0
TikTak 15 marca 2020 10:20
DSC07304.jpg



DSC07314.JPG



DSC07333.jpg



DSC07337.JPG



DSC07340.JPG



DSC07341.jpg



DSC07350.JPG



DSC07355.JPG



DSC07356.JPG



DSC07371.JPG



DSC07385-2.jpg



DSC07386.JPG



DSC07389.JPG



DSC07394.JPG



DSC07412.jpg



DSC07422.JPG


Cała trasa do przebycia w Indiach miała kształt leżącej poziomo, z zachodu na wschód, ósemki.
Na jej skrzyżowaniu był Jaipur i dlatego mieliśmy tam zajechać po raz drugi.
To był najdłuższy, dzienny przejazd, z Jodhpuru do Jaipuru jest ok. 350km.
Niby to nie tak dużo, droga nienajgorsza - dwu, miejscami trzypasmowa, ale niestety, podóże się
tu ciągną ponad miarę i średnia prędkość, nawet na "autostradzie" nie przekracza 60 km/h.

Wszystko za sprawą zupełnego luzu w podejściu do przepisów drogowych, choć szczerze zupełnie
wydaje mi się, że takich tu nie ma.
Wybór pasa ruchu jest całkowicie przypadkowy, czasem ktoś też wybiera sobie dwa pasy na raz.
Jeżeli to akurat baaardzo wyładowana ciężarówka, od której zdążyła już odpaść część szoferki
i dlatego nie da się za szybko pojechać, bo kierowcy wieje, to wszyscy wyprzedzają ją poboczem.
Ale tu sprawy lubią się skomplikować, bo tak się akurat składa, że dość często trochę skrajem drogi,
trochę poboczem mknie auto pod prąd.
Ponieważ ewentualność taka, że ktoś zatrzyma się, ktoś kogoś przepuści, absolutnie ale to ABSOLUTNIE
nie wchodzi w rachubę, no to trzeba wjechać na jeszcze bardziej odległe pobocze, żeby się nie zderzyć.
A tam są kozy i krowy, które też gdzieś muszą się podziać, więc skoro z drogi wjeżdżają na ich podwórko,
to one przenoszą się na szosę.
Niestety, robią tym znowu trochę zamieszania, bo muzułmańska pielgrzymka zmierzająca po pobliskiego
sanktuarium w towarzystwie kóz być nie chce, więc zaczyna gramolić się i przeskakiwać przez barierki
na przeciwległy pas.
A że to sprawa niełatwa, bo słupki wysokie, to muszą się nawzajem podsadzać, skupili się w grupę
i zablokowali półciężarówkę z gośćmi na wesele, a tym bez przewiewu gorąco od razu, bo stłoczeni bardzo.
Zaczęli więc wysiadać i próbować jakieś zakupy zrobić, bo jak się klienci zjawili, to bardzo szybko
gość z arbuzami i kukurydzą wózkiem podjechał.
Zauważyłem tylko, że choć wszyscy uczestnicy ruchu okazują sobie nawzajem całkowite lekceważenie,
zajeżdżając drogę trzeba czy nie, blokując bez sensu ruch, podejmując rozliczne próby staranowania -
wcale nie wyglądają a zdenerwowanych.
Widziałem to setki razy - sfaulowany kierowca zawsze ma taką przerażająco smutną minę, jakby mówił:
zabijasz we mnie wiarę w człowieka i patrzy wzrokiem skrzywdzonego spaniela.
Uważam, że to klakson rozwiązuje sprawy.
Gdyby tak u nas pozwolić wszystkim trąbić bez przerwy, wszędzie i na wszystkich, to na pewno każdemu
kierowcy w Polsce też by ulżyło.

Po sześciu godzinach takiego wesołego miasteczka mieliśmy podróży po Indiach cokolwiek dość.
Pewnie dlatego, że nie mogliśmy sobie na klakson ponaciskać.
Na dodatek a może właśnie przez ten brak klaksonu, tradycyjna ceremonia w hotelu zamiast mnie bawić,
to zaczęła wkurzać.
Obsługę, która godzinie manewrów przywlokła trzecie łóżko zamiast wynagrodzić banknotem 100 rupii -
opyskowałem i przepędziłem.
Znów zacząłem krzywdzić ludzi:(Plany na kolejny dzień w Indiach były najbardziej ambitne wśród całego objazdu.
Miało się zacząć i zaczęło od Świątyni Małp, kilkanaście kilometrów od Jaipuru.
Dojazd tutaj nie jest zbyt wygodny, przez wioski, miejscami dość wąską, na dodatek
licznie okupowaną przez krowy drogą.
Przeszkodę mogą stanowić też nisko przelatujące pawie albo pawie przebiegające.
A świętej zwierzyny nie sposób przegonić, więc jak zajdzie drogę, to trzeba cierpliwie zaczekać.

DSC07431.JPG



DSC07433.JPG


Pewnie dlatego zorganizowane wycieczki nie za często się tu wybierają.
Wycieczki niech więc żałują a tacy, jak my, z kolei, mogą się cieszyć podwójnie, bo oprócz
tego, że w środku gór można oglądać stare, hinduskie sanktuarium to jeszcze na dodatek jest cisza i spokój.
Droga przez kompleks świątynny pnie się stopniowo do góry, później, gdy minąć ostatnie zabudowania, jest
trasa pielgrzymkowa na szczyt pobliskiego wzniesienia.
Można się tam wybrać pieszo, ale wówczas trzeba na to ze dwie godziny chyba, albo zawiozą nas tam motorem.
Niestety, nie było na to czasu i nie wypróbowaliśmy żadnej z możliwości.

DSC07439.JPG



DSC07443.JPG



DSC07449.JPG



DSC07457.JPG



DSC07464.JPG


Potem mieliśmy jechać do Agry, około 300 km.
W przeciwieństwie jednak do wczoraj, tym razem nie miała to być tylko sama nurząca jazda, bo po drodze
były do zobaczenia a nawet do dłuższego zwiedzania różne fajne miejsca.

W Abhaneri jest zabytkowy, wielki zbiornik na wodę a obok niego ruiny świątyni, też zabytkowej.
Czasy, kiedy można było to sobie pooglądać za darmo (tak twierdził przewodnik) zdaje się, że przeszły
bezpowrotnie do historii, wstęp kosztuje 100 MPH i na dodatek kupuje się kota w worku, bo dopiero, gdy
zapłacimy i wejdziemy do środka, będzie wiadomo, czy było warto.
Zatem - gdyby ktoś był w Abhaneri i zastanawiał się nad zamianą 100 paczek herbatników na bilet wstępu -
to naszym zdaniem warto.
Choć do oglądania jest nieporównywalnie mniej, niż na przykład w pałacach maharadżów, to widok budowli jest
wyjątkowo surrealistyczny, nie można powiedzieć, że niepowtarzalny, bo w Rajastanie takich studni jest więcej.

DSC07510.JPG



DSC07511.JPG



DSC07518.JPG



DSC07520.JPG



DSC07526.JPG


Surrealistycznie wyglądała też hinduska świątynia, tym razem ani trochę zabytkowa, do której wstąpiliśmy w miasteczku
po drodze.
Wyglądała jak wielka, różowa landrynka a żeby było jeszcze bardziej słodko, akurat niedaleko wejścia sprzedawali
sok z trzciny cukrowej.
Taki biznes trzcinowy jest tutaj bardzo popularny.
Polega on na tym , że na wózku jest zamontowany nieduży diesel z dużym kołem zamachowym i jeszcze większą przekładnią.
W tryby tej przekładni wkłada się łodygi, koła je rozgniatają i wypływa sok.
Na widok naszych starań podjętych w celu zakupu i spróbowania w/w specjału oczy Parveena zrobiły się cokolwiek okrągłe,
podbiegł do nas i zaczął się upewniać, czy aby na pewno chcemy robić to co robimy.
Potem dopilnował, żeby operator maszynerii przegonił wszystkie muchy, posolił wodę, potem tą wodą umył wyciskarkę
i wyciągnął kubki z nowego opakowania a nie skądś tam.
Sok był fajny i nie okazał się trujący, jakkolwiek cień uświadomionego ryzyka trochę zabawę popsuł.
Dobrze, że Parveen nie wiedział, że już raz wypuszczeni samopas takiego eksperymentu dokonaliśmy kilka dni temu.
Wtedy jednak było już ciemno, żadnych aspektów sanitarno-epidemiologicznych nie było widać więc było przyjemniej.

DSC07478.JPG



DSC07481.JPG



DSC07491.JPG



DSC07495.JPG



DSC07498.JPG


Mniej więcej w dwóch trzecich drogi Jaipur-Agra jest zjazd do Fatehpur Sikri.
Sądząc po ilości informacji w przewodniku na temat tego miejsca, wydawało nam się, że to atrakcja drugiej kategorii.
Tymczasem wszystko jest tu zorganizowane z rozmachem.
Zajeżdża się na jeden z dużych parkingów przygotowanych dla zwiedzających właśnie, potem trzeba przedrzeć się przez
miasteczko złożone ze sklepów z pamiątkami, wreszcie jest przystanek wahadłowo kursujących autobusów dowożących
pod bramę do zabytkowego kompleksu.
Założyciel Fatehpur Sikri był z dynastii Mugolskiej, wyznawał Islam, więc to co kazał wybudować, jest inne, niż
pałace i świątynie w Rajastanie, gdzie Hinduizm oparł się wyznawcom Mahometa.
Akbar, bo tak się on nazywał, chciał koniecznie mieszkać blisko pustelnika-astrologa, który mu pasował do towarzystwa,
a że pustelnik nie chciał się przeprowadzić, to władca postawił pałac i całe miasto koło domu swojego idola.
W efekcie, wszystkim było tu nie po drodze i gdy Akbar opuścił ten świat, wszyscy pozostali opuścili miasto.
Tak to było, mniej więcej, a dzięki temu Fatehpur Sikri nikt nie zdobywał, palił, równał z ziemią, wszystko się
pierwszorzędnie zachowało i przez pół dnia można chodzić po domach, pałacach i meczetach.
Najciekawszy wydawał się nam Meczet Piątkowy (to ten z kozami na schodach).
Żeby zobaczyć go od najciekawszej strony, idąc od pałaców trzeba obejść go naokoło a nie korzystać z nakrótszej drogi.

DSC07536.JPG



DSC07558.JPG



DSC07565.JPG



DSC07574.JPG



DSC07589.JPG



DSC07622.JPG



DSC07626.JPG



DSC07636.JPG



DSC07661.JPG



DSC07665.JPG


Do Agry dotarliśmy późno, już w Fatehpur Sikri słońce chowało się powoli za horyzont.
Pomimo ciemności, miasto w którym jest Taj Mahal zrobiło na nas wszystkich, bez wyjątku - piorunujące wrażenie.
"Ponad wszystkie wasze uroki -- Ty! poezjo, i ty, wymowo -- Jeden wiecznie będzie wysoki:
Odpowiednie dać rzeczy słowo!"
Podparłem się autorytetem poety Cypriana Kamila, żeby usprawiedliwić się w kwestii tego, co tu dalej napiszę.
Otóż, ogólnie wiadomo, że w Indiach to nie wszędzie jest porządek, w sensie, że nie wszędzie jest posprzątane
do końca dobrze.
Ale gdyby powiedzieć tutaj, w niektórych miejscach, np. "azaliż tu bałagan panuje" - nie byłoby to nadanie
odpowiedniego słowa rzeczy.
Zatem posługiwaliśmy się, w różnych sytuacjach, zdecydowanie lepiej dopasowanym określeniem,
mianowicie: "pierdolnik".
Po pół godziny przeciskania się przez ciemne i zatłoczone przedmieścia Agry, Parveen chrząknął znacząco i stwierdził:
- Agra należy do tych miast w Indiach, gdzie problem usuwania nieczystości nasilił się w ostatnich latach.
Tymczasem Asia oglądała widok za oknem coraz większymi oczami.
- Co to jest?!
- O matko! Co to jest?!
- Nie wierzę!!!
Faktycznie, w tym wypadku "pierdolnik" nie nadawał rzeczy odpowiedniego słowa.
Nowe wyrażenie: "kurwidół" jak na razie zostało zastrzeżone wyłącznie dla podmiejskich okolic Agry.Nie wiem. A co mu dolega?Dziękuję:) To w takim razie biorę się do pracy.
Przerwa była spowodowana kumulacją prac wszelkiego rodzaju, tak w trybie zdalnym jak i bliskim.

Dotarliśmy zatem do Agry w nienajlepszych humorach - Parveen miał nos spuszczony na kwintę, bo właśnie
posłyszał w radio, że wirus nie zamierza jednak Indiom odpuścić a my, bo przyszło nam do głowy, że może trzeba
całą wycieczkę czym prędzej przerwać, wracać do Delhi a potem szybko do domu.

Póki można.

Po raz pierwszy w hotelu dane nam było zobaczyć atrybuty epidemii: pojawiły się maseczki, płyn do dezynfekcji i oświadczenia
do podpisania - że ma się dobre samopoczucie i że nie spędzało się czasu w towarzystwie osób którym coś dolega.
W telewizji mówili coś o grupie turystów z Włoch, u których pojawiły się zachorowania - całe towarzystwo wyekspediowano gdzieś
pod granicę chińską i zamknięto w szpitalu wojskowym.
Pewnie pogrążalibyśmy się coraz głębiej w atmosferę rezygnacji, dekadencji oraz upadku i ostatecznie zawrócili do Delhi, gdyby
nie napotkana przy recepcji grupa Węgrów.
Miny mieli raźne, humor wyraźnie im dopisywał, stwierdzili, że: Tere fere Kuku, meghajolunk és nem lövünk, mert nem gombócot
vagy mást akarunk enni, hanem azt, hogy ízletes és fáj a gyomrunk, co znaczyło prawdopodobnie, że prędzej się pozarażają
w domu niż tutaj, więc się nie przejmują i jadą dalej.
Trochę nas to podniosło na duchu.
Na drugi dzień okazało się też, że informacje o ilości zachorowań, które miał Parveen były cokolwiek z Księżyca,
więc o problemach epidemiologicznych udało się na dobrych parę dni całkiem zapomnieć.

Robienie zdjęć w Agrze absolutnie nie ma sensu.
Miejsca, które są ładne a nawet: bardzo ładne, jak Taj Mahal czy Czerwony Fort są tak dokładnie obfotografowane z każdej
strony, że szkoda się powtarzać.
Z kolei miejsca brzydkie a nawet: bardzo brzydkie szkoda uwieczniać, no bo są brzydkie.
Trochę pośrednia w urodzie jest dzielnica Taj Ganj - i tam wybraliśmy się po południu, już po zaliczeniu punktów obowiązkowych.
W okolicach wejść do Taj Mahal nic tu ciekawego nie ma - stragany z pamiątkami i punkty gastronomiczne, gdzie można się
otruć czym kto tylko zechce.
W miarę oddalania się od nich robi się coraz brzydziej i ciekawiej oraz pojawiają się punkty handlowo-usługowe dostosowane
do potrzeb mieszkańców.
Jest zatem producent garnków, spawacz, który na chodniku naprawia skutery i tuk-tuki a obok niego urzęduje golibroda.
Najporządniej wygląda biznes astrologa: dach, ławeczka dla klientów, krzesełko, kontuar i kolorowy szyld.
Brakuje jednak interesantów, więc astrolog, wystrojony w girlandę ze sztucznych kwiatów, śpi.
Są też fastfoody. Najczęściej oferują samosy - pierogi nadziane warzywami usmażone na głebokim oleju.
W naszym fastfoodzie samos kosztował 5 rupii, kupiliśmy kilka sztuk, za talerzyk robi wysuszony i uformowany liść,
chyba z bananowca.
Chwilę później, zaraz po nas, przyszła krowa i też wzięła sobie parę samosów, ale już bez płacenia.

Kilka przecznic dalej handel zaczął powoli zanikać, ulice zrobiły się mało poręczne, więc też przestały się kręcić po nich tuk-tuki.
Widać było, że to już rejon przede wszystkim mieszkalny.
Chociaż w drzwiach, na ganeczkach, można było zobaczyć panie w kolorowych sari, dzieci na ulicy dokazywały całkiem wesoło,
to tutaj było jeszcze brzydziej.
Wszystko za sprawą przeprowadzonych prac porządkowych, które najwidoczniej zupełnie nie pasują do tutejszej tradycji.
Otóż: ktoś wpadł na szalony pomysł, aby wyczyścić rynsztoki biegnące po obu stronach ulicy.
Jak postanowił, tak zrobił - ich zawartość w postaci szarobrunatnej mazi została zgromadzona na boku i oczekiwała pewnie na wywózkę.
Nikt się jednak tym specjalnie nie przejął i wkrótce rowery, skutery, krowy i ludzie roznieśli cuchnące błocko na wszytkie strony.
Co chwilę jakiś pędzący szalony jednoślad rozpryskiwał je dodatkowo na ściany i schody domów.
Potem wlazło w to wszystko stado krów, a gdy sobie poszło - przyszło drugie stado i też dodało coś od siebie.

Doszliśmy do wniosku, że tutaj jest już dostatecznie brzydko, że w stu procentach zaspokoiliśmy swoją ciekawość i
zawróciliśmy, żeby znaleźć ulicę, na której będą tuk-tuki, żeby któryś zawiózł nas do hotelu.Poza chwilową frustracją w Agrze i prześladującą nas później parą Włochów, nie odczuliśmy w żaden sposób skutków rozpoczynającej się epidemii.
Choć pewnie znów szczęścia mieliśmy więcej niż rozumu, bo trzy dni po powrocie do domu zostały zamknięte granice
i odwołane wszystkie loty.

Wcale mi z tą klawiaturą lekko nie jest :roll: i wytwarzam więcej skreślonego niż napisanego tekstu.

==============================================================================

Dzień w Agrze okazał się dość bezowocny, jeśli mowa o krzywdzeniu ludzi, zaledwie ze trzy, cztery osoby i to tylko o świcie,
przed wejściem do Taj Mahal.
Pierwszy był samozwańczy przewodnik, który koniecznie chciał nam pomagać w kupieniu sobie biletów, odebraniu przysługującej do
biletu butelki wody mineralnej, wejściu przez bramkę itd. itp.
Nie było ludzkiej siły, żeby się go pozbyć, wręczone 20 MPH tylko rozochociło go i dalej dreptał za nami cierpliwie.
Wydawało się, że nic nas już nie uratuje, gdy w pewnym momencie, przerywając niekończący się monolog nt. Shah Jahana,
Ela zadała pytanie, przez roztargnienie - po polsku.
Przewodnik przestał na chwilę kłapać i zaczął zastanawiać się, co też od niego mogą chcieć.
Przystąpiliśmy do kontrataku:
- A ile żon miał ten Shah Jahan?
- A czemu innym nie chciał postawić też takiego fajnego grobowca?
- A czy w Taj Mahal są organizowane koncerty?
- A czy to wypada, skoro to grobowiec?
Wszystko po polsku.
Natręt z niepewnym uśmiechem zrobił krok do tyłu, potem jeszcze jeden i kolejny.
Z bezpiecznej odległości pokiwał ręką na pożegnanie i tyle go widzieli.
Wiwat mowa ojczysta!
Z następnymi zawodnikami szło już jak z płatka:
- You are a guide? Great! Bardzo nas interesują losy Taj Mahal w okresie kolonialnym. Zechcesz nam trochę o tym poopowiadać?
- Czy to prawda, że tylko przypadek spowodował, że Brytyjczycy nie pozdzierali wszystkich marmurów, tak jak w Czerwonym Forcie?
Jeżeli to nie pomogło, wystarczyło dodać jeszcze jakieś trzecie dobijające pytanie i przewodnik znikał.
I na dodatek nie trzeba było poświęcać 20 MPH.

Następny dzień okazał się zdecydowanie, zdecydowanie inny.
Zanim słońce dobrze wzeszło, przynajmniej ze dwadzieścia osób patrzyło za nami z rozczarowaniem, niechęcią i pewnie trochę też i smutkiem.
A my, co gorsza, nie czuliśmy się z tym źle.
Widać było ewidentnie - postępujący z dnia na dzień proces zamiany serca w kamień zbliżał się do kresu.
Unieszczęśliwionych przez nas ludzi łączyła profesja - bagażowy na dworcu kolejowym.

Kończył się nam łatwy etap wycieczki, żegnaliśmy się z Parveenem, rano pociąg miał nas zawieźć z Agry do Jihansi.

Parking przy dworcu został zaprojektowany tak, aby podróżujący nie zabierali ze sobą bezsensownie dużej ilości bagażu.
Skonstruowano specjalny układ przegród i wysepek, ułożonych dokładnie w poprzek drogi od auta do terminalu.
Jeżeli ktoś zabrał ze sobą plecak, to nawet mogło się mu tu podobać, bo krawężniki przy wysepkach miały z pół metra i można
się było poczuć, jak na wycieczce w górach.
Z walizkami na kółkach jest gorzej, bo najpierw trzeba się na wysepkę wyspinać, potem wedrzeć walizę, następnie, po drugiej stronie -
spuścić walizę i zejść w dół.
Choć dalej, tam gdzie są łańcuchy - ci z plecakami mają gorzej - górą i tak nie przejdą a spodem się nie przecisną.
Pokonaliśmy zespołowo z dziesięć wysepek, wspierając się wzajemnie, podsadzając i podając do góry walizki.
Gdy pokonywaliśmy ostatnią już przeszkodę w postaci przegrody z betonowych bloków za którymi już tylko kilkadziesiąt
metrów marmurowej posadzki dzieliło od peronu - w naszą stronę ruszyli bagażowi, próbując wydrzeć nam z rąk przerzucane
przez betonową zaporę walizy.
Język ojczysty znów okazał się bardzo pomocny, twarze bagażowych wyrażały nie tylko rozczarowanie i smutek.
Trochę się martwię, czy któryś z nich przez przypadek nie zrozumiał tego, co powiedziałem?

W następnym odcinku relacji poprawię się i zacznę dołączać zdjęcia.Napisałem wprawdzie, że w Agrze nie ma sensu robić zdjęć, ale nie trzeba tego traktować do końca poważnie.
Dla porządku dołączam cztery fotki, po kolei:
* Taj Mahal
* Czerwony Fort
* Azja i Europa
* Samos

DSC07676.JPG



DSC07774.JPG



DSC07846.JPG



DSC07865.JPG


Specjalistą od kolei indyjskich nie jestem i raczej nie planuję zostać, odnosząc jednak zobaczoną rzeczywistość do
poznanych wcześniej relacji, przypuszczam, że pewnie muszą one być tak różnorodne jak całe Indie.
Kolega opowiadał mi o stertach śmieci na torach i peronach, tutaj nic z tych rzeczy nie było a między szynami
zamontowano nawet doniczki z kwiatkami.
Pociąg zjawił się punktualnie, w środku było czysto i dawali jeść.

DSC07891.JPG



DSC07899.JPG



DSC07900.JPG


Daleko nie jechaliśmy, dwie godziny do Jihansi a stamtąd umówionym z góry samochodem do Orchhy.

Orchha okazała się chyba największą niespodzianką w trakcie całej podróży.

Specjalnie jakoś w przewodnikach miasto wyeksponowane nie jest, tymczasem możnaby tu spędzić przynajmniej ze dwa, trzy dni.
Do zwiedzania jest przeogromny kompleks pałacowy, trochę zapuszczony, jeżeli porównać go z zamkami w Rajastanie, za to można
pokontemplować go praktycznie bez jakiegokolwiek towarzystwa.
W centrum miasta z kolei jest duże sanktuariom religijne, chyba Lakshmi, składa się na nie duża, stara świątynia, wyłączona obecnie
z kultu oraz druga, całkiem nowa, postawiona tuż obok.
Sądząc po sposobie urządzenia placu wokół nich, ilości kramów z dewocjonaliami, przybywających pielgrzymów musi być chyba okresami bardzo dużo.
Trzecim ciekawym miejscem w Orchhy, położonym na przeciwległym w stosunku do pałacu krańcu miasta - jest zespół cenotafów otoczony
ogrodami.
Na dodatek całe miasto jest bardzo malowniczo położone, góruje nad zasnutą mgiełką doliną rzeki Betewa, gdzie, jak obiecują tablice informacyjne są wyznaczone szlaki turystyczne.
Jeżeli zdarzyłoby mi się jeszcze kiedyś wybrać do Indii, to najpierw pojadę do Orchhy.


Dodaj Komentarz

Komentarze (16)

tiktak 15 marca 2020 12:41 Odpowiedz
Nie wiem czy jest to powszechna opinia, ale wśród znanych mi osób, nawet tych, które mają trochędoświadczenia podróżniczego, Indie uchodzą za niekoniecznie najłatwiejszy kraj do zorganizowaniasobie samodzielnej podróży - bo dużo ludzi, bo brud, bo opóźnienia w komunikacji, bo duże odległości itd. itp.Nie mieliśmy ochoty na doświadczenia w typie "off-road" - zrezygnowaliśmy więc z oglądania "prawdziwych Indii" na rzecz widoku "przez szybkę".Zamiast ciekawych hosteli w ciekawych miejscach - hotele z gwiazdkami, zamiast integracji z miejscową ludnościąw autobusie kursowym - wynajęty samochód z kierowcą.Koleje Indyjskie były, ale też niestety: pierwsza klasa, więc żadnych emocji.Do tego wszystkiego - jeden samolot i plan podróży gotowy.Zapowiadało się zatem łatwo, lekko i przyjemnie, całość biletów kolejowych i lotniczych, hoteli i usług kierowców za 620 EUR/os.Po kolei, dzień za dniem:* Przylatujemy do Delhi i od razu ruszamy samochodem do Jaipuru* Zwiedzamy Jaipur* Jedziemy rano do Pushkar, potem o Udaipuru* Okolice Udaipuru: Nagda i Eklingji i w końcu sam Udaipur* Jedziemy do Ranakhpur, który też trzeba zobaczyć a potem do Jodhpur* Zwiedzamy Jodhpur i jedziemy z powrotem do Jaipuru* Z rana okolice Jaipur a potem po drodze do Agry: Abhaneri i Fatehpursikri* Zwiedzamy co się da w Agrze* Rano żegnamy się z kierowcą i pociągiem jedziemy do Jihansi, tam witamy się z innym kierowcą i jedziemy zwiedzać Orchę a potem droga do Khajuraho.* Zwiedzamy Khajuraho - świątynie zachodnie a potem wschodnie, wsiadamy do samolotu do Varanasi, w Varanasi czeka kolejny kierowca i wieczorem wybieramy się nad Ganges na Aarti.* Rano pływamy po Gangesie, potem oglądamy co się da w Varanasi, jedziemy zobaczyć Sarnath a wieczorem pożegnanie z kierowcą i wsiadamy w pociąg do Delhi.* Noc w pociągu, rano w Delhi kolejny kierowca, zwiedzamy miasto, potem na cztery godziny do hotelu i koło północy - lotnisko i samolot do domu.No i w sumie było i łatwo i przyjemnie.Żeby jednak było lekko, na sumieniu zwłaszcza - o to już jednak trochę trudniej.
arturro 18 marca 2020 20:39 Odpowiedz
Moja dziewczyna - wyjątkowo twardy krytyk - właśnie stwierdziła, że tak ładne zdjęcia, że myślała, ze są z National Geographic.
pestycyda 27 marca 2020 17:19 Odpowiedz
@TikTak, dziękuję :) wniosłeś w moje cztery ściany dużo radości :) Czekam jeszcze na bezczeszczenie świątyń :D
nenyan 29 marca 2020 16:42 Odpowiedz
@TikTak przeczytałam całą Twoją relację z zapartym tchem i niegasnącem uśmiechem na ustach :D masz świetne lekkie pióro (klawiaturę?)
eskie 18 kwietnia 2020 18:12 Odpowiedz
ostatni obrazek aby właściwy?
tiktak 20 kwietnia 2020 19:19 Odpowiedz
Nie wiem. A co mu dolega?
katka256 17 czerwca 2020 05:08 Odpowiedz
@TikTak a gdzie ciąg dalszy?Bardzo lubię Twoje relacje
tiktak 5 października 2020 18:47 Odpowiedz
Dziękuję:) To w takim razie biorę się do pracy.Przerwa była spowodowana kumulacją prac wszelkiego rodzaju, tak w trybie zdalnym jak i bliskim.Dotarliśmy zatem do Agry w nienajlepszych humorach - Parveen miał nos spuszczony na kwintę, bo właśnieposłyszał w radio, że wirus nie zamierza jednak Indiom odpuścić a my, bo przyszło nam do głowy, że może trzebacałą wycieczkę czym prędzej przerwać, wracać do Delhi a potem szybko do domu.Póki można.Po raz pierwszy w hotelu dane nam było zobaczyć atrybuty epidemii: pojawiły się maseczki, płyn do dezynfekcji i oświadczeniado podpisania - że ma się dobre samopoczucie i że nie spędzało się czasu w towarzystwie osób którym coś dolega.W telewizji mówili coś o grupie turystów z Włoch, u których pojawiły się zachorowania - całe towarzystwo wyekspediowano gdzieśpod granicę chińską i zamknięto w szpitalu wojskowym.Pewnie pogrążalibyśmy się coraz głębiej w atmosferę rezygnacji, dekadencji oraz upadku i ostatecznie zawrócili do Delhi, gdybynie napotkana przy recepcji grupa Węgrów.Miny mieli raźne, humor wyraźnie im dopisywał, stwierdzili, że: Tere fere Kuku, meghajolunk és nem lövünk, mert nem gombócot vagy mást akarunk enni, hanem azt, hogy ízletes és fáj a gyomrunk, co znaczyło prawdopodobnie, że prędzej się pozarażają w domu niż tutaj, więc się nie przejmują i jadą dalej.Trochę nas to podniosło na duchu.Na drugi dzień okazało się też, że informacje o ilości zachorowań, które miał Parveen były cokolwiek z Księżyca,więc o problemach epidemiologicznych udało się na dobrych parę dni całkiem zapomnieć. Robienie zdjęć w Agrze absolutnie nie ma sensu.Miejsca, które są ładne a nawet: bardzo ładne, jak Taj Mahal czy Czerwony Fort są tak dokładnie obfotografowane z każdejstrony, że szkoda się powtarzać.Z kolei miejsca brzydkie a nawet: bardzo brzydkie szkoda uwieczniać, no bo są brzydkie.Trochę pośrednia w urodzie jest dzielnica Taj Ganj - i tam wybraliśmy się po południu, już po zaliczeniu punktów obowiązkowych.W okolicach wejść do Taj Mahal nic tu ciekawego nie ma - stragany z pamiątkami i punkty gastronomiczne, gdzie można sięotruć czym kto tylko zechce. W miarę oddalania się od nich robi się coraz brzydziej i ciekawiej oraz pojawiają się punkty handlowo-usługowe dostosowane do potrzeb mieszkańców.Jest zatem producent garnków, spawacz, który na chodniku naprawia skutery i tuk-tuki a obok niego urzęduje golibroda.Najporządniej wygląda biznes astrologa: dach, ławeczka dla klientów, krzesełko, kontuar i kolorowy szyld.Brakuje jednak interesantów, więc astrolog, wystrojony w girlandę ze sztucznych kwiatów, śpi.Są też fastfoody. Najczęściej oferują samosy - pierogi nadziane warzywami usmażone na głebokim oleju.W naszym fastfoodzie samos kosztował 5 rupii, kupiliśmy kilka sztuk, za talerzyk robi wysuszony i uformowany liść,chyba z bananowca.Chwilę później, zaraz po nas, przyszła krowa i też wzięła sobie parę samosów, ale już bez płacenia.Kilka przecznic dalej handel zaczął powoli zanikać, ulice zrobiły się mało poręczne, więc też przestały się kręcić po nich tuk-tuki.Widać było, że to już rejon przede wszystkim mieszkalny.Chociaż w drzwiach, na ganeczkach, można było zobaczyć panie w kolorowych sari, dzieci na ulicy dokazywały całkiem wesoło,to tutaj było jeszcze brzydziej.Wszystko za sprawą przeprowadzonych prac porządkowych, które najwidoczniej zupełnie nie pasują do tutejszej tradycji.Otóż: ktoś wpadł na szalony pomysł, aby wyczyścić rynsztoki biegnące po obu stronach ulicy.Jak postanowił, tak zrobił - ich zawartość w postaci szarobrunatnej mazi została zgromadzona na boku i oczekiwała pewnie na wywózkę.Nikt się jednak tym specjalnie nie przejął i wkrótce rowery, skutery, krowy i ludzie roznieśli cuchnące błocko na wszytkie strony.Co chwilę jakiś pędzący szalony jednoślad rozpryskiwał je dodatkowo na ściany i schody domów.Potem wlazło w to wszystko stado krów, a gdy sobie poszło - przyszło drugie stado i też dodało coś od siebie.Doszliśmy do wniosku, że tutaj jest już dostatecznie brzydko, że w stu procentach zaspokoiliśmy swoją ciekawość izawróciliśmy, żeby znaleźć ulicę, na której będą tuk-tuki, żeby któryś zawiózł nas do hotelu.
katka256 5 października 2020 19:40 Odpowiedz
@TikTak długo kazałeś czekać :), mam nadzieję, że u Was wszystko dobrze i teraz relacja już z górki.Czekam na dalej
sudoku 6 października 2020 14:55 Odpowiedz
Rzeczywiście klawiatura jest Ci lekką.Niby nie miały to być "prawdziwe" Indie, ale jednak co chwilę czytam, że "zorganizowane wycieczki rzadko tu docierają". Czyli jednak prawdziwe.
tiktak 8 października 2020 13:00 Odpowiedz
Poza chwilową frustracją w Agrze i prześladującą nas później parą Włochów, nie odczuliśmy w żaden sposób skutków rozpoczynającej się epidemii.Choć pewnie znów szczęścia mieliśmy więcej niż rozumu, bo trzy dni po powrocie do domu zostały zamknięte granicei odwołane wszystkie loty.Wcale mi z tą klawiaturą lekko nie jest :roll: i wytwarzam więcej skreślonego niż napisanego tekstu.==============================================================================Dzień w Agrze okazał się dość bezowocny, jeśli mowa o krzywdzeniu ludzi, zaledwie ze trzy, cztery osoby i to tylko o świcie,przed wejściem do Taj Mahal.Pierwszy był samozwańczy przewodnik, który koniecznie chciał nam pomagać w kupieniu sobie biletów, odebraniu przysługującej dobiletu butelki wody mineralnej, wejściu przez bramkę itd. itp.Nie było ludzkiej siły, żeby się go pozbyć, wręczone 20 MPH tylko rozochociło go i dalej dreptał za nami cierpliwie.Wydawało się, że nic nas już nie uratuje, gdy w pewnym momencie, przerywając niekończący się monolog nt. Shah Jahana,Ela zadała pytanie, przez roztargnienie - po polsku.Przewodnik przestał na chwilę kłapać i zaczął zastanawiać się, co też od niego mogą chcieć.Przystąpiliśmy do kontrataku:- A ile żon miał ten Shah Jahan?- A czemu innym nie chciał postawić też takiego fajnego grobowca?- A czy w Taj Mahal są organizowane koncerty?- A czy to wypada, skoro to grobowiec?Wszystko po polsku.Natręt z niepewnym uśmiechem zrobił krok do tyłu, potem jeszcze jeden i kolejny.Z bezpiecznej odległości pokiwał ręką na pożegnanie i tyle go widzieli.Wiwat mowa ojczysta!Z następnymi zawodnikami szło już jak z płatka:- You are a guide? Great! Bardzo nas interesują losy Taj Mahal w okresie kolonialnym. Zechcesz nam trochę o tym poopowiadać?- Czy to prawda, że tylko przypadek spowodował, że Brytyjczycy nie pozdzierali wszystkich marmurów, tak jak w Czerwonym Forcie?Jeżeli to nie pomogło, wystarczyło dodać jeszcze jakieś trzecie dobijające pytanie i przewodnik znikał.I na dodatek nie trzeba było poświęcać 20 MPH.Następny dzień okazał się zdecydowanie, zdecydowanie inny.Zanim słońce dobrze wzeszło, przynajmniej ze dwadzieścia osób patrzyło za nami z rozczarowaniem, niechęcią i pewnie trochę też i smutkiem.A my, co gorsza, nie czuliśmy się z tym źle.Widać było ewidentnie - postępujący z dnia na dzień proces zamiany serca w kamień zbliżał się do kresu.Unieszczęśliwionych przez nas ludzi łączyła profesja - bagażowy na dworcu kolejowym.Kończył się nam łatwy etap wycieczki, żegnaliśmy się z Parveenem, rano pociąg miał nas zawieźć z Agry do Jihansi.Parking przy dworcu został zaprojektowany tak, aby podróżujący nie zabierali ze sobą bezsensownie dużej ilości bagażu.Skonstruowano specjalny układ przegród i wysepek, ułożonych dokładnie w poprzek drogi od auta do terminalu.Jeżeli ktoś zabrał ze sobą plecak, to nawet mogło się mu tu podobać, bo krawężniki przy wysepkach miały z pół metra i możnasię było poczuć, jak na wycieczce w górach.Z walizkami na kółkach jest gorzej, bo najpierw trzeba się na wysepkę wyspinać, potem wedrzeć walizę, następnie, po drugiej stronie -spuścić walizę i zejść w dół.Choć dalej, tam gdzie są łańcuchy - ci z plecakami mają gorzej - górą i tak nie przejdą a spodem się nie przecisną.Pokonaliśmy zespołowo z dziesięć wysepek, wspierając się wzajemnie, podsadzając i podając do góry walizki.Gdy pokonywaliśmy ostatnią już przeszkodę w postaci przegrody z betonowych bloków za którymi już tylko kilkadziesiątmetrów marmurowej posadzki dzieliło od peronu - w naszą stronę ruszyli bagażowi, próbując wydrzeć nam z rąk przerzucaneprzez betonową zaporę walizy.Język ojczysty znów okazał się bardzo pomocny, twarze bagażowych wyrażały nie tylko rozczarowanie i smutek.Trochę się martwię, czy któryś z nich przez przypadek nie zrozumiał tego, co powiedziałem?W następnym odcinku relacji poprawię się i zacznę dołączać zdjęcia.
tiktak 14 października 2020 16:51 Odpowiedz
Dzień zbudził się w Khajuraho a planował zasnąć w Varanasi, więc rozciągnął siębardziej niż zazwyczaj.Na lotnisku miał czekać na nas kolejny kierowca, i czekał, choć trochę potrwało,zanim zorientowaliśmy się, że kartka z napisem: "Mr Teresa" dotyczy właśnie nas.Teresa to drugie imię Eli z paszportu, więc wykombinował on sobie, że skoro Elżbieta to "Mrs",to pewnie dalej musi być "Mr".Nieco za dużo miejsc do odwiedzenia sobie zaplanowaliśmy, jak na dwa tygodnie, więc trzebabyło się śpieszyć, tylko zostawić bagaż w hotelu i nad Ganges.Niby nie było aż tak późno, ceremonia Aarti, na którą chcieliśmy zdążyć startowała bodajże dopiero koło 19.00 ale kierowca twierdził, że po Benares za szybko jechać sięnie da.I miał rację, takiego galimatiasu ulicznego jeszcze nie widzieliśmy nigdzie na świecie.Podobno to dlatego, że w ponad milionowym mieście nie przewidziano żadnych miejsc postojowych.Dziwne, bo powszechnie wiadomo, że radość z jazdy jest uwarunkowana koniecznością wsiadania / wysiadania.Niektórzy tutaj, jak zauważyliśmy, robią to w biegu ale czasem jednak tak się nie da, jakiśtuk-tuk albo samochód staje na parę chwil - no i ruch w całej metropolii jest natychmiast sparaliżowany.Kierowca, młody chłopak, mimo oryginalnych rozwiązań komunikacyjnych, szczycił się swoim miastem.Mówił też, że bardzo się cieszy, że może mieszkać nad Gangesem, bo jak kiedyś umrze, to go tamwrzucą i dzięki temu ma niemal zapewnioną jakąś fajną reinkarnację.Wcześniej też była kilka razy okazja, żeby przekonać się, iż w Indiach religia trzyma sięmocno, również wśród młodzieży.Kumar stwierdził, że nad sam Ganges to dojechać się nie da, musimy szybko wyskoczyć z samochodu,jak nam powie kiedy, a jak wyskoczymy, to będzie czekał na nas jego kolega.On tymczasem będzie krążył po mieście, bo zatrzymać się, jak już wiadomo, nie ma gdzie.Nie za bardzo nam ten pomysł z kolegą pasował, przecież Ganges taki mały nie jest i na pewnosami będziemy potrafili rzekę wypatrzyć, no ale dobrze, pewnie ktoś potrzebuje 100 rupi...Po godzinie trąbienia nastąpiła chwila zero, samochód stanął jak wryty, w całym Varanasiklaksony od razu wzmogły się kilkakrotnie, kierowca krzykął "wysiadajcie!" - i wyskoczyliśmy.Natychmiast stało się jasne, że jeżeli w ciągu najbliższych kilku minut nie odnajdziemykolegi kierowcy, a raczej on nie odnajdzie nas, to przepadliśmy na amen i nas też tu kiedyśdo Gangesu wrzucą.Niech schowają się Chiny z porannym szczytem w Pekinie, niech schowa się Tokio z wieczornymipowrotami z pracy albo skrzyżowaniem Shibuya, co tam Rangun w największe buddyjskie święta!Tak zwarty i bezwzględny tłum nie występuje chyba nigdzie na świecie, poza Varanasi!No, może jeszcze w naszym kościele parafialnym, gdy wszyscy naraz tłoczą się do wyjścia.Każdy, nie zważając na nikogo i na nic zmierza w swoją stronę, każdy chce być pierwszyi ignoruje każdego. Trudno ustalić taktykę - czy ćwiczyć sztukę uników czy raczej, jakwiększość, postawić na frontalny atak.Uff, kolega-przewodnik znalazł się, urodzony w Benares czuł się tu jak ryba w wodzie,kiedy trzeba uskakiwał w bok, innym razem uruchamiał łokcie i parł do przodu.Wystarczyło pilnować widoku jego pleców, podążać tą samą trajektorią i naśladować taktykę.Ludzki potok od czasu do czasu nieco skręcał opływając tworzoną w ten sposób wysepkę.Wysepka też była ruchoma, jakkolwiek posuwała się znacznie wolniej, niż wszyscy.Tworzył ją człowiek, z mniejszą lub większą ułomnością.Pewnie już nie zapomnę czołgającego się inwalidy, z twarzą przy ziemi, brudnego i pokaleczonego.Otoczony stuprocentową obojętnością stopniowo posuwał się w stronę świętej rzeki.No może nie stuprocentową, wszyscy staraliśmy się, żeby go nie przydeptać.Wspomnienie teraz budzi pewne emocje, ale wtedy, w Varanasi? Proces zamiany serca w kamień zakończył się pełnym sukcesem i dobiegł końca.Na Ghatach też było tłoczno ale nie aż tak, jak na ulicach wiodących w ich stronę.Zbierający się pod wieczór ludzie to w większości pielgrzymi ale też i turyści.Aarti można oglądać z wody, jeżeli zapakujemy się na łódź albo z brzegu.Wybraliśmy drugą wersję, za 100 rupii wpuszczono nas na balkon przylegającego do brzegu domui wszystko było doskonale widać.Po chwili dołączyli do nas, niewidziani od kilku godzin Włosi, potem włączyły się rozstawionewzdłuż brzegów głośniki i wszelki hałas został zagłuszony, na najbliższe dwie godziny,przez monotonne mantry.Dźwięki modlitw zaczęły przetaczać się wzdłuż brzegów, nieść po wodzie, atmosferastawała się cokolwiek podniosła.Tak się jednak składało, że jedni przybyli tu aby się pomodlić, inni byli na wczasach i chcielipopatrzeć na ciekawe widowisko a jeszcze inni byli w pracy.Zjawił się pracujący człowiek i zaproponował puszkę z colą i jeśli wola taka, to jeszcze coś do przekąszenia.I tak nastrój ze świątynno-modlitewnego zmienił się w stadionowo-jarmarczny, na nic się zdały niezmienniepędzące po wodzie i odbijające się na ghatach podniosłe mantry.Człowiek ten zjawił się na naszym balkonie kilka minut później jeszcze raz, w jednej ręce miał tą samą puszkę, tylko trochę pogiętą a drugą dłonią znacząco rozmasowywał sobie guz na czubku głowy.Widać cola musiała stoczyć się jakimś cudem z balkonu i trafiła na poprzedniego właściciela.Co było robić, przeprosiłem, kupiłem napój jeszcze raz i wypłaciłem 100 rupii odszkodowania. PS. Jeżeli nie widać zdjęć, to znaczy, że pew nie jeszcze ich nie dołączyłem. Ale dołączę.
katka256 28 października 2020 05:08 Odpowiedz
Iran, a teraz Indie z Tobą, super się czytało i "podróżowało". Oby udało się kolejną wyprawę odbyć
pestycyda 2 listopada 2020 11:43 Odpowiedz
Dziękuję za kolejną świetną relację :) Oby do jak najszybszego spotkania przy następnej!
smolny 27 grudnia 2022 23:08 Odpowiedz
Ciekawa relacja. Właśnie planuję podróż po Indiach i zastanawiam się nad prywatnymi kierowcami. Na razie trafiłem na same agencje. Możesz podać namiary na kierowców, z którymi podróżowałaś?Mieli własne plany zwiedzania czy wszystko wg Twoich wskazówek?
smirek 28 grudnia 2022 12:08 Odpowiedz
@smolnyKorzystałem z usług jednego z kierowców polecanych przez autora tej relacji. Ja również mam pozytywne doświadczenia. Zrobiliśmy z Parveenem sześciodniowy objazd na trasie Delhi - Alwar - Jaipur - Agra - Vrindavan - Delhi. Plan zwiedzania był nasz, Parrveen miał do niego pewne sugestie, zazwyczaj słuszne. Jest dobrym kierowcą, posługuje się podstawowym angielskim i generalnie też mogę go z czystym sercem polecić. Szybko odpowiada na wiadomości przez What'sApp. Kontakt do niego to:PARVEEN KUMAR PHONE NO: +919811043557