desek i blaszany dach.
Mach Pobor jest dziwną wioską, może początkowe nastawienie zdecydowało, że nie czułam się tu za dobrze. Całymi nocami padło i były burze. Brak prądu, światła zaganiał do spania razem z kurami. Bałam się, że ktoś wejdzie do chaty, mimo zastawionych deskami schodów. Pierwszej nocy uczyłam się odgłosów. Wiedziałam, że nade mną żyją nietoperze, pod chatą psy. Jednak każdy inny dźwięk powodował lęk. Kiedy zapadał wieczór robiło się makabrycznie ciemno. Nastrój grozy potęgowało zawodzenie małp, widziałam ich liczne stada płynąc do Mach. Ich wycie nawet w dzień przywodzi na myśl upiory.
W wiosce z kilkunastoma chatami, światło z jakichś akumulatorów miały może ze trzy rodziny. Ciężko było między 18 a 6 rano złapać dla oczu jakieś zawieszenie. Oszczędzałam energię i baterie w telefonie a latarki niestety nie wzięłam. Którejś nocy wstałam za potrzebą odważnie ze swojego legowiska, ukrytego za dającą prowizoryczne schronienie moskitierą. W strumieniu światła z telefonowej latarki coś pospiesznie uciekało spod moich nóg. Torebka z tortillą leżała na deskach cała porwana, resztki jedzenia wkoło. Najprawdopodobniej szczury zrobiły sobie z tortilli kolację. Przez grzmoty i deszcz zupełnie mi ich odgłosy uciekły.
Po tym widoku już nie chciało mi się wysuwać nawet odrobinę poza moskitierę.


Sama chciałam tu przyjechać, jednak całość odbioru sprawiła, że pobyt skróciłam. Odwiedziłam spacerem duktem, szumnie zwanym drogą, sąsiednią wioskę Synai. Jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie. Więcej murowanych domków, które w tym wilgotnym klimacie porośnięte są grzybem. Trafiłam tam na spotkanie mieszkańców z lekarzami.
Rozmawiałam z jedną z lekarek, która znała angielski, o problemach tutejszych Indian. Mają takie wizyty raz na trzy miesiące. Dzieci są ważone i mierzone. Lekarze badają i wydają komu potrzeba, darmowe lekarstwa, najczęściej antybiotyki. Przeciętna rodzina ma od pięciu do dziesięciu dzieci. Większość maluchów jest ciągle usmarkana i kaszląca. Na szczęście mimo wielu komarów, nie ma ostatnio malarii. Zdarza się jednak zika.
Mimo oddalenia od cywilizacji nie jest tu za bardzo interesująco, jestem zawiedziona, ale potwierdza się reguła. Kiedy do wioski jest dojazd drogą, na próżno szukać autentyzmu życia dawnych Indian. Chyba, że trafi się na świadomych swojego bogactwa kulturowego Indian takich jak w Puerto Lara. Dostęp do zdobyczy cywilizacji robi swoje i powstaje niekoniecznie dobra mieszanka.

Do wiosek nad rzeką Membrillo można dojechać duktem, który powstał z rządowego projektu pomocowego, tylko w porze suchej. Są tu szkoły, ale nadal jest to koniec świata. Mach Pobor, to chyba najprymitywniejsze miejsce, jakie ostatnio odwiedziłam.
Postanowiłam wracać. Problemem było znalezienie pirogi, Bernardino pół dnia bezskutecznie szukał na kolejny dzień jakiejś opcji. Nie ma tu regularnego połączenia, trzeba liczyć na to, że któryś z właścicieli łódki będzie miał interes w Meteti. Pirogi z bananami z reguły nie zabierały ludzi, cenny na towar był każdy kawałek łódki.
O świcie Bernardino przybiegł do mojej chaty poruszony, że znalazł łódź i muszę się szybko zebrać, żeby nie odpłynęli. Ubrania od wilgoci i wieczornego powrotu z próby spaceru, mokre, ale jak szybko, to szybko. Czekało mnie zejście do rzeki, tego się obawiałam. W drodze jeszcze się bardziej rozpadało a z pośpiechu nie zabezpieczyłam się, ani plecaka peleryną. W zejściu do wody pomógł mi znaleziony po drodze kij, wprawdzie cały w gryzących boleśnie czerwonych mrówkach, ale pomocny. Dzięki niemu i powolnemu zejściu nie zjechałam na czterech literach. Kiedy po pół godzinie znalazłam się bezpiecznie w łódce, byłam cała mokra a błoto wlało się do kaloszy od góry.
Łódka do połowy zapełniona zielonymi bananami, z tylu gromadka ściśniętych pod kawałkiem folii, ludzi.
Miałam siedzieć na środku, chyba jako balast. Na szczęście Bernardino pożyczył mi jeden ze szerokich stołków z chaty brata. Miał się ze mną rozliczyć za pobyt, nie za bardzo pozytywnie odbierałam tego człowieka od początku. Intuicja jak zawsze nie zawiodła. Korzystając pośpiechu, deszczu i niby braku umiejętności liczenia w zakresie 50, oddał mi jakieś drobne, zawyżając mocno sumę. Po moim sprzeciwie i braku poklasku ze strony stojących obok ludzi, zgodził się na oddanie kapitanowi reszty jako opłaty za mój transport powrotny pirogą. Niesmak pozostał.
Po drodze zatrzymaliśmy się w Synai, dopakowano sporo bananów, kapitan zapłacił za 2900 sztuk 69 usd i popłynęliśmy z nurtem. Deszcz padał na szczęście tylko na początku drogi, potem wyszło słońce i pokazało się błękitne niebo. Podróż miała być krótsza, bo z nurtem, jednak trwała blisko 4 godziny. Miałam wygodne siedzenie i podziwiałam przyrodę wkoło.

Na zapas martwiłam się, jak wydostać mam z pirogi na brzeg w Puerto Limon. Niepotrzebnie, bo poziom wody po ostatnich deszczach bardzo się podniósł. Od razu miałam też pickupa do Meteti, wcześniej oddając znielubione kalosze sympatycznej barmance. Dziś miała kilku klientów, kiedy wpadłam tam z butami. Chętnie przyjęła, widać, to chodliwy towar.
W Meteti uzupełniłam zapas wody i dalej w drogę. Założyłam sobie, że pojadę w tym kierunku, w którym przyjedzie pierwszy bus. Do Yavizy, końca panamericany niedaleko a dzień jeszcze wczesny, zdążę potem dojechać do stolicy spokojnie. No i tak się ułożyło, pierwszy był busik do Yavizy. Po godzinie jazdy i kilku wioskach pojawiło się miasteczko, same niskie małe domki z drewna i sporo wojskowych z senafrontu. Panamericana kończyła się jak ucięta, dalej zwykły chodnik. Po prawej port na rzece Chucunaque, tej, którą płynęłam dwie godziny wcześniej z Mach Pobor. Yaviza leży po obu stronach rzeki, nie ma mostu. Jest przeprawa promowa i piragua. Niektóre mocno załadowane juką, platanami i beczkami z paliwem. Podpytywałam miejscowych o możliwość przejazdu do Indian Choco, to cel kolejnej wizyty. Nawet udało mi się zdobyć numer telefonu na przyszłość. Nie miałam problemu z komunikacją, bo prawie każdy pytał się co tu robię, po co przyjechałam.
Długo nie spacerowałam, zaczepili mnie żołnierze pytaniem o pozwolenie na przebywanie na terenie przygranicznym z Kolumbią. Oczywiście żadnego permitu nie miałam, zresztą i tak już musiałam wracać. Do Panama City jest prawie 300 km a zrobiło się nagle popołudnie. Żołnierze pokiwali na mnie głowami i powiedzieli, że to nie jest dobry pomysł być tu samej. To nie jest miejsce dla turystów. Udobruchałam ich wspólnym selfie na odchodnym i obiecałam następnym razem mieć potrzebne papiery w komplecie. Kierowca busa miał rację, wracałam z nim do Meteti, tam już miałam połączenie do stolicy. Po drodze odebrałam z Piriati swoją maskę tukana, którą Mara przyniosła do sklepu przy panamericanie. W hostelu pojawiłam się późną nocą, szybkie przepakowanie, mokre ubrania do suszenia, jak się uda.
Przez najbliższe dni będę tylko odpoczywać. No może jak mi w obiektyw wejdą jacyś lokalni Indianie Guna Yala, to ich zdejmę. Wyjazd o świcie na rajską wyspę, jedną z 365 wysp archipealgu San Blas. Wyspy i tereny nad Atlantykiem należą do plemienia Guna, to kolejni Indianie, których odwiedzę. Byłam kilka razy na wyspach, są dla mnie symbolem raju.

Tym razem wybrałam wyspę Perro, czyli Achudub Bippi. Obok niej jest zatopiony statek, który pokryły już koralowce i ukwiały. Pełno koło niego różnokolorowych ryb. Zawsze, kiedy zanurzam przy rafach koralowych w tropikach, zastanawiam się, kto wymyślił kształty i kolory tych wszystkich stworzeń.
Statek nadal jest z dogodnym dojściem z plaży, tylko w całym nastawieniu przygotowań do wizyty u Indian, nie za dobrze się przygotowałam do fotografowania pod wodą. No cóż, za gapiostwo się płaci, mam przynajmniej wymówkę, aby znów tu przypłynąć.
A tymczasem skupię się na robieniu zdjęć idyllicznym widokom. Palmy, biały piasek i różne odcienie turkusu karaibskiej wody.
Z prawej strony leży Isla Diablo, na której przeżyłam cudne chwile kilka lat temu...
Z tyłu jest malutka Isla Pelicano, taka jak z folderu biura podróży- to tam kręcono jeden z odcinków hitu Netflixa- Dom z papieru. Kilka palm, chatka przykryta liśćmi palmowymi, dookoła biała plaża z krystaliczną, jasną wodą. Niedaleko Isla Tortuga, też malutka. Na obie, plus zamieszkałą przez Guna Yala, Isla Fragatę wybrałam się drugiego dnia. Na Pelikano mieszka jedna indiańska rodzina, w chatce z patyków. Z daleka wygląda jednak lepiej. Fragata jest interesująca na tyle, że chyba ostatnią nockę spędzę właśnie tam. Mieszkają trzy rodziny Indian Guna Yala. Co najważniejsze, kobiety noszą tradycyjne dla tego plemienia ubrania. Kwieciste spódnice z kawałka materiału owinięte wokół bioder, szeroki haftowany pas, bufiastą kolorową bluzkę, narzutkę na głowie. Nogi od kostek do kolan ozdobione mają bransoletami z pomarańczowych koralików. Tak samo jak ręce od dłoni do łokci. Mają też dużo biżuterii ze złota: kolczyki w uszach, nosie i naszyjniki. Kobiety malują sobie wzdłuż nosa czarną kreskę, którą kończy złoty kolczyk.
Guna znani są ze swojego rękodzieła, jakim są molas. Kolorowe patworkowe wyszywanki z wizerunkami zwierząt, kwiatów i geometrycznych wzorów. Każdy element, kolor materiału jest naszywany, przez co molas są dość grube, warstwowe. Molas są ważnym elementem w ubiorze Guna Yala.
Indianie Guna mają swój parlament i rząd, władze panamskie nie wtrącają się do spraw Comarca Guna Yala. Nie można kupić tu ziemi, czy jednej z rajskich wysp. Nie ma też resortów i hoteli, tylko rodzinne małe biznesy. Indianie wiedzą, jak ochronić to wyjątkowe miejsce.

No i jestem jak rozbitek Robinson Cruzoe. Sama na wyspie. Malutka ona i bez nazwy, ciężko było tu zostać, ale dopięłam swego.
Rankiem po śniadaniu wpadła na plażę moja agentka i kazała się szybko zbierać, widać udało się bezkosztowo załatwić rezygnację z ostatniego dnia pobytu na Perro. Najpierw zostawiliśmy kilkunastu turystów na drugiej wyspie Perro i dopiero na Fragatę.
Wskazałam miejsce, gdzie chciałabym mieć namiot, rozwiesili mi też hamak, najpierw próbując we dwóch sprawdzić wytrzymałość wiązań. Niestety były za słabe i hamak się zerwał a na ziemi znaleźli się niespodziewanie dwaj majstrzy hamakowi. To się nazywa poświęcenie dla klienta, zbić sobie cztery litery.
Namiot był niekompletny i agentka stwierdziła, że przywiezie mi po południu drugi. I popłynęli sobie, bo tylko zamieszanie wprowadzali. Jednak spokoju, nie znalazłam, trzech chłopców jak zaczęło bawić się w wojnę, to moje oczy nie nadążały za nimi, kiedy biegali wokoło wyspy. Uszy zresztą też. Zaczęłam szukać spokojniejszego miejsca.
Przeszłam w bród do sąsiedniej mini wyspy. Mini, bo miała z 5 na 25 metrów wielkości i 20 palm. Wkoło plaża a przy brzegu chatka z patyków przykryta dachem z liści palmowych. I wtedy podjęłam decyzję, że tu chcę spać i może właśnie tu znajdę swój spokój. Informując zaskoczone dziewczyny z Fragaty, zabrałam swój plecak, hamak i znów brodząc w wodzie byłam na wyspie. I było git, błoga cisza, relaks i szczęście.
Po kilku godzinach wpadła z grupą głośnych turystów na Fragatę moja agentka i od razu do mnie z awanturą, że mam spać tu, gdzie zapłacone, że tamta wyspa nie ma nazwy a ona musi do swojego zestawienia wpisać nazwę, że muszę zostać na Fragacie.
Ciężko mnie namówić do zmiany zdania, kiedy na coś się uprę. Zabrałam namiot i powędrowałam na maleństwo. Po kilku minutach agentka, mocząc się po pas w wodzie przyszła za mną. Uderzyła w inną nutę, że właściciel tej wyspy mnie wygoni, że jest niebezpiecznie, bo nie ma światła, a jakbym chciała wieczorem iść przez wodę na Fragatę, to są niebezpieczne manty i inne zwierzęta.
Nosz kurde, myślała, że mnie przestraszy.
Na koniec zrobiła, nie wiem dlaczego, mi kilka zdjęć na tle chatki. I wróciła wściekła brodem do łodzi, mocząc się znów w wodzie.
Zaczekałam kiedy odpłynie i poszłam po jakiś materac do namiotu. Musiałam wszystko przygotować do snu przed zmrokiem.
Rozgościłam się, nawet drewno na ognisko zabrałam. Przy okazji też gromadę śmieci, które zakłócały mi rajskie widoki.
Przed kolacją byłam umówiona z mieszkającą na skraju Fragaty chudziutką Indianką Guna. Miała dwie chatki nad samą wodą a na płocie z patyków rozwieszone swoje kolorowe molas. Kobieta, jak się okazało miała tylko 54 lata, wyglądała na dwadzieścia więcej.
Pokazała mi swoje obejście. Jedna z chat, to kuchnia, w drugiej rodzina śpi. Od tej chatki jest kładka nad wodą i tzw.łazienka.
Na podwórku kilka kur, pies i chuda siwa świnia w drewnianej klatce.
Kobiecina mieszka tu z mężem, synem i nastoletnią córką. Reszta jej dzieci mieszka poza wyspą. Ma jeszcze 3 synów i 3 córki. Opowiadając mi o nich, wyszywała kolejne molas. Na chudych kolanach położyła szpulki z kolorowymi nićmi. Wiatr co rusz zwiewał jej z głowy czerwoną chustkę, mogłam wtedy zobaczyć, że czarne włosy są krótko ścięte.
Po kilku kwadransach rozmowy o naszych rodzinach, przypłynął z połowu mąż z synem i kobieta zabrała się do oporządzania ryb. Na dnie wąskiej łodzi leżało kilkadziesiąt popularnych tu sniperów i jedna ryba o smukłym kształcie. Nie chcąc przeszkadzać w gospodarskich zajęciach podziękowałam za rozmowę, zaproszenie i wróciłam na Fragatę.
Tam czekała gorąca kolacja, to samo, co na obiad. Smażony sniper, ryż gotowany z kokosem i kawałki warzyw.
Szybko się zabrałam, bo zapada noc a lepiej być na swojej mini wyspie, kiedy zapadną ciemności. Po drodze spotkałam na podwórku chudej kobiety właściciela wyspy, na której mam dziś spać. Młody sympatyczny chłopak nie miał nic przeciwko temu, nawet pomógł mi nieść gąbkę, którą dostałam na Fragacie jako materac do namiotu. Cieszyła mnie ona bardzo, bo wizja spania na piasku troszkę przerażała.
Chłopak jest właścicielem dwóch wysp, tej małej i leżącej na horyzoncie dużej wyspy, na którą mnie zaprosił. Ma nawet przypłynąć po mnie rano. Pokazałam mu stosik na ognisko, śmieci do spalania i swój namiot w chatce. Na odchodnym wspomniał, że spanie tu kosztuje 8 usd a za transport łodzią jutro rano, 5 usd. Ceny przystępne a tak mnie agentka straszyła.
Kiedy zostałam wreszcie sama na wyspie zapaliłam ognisko. Ciężko było, do zapalenia poświęciłam jedną z moich koszulek. Pięknie to wszystko wyglądało w świetle ogniska. Mnóstwo gwiazd, cienie palm i uciekające kraby.
Z krabami dzielę dziś swoje lokum, w piasku chatki jest mnóstwo dziur, wejść do ich domków.
Noc szybko zapadła i niestety zaczął padać deszcz, nie mając wyjścia skryłam się do namiotu. Kiedy zgasiłam światło telefonu wszytko ożyło. Potem już nawet światło latarki nie przeszkadzało krabom w ich wędrówkach. Skrzypiały piaskiem, chrzęściły skorupami. Metr od mojej głowy woda dobijała do brzegu, daleko słychać było szum wysokich fal Atlantyku.

Dobranoc....

O północy na dobre zaczął padać deszcz, kapało mi z otwartych okienek i samego wejścia. Namiot ustawiony był akurat pod dziurą w dachu chatki. Pozasłaniałam otwory i na wpół mokrej gąbce ułożyłam się znów do snu. No bo cóż to deszcz mi może zrobić, najwyżej będę mokra.
Największą niedogodność stanowił piasek, który oblepiał ciało i szorował skórę. Spiekłam się mimo używania filtra 50, więc piasek bardzo podrażniał i tak bolącą skórę.
Spałam bardzo dobrze, ukołysana szumem wody, obudziłam się tylko dwa razy, kiedy coś głośno chlupnęło w wodzie i na chrobotanie pod namiotową podłogą. Pewnie jeden z krabów chciał wyjść ze swojego domku.
Potem na odgłosy krabów już nie reagowałam. Wejście do namiotu ustawiłam przypadkiem wprost na wschód i jeszcze leżąc, miałam niezły spektakl chmur, nieba i wody. Od ciemnych granatów, przez fiolety, różowe do błękitu. Obeszłam wkoło swoją posiadłość, jak przystało na właściciela ziemskiego. Przybyły z prawej strony dwie wielkie pomarańczowe rozgwiazdy. Jedna z nich ciekawa, bo miała tylko cztery ramiona, nie pięć jak zazwyczaj.
Przy brzegu, na drugim końcu wyspy swoje kryjówki mają niebieskoręczne kraby. Bardzo pilnują swoich terenów i reagują błyskawicznie, kiedy sąsiad przekroczy granicę. Stroszą się wtedy i gwałtownie machają w stronę intruza swoimi niebieskimi szczypcami.
Czas o poranku leniwie spędziłam w hamaku, mając widok dookoła. Zanim wrócił internet była już 9 i trzeba było zbierać się do gospodarzy na śniadanie.
Po drodze przywitałam się z sąsiadami od chudej kobiety, właśnie wyjmowali z łódki klatki pułapki. W środku były wielkiej czerwone kraby i jedna okazała langusta. Po zebraniu wszystkich pułapek popłynęli wąskim drewnianym czółnem w stronę pobliskiej wyspy. Złapane morskie stwory sprzedadzą turystom za grube dolary. Kraby po 5 i 10 usd a langustę za 5 usd. To ich codzienny zarobek.
Troszkę spóźniony, ale przypłynął jak obiecał, tyle że nie motorówką, jak sądziłam, a małym indiańskim czółnem. Już jak wsiadałam wiedziałam, że to ryzykowna zabawa. Jeszcze żebym nie zabrała ze sobą sprzętu fotograficznego, łącznie z obiektywami, to może bez stresu by się obyło. Łódeczka z jakiegoś lekkiego drewna, chybotliwa przy najmniejszym ruchu. Bałam się głębiej odetchnąć, aby nie spowodować wywrotki. Kilka razy w trakcie myślałam, aby poprosić o powrót. Nie tylko w myślach, ale i na głos powtarzałam sobie, że trzeba być twardym. Pewnie płytka woda za burtą trochę mnie od kapitulacji odwodziła. Chłopak sprawnie operował długim kijem, odpychając łódkę. A ona dzięki swojej smukłości, gładko sunęła po wodzie. Po prawie godzinie odpychania kijem, mój sternik zamienił go na krótkie wiosło i usiadł na skraju. Zrobiło się głębiej, woda z jasnego turkusu zmieniła kolor na granat. Minęliśmy dwa katamarany i niespodziewanie chłopak zwinnie przeskoczył obok mnie do przodu łódki. Zaczął rozkładać żagiel, tłumacząc, że teraz popłyniemy szybciej, ale będą zakręty. Przerażona byłam już samymi jego gwałtownymi ruchami a już prognozą zakrętów i szybkości, wymiękłam i poprosiłam o zmianę planów. Zamiast do dużej wyspy majaczącej się na horyzoncie, popłynęliśmy bez żagla, do tej obok. Yani, bo tak się nazywała nie była za duża, kilka chatek i bar dla turystów z gadającą papugą. Tam kupiłam sobie śliczny koralikowy naszyjnik od lokalnej Indianki Guna. Po kwadransie powrót i znów stres, żeby nie fiknąć razem z łódką. Ona zachowywała się na wodzie jak korkowy spławik, na szczęście można było zauważyć pewien rytm w tych ruchach. Kiedy załapałam o co chodzi, strach trochę zmalał.
I tak po dopłynięciu dziękowałam Bogu, że obyło się bez kąpieli. Resztę czasu spędziłam na relaksie na Fragacie, obserwowaniu wpadających na kwadrans kolejnych łódek z turystami, reakcji lokalnych i zabaw chłopców. Agentka wpadła i zgarnęła mnie z tobołkami, po blisko 4 godzinach byłam w Panama City.


P.S. Może uda mi się jeszcze dzis wrzucic zdjecia do relacji :)
Pietrucha napisał:
Toż to jedna z najciekawszych relacji w ostatnich czasach i zaskakuje mnie jej niedostateczna popularność :( Jak wygląda kwestia ewentualnej wyprawy w stronę Kolumbii? Czy to nie w tej części jest ta "pierwotna" dżungla? Planujesz, a może już byłaś w parku Bosawas w Nikaragui? :)
P.S. Niektóre zdjęcia Ci się zdublowały.


Hejka

Dzieki.
W strone Kolumbii ciezka sprawa od strony Yaviza. Lepiej wybrzezem i lodzia, jest to do zrobienia.
Jednak dzungla, no coz... probowac mozna :)
Jak tylko opadnie goraczka koronawirusowa wracam tam.
Chcialabym odwiedzic inne wioski Indian Embera z Darien. Mam kontakty i upatyrzone miejsca.

Dodaj Komentarz

Komentarze (4)

agnieszka-s11 8 marca 2020 16:10 Odpowiedz
dawaj zdjecia, lubie te czesc swiata :-)
agnieszka-s11 9 marca 2020 05:08 Odpowiedz
dawaj zdjecia, lubie te czesc swiata :-)
pietrucha 11 marca 2020 21:01 Odpowiedz
Toż to jedna z najciekawszych relacji w ostatnich czasach i zaskakuje mnie jej niedostateczna popularność :( Jak wygląda kwestia ewentualnej wyprawy w stronę Kolumbii? Czy to nie w tej części jest ta "pierwotna" dżungla? Planujesz, a może już byłaś w parku Bosawas w Nikaragui? :)P.S. Niektóre zdjęcia Ci się zdublowały.
antia 19 kwietnia 2020 05:08 Odpowiedz
Pietrucha napisał:Toż to jedna z najciekawszych relacji w ostatnich czasach i zaskakuje mnie jej niedostateczna popularność :( Jak wygląda kwestia ewentualnej wyprawy w stronę Kolumbii? Czy to nie w tej części jest ta "pierwotna" dżungla? Planujesz, a może już byłaś w parku Bosawas w Nikaragui? :)P.S. Niektóre zdjęcia Ci się zdublowały.HejkaDzieki. W strone Kolumbii ciezka sprawa od strony Yaviza. Lepiej wybrzezem i lodzia, jest to do zrobienia.Jednak dzungla, no coz... probowac mozna :)Jak tylko opadnie goraczka koronawirusowa wracam tam. Chcialabym odwiedzic inne wioski Indian Embera z Darien. Mam kontakty i upatyrzone miejsca.