0
mycak 21 marca 2020 16:14
Image

Image

Image

Image

ImageDZIEŃ 7.
Dotarliśmy do najciekawszej części relacji El Nido czyli tego dnia wsiedliśmy na łódkę i ruszyliśmy z grupą 10 osób na podbój wodnych atrakcji.
W przeddzień naszej wyprawy umówiliśmy się z pomocnikiem gospodarza na zapisanie Trip D. Uznaliśmy, że jest to najbardziej przyjazna opcja dla półtorarocznego dziecka gdyż nie ma w planie ani kajaków ani zbyt wielu snoorkowań. Schodząc po śniadaniu do recepcji na 5 min przed planowanym odjazdem kolejny raz doświadczamy filipińskiego nieogaru. Okazało się oczywiście, że nie udało nas się już zapisać na wybranego tripa i łaskawie możemy się zdecydować na opcję A pomieszaną z B (wtf). Nikt wcześniej nas nie poinformował o zaistniałej sytuacji więc mocno się tym faktem wkurzyliśmy. Po krótkiej i szorstkiej wymianie zdań uznaliśmy, że przeprosiny gospodarza na tą chwilę wystarczą a my nie damy sobie popsuć dnia czymś takim. Ostatecznie jak można się domyślać przystaliśmy na jedyny możliwy wybór.
Spod kwatery zabrał nas trójkołowiec na Corong, gdzie czekała na nas łódka. Ze względu na niemożliwość przybicia łodzi do samego brzegu grupa przedostawała się na nią albo kajakiem albo spacerem w wodzie po szyje ? Po załadowaniu wszystkiego i wszystkich ruszyliśmy w otwarte wody. Na dzień dobry nasza trip menager przedstawiła każdego z osobna zarówno uczestników jak i załogę a następnie przedstawiła plan działania. Na pokładzie od razu została też odpalona muzyczka co by nudno się nie robiło. Trip menagerką była filipińska dziewczyna na oko 20-30 lat, która z wielką pasją i entuzjazmem wszystko dokładnie nam opowiadała a do tego robiła rewelacyjną atmosferę na łodzi. Tak więc z każdą kolejną minutą czuć było rosnącą integracje zespołu. Nasza klasyczna, filipińska łódź też była niczego sobie w porównaniu do tego typu podobnych. Była trochę szersza niż większość przez co można było wyprostować nogi bez obawy dotknięcia osoby z naprzeciwka – a to naprawdę tam jest rzadkością.
Pierwszy punkt wyprawy to Pinagbuyutan Island. Mi wystarczyło z oddali zobaczyć do czego się zbliżamy i kopara już opadła. Jest to mała wysepka w większości z litych skał. Część „chodzona” dzieli się na dwie część – mniejszą gdzie znajduje się domek z częścią prywatna i większa gdzie wszyscy mogą chodzić. Niestety ta prywatna część jest niedostępna ale sam widok z boku to totalna miazga. Pozostała część to plaża, skały, palmy, krystaliczna woda. Tak mało a tak wiele. Na miejscu zabawiliśmy około pół godziny a w międzyczasie natrzaskaliśmy masę zdjęć - a w zasadzie to nasza menagerka nam zrobiła – oraz… oparzyła mnie meduza. Pierwszy raz zostałem oparzony w życiu więc jak poczułem pieczenie i szczypanie lekko się zestresowałem. Na szczęście na Filipinach nie ma groźnych meduz i tak mniej więcej po godzinie, dwóch ślad po oparzeniu zszedł.

Drugim punktem była Cathedral Cave. Jest do wielka jaskinia na wodzie wydrążona w jeszcze większej skale po środku niczego. Generalnie poza wpłynięciem do niej i wydzieraniu się by usłyszeć echo to niczym specjalnym nie zaskakuje. Czas spędzony w tym miejscu był adekwatny do jakości i po kilkunastu minutach ruszyliśmy dalej.
Tym razem dystans, który nas dzielił do kolejnego checkpointu był długi i zanim dopłynęliśmy ustaliliśmy wspólnie, że robimy tam lunch. Miejsce, w którym się zatrzymaliśmy to Snake Island. Jest to wyspa, która łączy się z lądem cienkim i zawijającym się pasem piasku. Było tu dosyć płytko i dzięki temu woda na całym obszarze wyglądała tak rajsko, że zdjęcia wychodziły rodem z Polinezji Francuskiej. Sama wyspa niczym szczególnym się nie wyróżniała ale biorąc pod uwagę całokształt otoczenia to jest to typowe must see.
Reorganizacja łodzi na stołówkę zajęła kilkanaście sekund. W mgnieniu oka pojawił się stół idący wzdłuż pokładu a po chwili wylądowały na nim apetycznie pachnące dania. Serwowane były owoce morza – zielone małże, krewetki i ryby – owoce, ryż, mięso i sałatki. Bezdyskusyjnie wszystko było pyszne i w ilościach wykraczających poza nasze możliwości. Z uwagi na nasze wcześniejsze, kulinarne doświadczenia uznaliśmy, że to było najlepsze co do tej pory na Filipinach jedliśmy. Palce lizać.
Po lunchu od razu ruszyliśmy na snoorkling point, który znajdował się przy bardzo przyjemnej plaży, której nazwy niestety sobie nie przypomnę. Muszę z bólem przyznać, że rafa w Porcie Barton jest zdecydowanie lepsza niż tutaj więc nie będę jej opisywał. Nieopodal znajduje się Secret Lagoon, do którego chwilę później popłynęliśmy. Jest to laguna, do której wpływa się miedzy skałami na kajakach a my z początku mieliśmy obawy czy damy rade z Kacperkiem. Jest tam stosunkowo płytko więc po krótkiej naradzie wsiedliśmy w trójkę w wodny pojazd i ruszyliśmy. Całość do opłynięcia w 15 minut a my akurat mieliśmy pecha bo słońce się schowało więc mieliśmy mniej kolorów do zobaczenia. Mimo tego połączenie przezroczystej wody z rafą i tymi wszystkimi odcieniami turkusu i zieleni zapada w pamięć na długo. Kacper przy okazji oswoił się z kajakiem i razem z nami zaciekawiony pływał od jednej ściany skalnej do drugiej. Był to nasz przedostatni przystanek i zebraliśmy się po niedługim czasie w drogę powrotną.
Jako ostatnie odwiedzone miejsce w tym dniu było 7 Commando Beach. Przypłyneliśmy tam idealnie na zachód słońca. Jest to kolejne miejsce tych z obrazków czyli plaża porośnięta palmami w cieniu wielkich skał spoczywających na tyłach. W związku z bliskością do miasta była już trochę bardziej oblegana. Znajduje się na niej bar, restauracja oraz boisko do gry w siatkę. Chociaż widać na niej było ingerencję człowieka to dalej sprawiała wrażenie dzikiej. I tak po odsiedzeniu na niej pół godziny wróciliśmy do miejsca startowego – zmęczeni, zjarani słońcem a przede wszystkim zachwyceni naszą wycieczką. Jak to mawiają „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Prawda jest tak, że ile słów nie przelałoby się na papier to nie da się odzwierciedlić zafundowanych nam widoków, posiłkowanie się zdjęciami też nie odda tego w 100 procentach. To było coś na co od wielu lat czekałem ?
Po powrocie moja partnerka podczas robienia kolacji zagadała z dwoma lokalesami pracującymi w hotelu i w ten sposób zapewniła mi alkoholową integrację do późnych godzin. Panowie raczyli mnie swoim popularnym trunkiem, czyli coś w stylu bimber, trochę wody i sok z limonki. Dyskusje schodziły na coraz to różniejsze tematy a wszystko w bardzo przyjemnej atmosferze. W związku z tym, że kolejnego dnia znowu mieliśmy wycieczkę z rana zaplanowaną to po północy zostawiłem nowych kolegów samych i poszedłem spać. Oni ciągnęli dalej – do tego stopnia, że jeden z nich nie wstał rano do pracy a był odpowiedzialny za robienie śniadań :D

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

ImageDZIEŃ 8.

Podbudowani dniem wcześniejszym zaplanowaliśmy kolejną wycieczkę łodzią. Po raz kolejny nie obyło się bez komplikacji i sytuacja z zamianą wycieczek się powtórzyła. Bardzo nam zależało, żeby wypłynąć z tą samą ekipą co wcześniej – filipińskie realia nas zweryfikowały i po raz kolejny zostaliśmy bez wyboru co do rodzaju wyprawy. Co gorsza czas oczekiwania na wypłynięcie wynosił ponad godzinę i zanim ruszyliśmy na wodę wszystkie łodzie zniknęły z portu więc ruszyliśmy jako ostatni, co wiązało się oczywiście z tym, że wszędzie gdzie nie dotarliśmy byli już ludzie.

Popłynęliśmy na tour C a składało się na niego kilka plaż i trzy laguny. Nasza nowa załoga nie była taka komunikatywna i kreatywna ja poprzednicy. Nasz menager ograniczał się tylko do komunikatów odnośnie tego, gdzie płyniemy i ile tam zostaniemy. Jak widać na każdej łajbie jest zupełnie inny klimat i warto czasem zrobić research w celu wybrania odpowiedniej załogi – najlepiej rezerwować bezpośrednio u źródła a nie przez hotel.
Na pierwszy ogień poszła Small Lagoon i tam trzeba było wykupić kajak. Zapakowaliśmy się więc w trójke na morską strzałę i ruszyliśmy oglądać co pięknego tutaj natura stworzyła. Laguna ta jest szeroka na jakieś 60 metrów i długa na mniej więcej sto. Po środku sporo wystających formacji skalnych i woda płytka od kolan po szyje. Wszystko w niesamowitej morskiej kolorystyce, widać było pływające meduzy i ryby. Miejsce to na pewno zapamiętamy z uwagi na lekko stresującą sytuację jaka nas spotkała, a mianowicie nie mogliśmy złapać drona, którego wcześniej odpaliliśmy z kajaku ? Było dosyć blisko w pewnym momencie do bliskiego spotkania naszego latacza ze skałą ale ostatecznie wybrnęliśmy z kryzysu i udało się go złapać. W całym tym dronowym zamieszaniu zgubiłem okulary zakupione dwie godziny wcześniej na plaży Miejsce z pewnością cudne tylko ze względu na nasz kiepski czas było już tam pełno ludzi. Zresztą w każdej kolejnej lokacji również.

Dalej przemiescilismy się na tak zwaną Secret Lagoon. Aby się tam dostać musieliśmy przejść spory odcinek wodą po szyję z młodym na rękach. Uwierzcie, żeby tego dokonać musiałem wykazać się nie lada zręcznością. Dla młodego każde spotkanie z wodą to była największa frajda i wyrywał się niczym ryba przy każdej sposobności. Secret Lagoon jest miejscem do którego się wchodzi przez przesmyk w skalach i wychodzi na wąska plaże ograniczona skałami z lewej i prawej. Powiem szczerze, że nas to miejsce zbytnio nie zachwyciło.

Następnym punktem była plaża Talisay Beach i tam mieliśmy zjeść lunch. Ze względu na dużą ilość łódek nie znalazło się dla nas miejsce ! Dlatego to przycumowaliśmy kilkanaście metrów od brzegu i jedynie z dala podziwialiśmy widoki. Sama plaża jest bardzo mała i wąska ale znajduje się w cieniu olbrzymiej i wysokiej skały. Dużo tu takich zresztą. Lunch bardzo podobnie wyglądał jak ten poprzedni czyli bardzo smaczny i pożywny. Po naładowaniu akumulatorków przemieściliśmy się maksymalnie sto metrów na snoorkowanie. Rafa oszałamiająca nie była a na dodatek pływało od groma meduz co znacznie psuło komfort rozrywki.

Przyszedł czas na przedostatni punkt wycieczki czyli Hidden Lagoon. Mamy tu do czynienia z analogią z Secret Lagoon. Różnica polegała na tym że wejście było tylko dostępne płynąc a wnętrze było zamkniętym przez skały okręgiem. Poza pływaniem z maską było to jedyne niedostępne dla malucha miejsce. Przed samym wejście woda była bardzo głęboka i bardzo przejrzysta. Z wielką przyjemnością oglądało się formacje rafowe i pionowe skały wyrastające z dna.

Ostatnim punktem do zobaczenia była Helicopter Island. Wyspa, na której większość masy to skały i kawałek plaży. Trafiliśmy tam na zachód słońca tyle tylko, że słońce zachodziło z zupełnie inną stronę niż my mieliśmy widok. Po obejrzeniu kilku podobnych miejsc mieliśmy już chyba lekki przesyt i niechętnie przyznam, że czekaliśmy tylko na znak by wrócić już do portu.

Czy byliśmy zawiedzeni tourem C ? I tak i nie. Miejsca na pewno były piękne ale nie aż tak jak dzień wcześniej. Integracja na łódce prawie nie istniała, a my uważamy że to jest bardzo ważny aspekt takich wypadów. Najlepiej chyba skwituje to stwierdzenie „w sam raz na raz”.

Na powrocie poszliśmy pieszo do kwatery zaliczając wszystkie stragany z pamiątkami. I tak później po kolacji zakończył się nasz kolejny dzień.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

ImageDZIEŃ 9.

Tego dnia mieliśmy o godz. 15 busa powrotnego do Puerto Princessy. Jako, że popakowaliśmy się dzień wcześniej zostało nam trochę czasu do wykorzystania. Tak więc z rana ruszyliśmy na dokupienie pamiątek a później daliśmy drugi raz szanse Las Cabanas - głównie ze względu na bliskość od naszego hotelu.

Zaraz tylko jak dojechaliśmy na miejsce to rozbiliśmy koc i korzystaliśmy z ostatniego dnia nad wodą. Po godzinie zdecydowaliśmy się na spacer do samego końca plaży. Na końcu niej znajduję się cypel a za nim… odkryliśmy kolejną plaże. W dodatku taką, która w mojej opinii bije całą resztę z naszego pierwszego dnia w El Nido. Płytka, lazurowa woda z widokiem na oddalone wyspy. Ludzi praktycznie zero. Wyobraźcie sobie nasze zniesmaczenie, jak tylko pomyśleliśmy, że została nam godzina do powrotu na dworzec. Zamieniłbym wiele czasu spędzonego w innych miejscach właśnie na chillowanie w tym zakątku. Ale cóż, może kolejnym razem ?

Zostało nam więc tego dnia sześć godzin powrotu do Puerto. Bus zatrzymywał się nom stop. Pakował co wioskę kolejnych pasażerów. Na dwunastoosobowe auto nieraz jechaliśmy w większym gronie. Nic przyjemnego ale koniec końców dotarliśmy do celu. Następnego dnia z rana rozpoczynał się nasz powrót do Dubaju, który przebiegł zgodnie z planem i do wieczora byliśmy już w innym kraju.

W ten oto sposób zakończyła się nasz niezapomniana, filipińska przygoda.

Dziękuję za uwagę (nielicznym, którzy tu zaglądali i będą zaglądać :))

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (4)

tropikey 21 marca 2020 16:34 Odpowiedz
Miła odskocznia dla oka :)
klaudiamojapodroz 22 marca 2020 20:02 Odpowiedz
bardzo nie lubię Manili :( nie czuję się tam zbyt bezpiecznie, a jakoś powietrza jest koszmarna. Sama korzystam z połączeń przez Cebu - całe szczęście też mają lotnisko obsługujące loty międzynarodowe
klaudiamojapodroz 23 marca 2020 05:08 Odpowiedz
bardzo nie lubię Manili :( nie czuję się tam zbyt bezpiecznie, a jakoś powietrza jest koszmarna. Sama korzystam z połączeń przez Cebu - całe szczęście też mają lotnisko obsługujące loty międzynarodowe
adi-tiger 30 marca 2020 14:49 Odpowiedz
mega relacja! Super fotki! Fajna wycieczka i relacja ;)