Kolejne półtora dnia spędziliśmy na wędrówkach po “naszym” płaskowyżu, czyli obszarach krajobrazowych Yangjiajie, Yuanjiajie i Tianzi Mountain. Mieliśmy to szczęście, że udało mi się znaleźć nocleg nie w hotelu w Zhangjiajie, ani nie w hostelu w miasteczku Wulingyuan - gdzie zatrzymują się niemal wszyscy odwiedzający park, ale... w guesthousie położonym w samym parku na samym płaskowyżu Yuanjiajie - dosłownie 10 minut piechotką od kolumny Avatar Hallelujah! Niby już wówczas obiło mi się o uszy, że Chiny wprowadziły zakaz oferowania noclegów w tym rejonie parku, ale ten jeden jedyny homestay według booking.com wciąż przyjmował turystów. I to był strzał w dziesiątkę! Gdy koło godziny 16-17 wszyscy turyści zjeżdżali do doliny, by zdążyć na ostatniego shuttle busa do miasta, my mieliśmy całe, ciche Hallelujah Mountains tylko i wyłącznie dla siebie.
Nasz guesthouse
Street food w Zhangjiajie Forest National Park - alternatywą był McDonald's
;)
Cóż za niesamowity widok, prawda? Chiński punkt widokowy bez tłumów chińskich turystów. Na drugim planie: Wulingyuan Scenic Area
;)
Czerwień jest w Chinach kolorem szczęścia. Czerwone Wstążki Życzeń to poniekąd chiński odpowiednik kłódek. Każda niesie ze sobą jedno życzenie - najczęściej dotyczące szczęścia w miłości. Podobno im wyżej przywiąże się wstążkę, tym większa szansa na jego spełnienie.
***
Ostatniego dnia, w drodze powrotnej do miasteczka postanowiliśmy zaszaleć i zjechać do doliny gondolą z Tianzi Mountain. Spodziewaliśmy się w tym miejscu ogromnego tłoku, tymczasem chyba trafiliśmy w “ciche godziny”, bo byliśmy w wagoniku sami. I ta podróż gondolką zawieszoną POMIĘDZY tymi filarami była “wisienką na torcie” zwiedzania Wulingyuan. Powstałe w wyniku erozji “lasy” krasowych kolumn z bliska wyglądały bajecznie! Żadne zdjęcia niestety nie oddają tej skali i przestrzeni. Gdyby tylko odrobinę się postarać naprawdę można by sobie z łatwością wyobrazić, że nie zjeżdżamy w dolinę kolejką, a pikujemy w dół na avatarowych ikranach… Nawet mój mąż stwierdził, że gdyby wiedział wcześniej jak obłędna będzie ta jazda gondolką, to cały pobyt w parku byśmy w niej spędzili
;) Choć w sumie nie wiem czy źródłem jego zachwytu były kapitalne widoki, czy też nieoczekiwany brak tłumów w gondolce
;)
***
Po powrocie do miasteczka Wulingyuan wybraliśmy się na szybki obiad, który jak widać nie był wystarczająco smaczny, by go zapamiętać. Jedyne co pamiętam z tej restauracji to kucharza, który zabijał muchy czymś co wyglądało jak plastikowa rakietka do tenisa oraz to, że wybiegłam z niej nagle chcąc sfotografować przejeżdżający ulicą stary, rozklekotany skuter z jeszcze starszą i bardziej rozklekotaną, drewnianą przyczepką, przewożącą - uwaga, uwaga - stojący pionowo, przywiązany czterema linkami do tejże przyczepki nowoczesny bankomat. Pomimo całkiem niezłego refleksu nie zdążyłam złapać tej scenki w kadrze, także dołączyła do mojej “galerii zdjęć niepowstałych”.
Do naszego hostelu w Zhangjiajie dotarliśmy znacznie później niż zamierzaliśmy, bo - oczywiście - mieliśmy problem z jego znalezieniem. Mapka okazała się bezużyteczna, a paru starszych Chińczyków, których pytaliśmy o drogę, niemal uciekło na nasz widok. W końcu mój N. zagadał trzech młodych chłopaczków wpatrzonych w swoje telefony, którzy odpalili chińską apkę - translator, żeby nam “powiedzieć”, że nie mówią po angielsku. Ekstra. Ale mój mąż nie dał za wygraną... Na migi im jakimś cudem wytłumaczył, by włączyli to swoje Baidu - chiński odpowiednik Google Maps - i wyszukali adres naszego hostelu. N. tymczasem włączył Google Mapsy, zrobił szybkie porównanie map w dwóch aplikacjach i dodał prawidłową lokalizację hostelu do naszej mapki. Taadaaam! Zwycięstwo. Niestety już nigdy, naprawdę nigdy później żadni Chińczycy pytani o drogę nie okazali się tak pomocni...
;)
"From China to the world"
:roll:
Zasłużone Tsingtao na koniec pierwszego etapu podróży
***
Ostatni dzień pierwszego tygodnia w Chinach spędziliśmy w pociągach do Chengdu. I prawie nie dojechaliśmy... Po pierwsze, prawie wsiedliśmy w zły pociąg podczas przesiadki w Yichang, a po drugie gdy o zmierzchu mijaliśmy wielkie industrialne kompleksy na przedmieściach Chongquing, niemal wyskoczyłam przez okno w pogoni za kolejnym "zdjęciem niepowstałym". Monumentalne zabudowania fabryk były otulone granatowym smogiem, rozświetlonym gdzie niegdzie na czerwono światłem neonowych napisów. Błękit pruski nieba, czerwień neonów i mgła. No scenografia wprost wyjęta z filmu "Blade Runner 2049"... Zresztą był to dzień obfitujący w inne, zdecydowanie bardziej abstrakcyjne historie pociągowe, ale tym poświęcę może kiedyś osobny post, bo - co jak co - chińskie dworce i pociągi bez wątpienia na to zasługują.
:idea:
:idea:
:idea: INFO PRAKTYCZNE:
:arrow: Z Shanghaju do Zhangjiajie można obecnie dotrzeć bezpośrednim pociągiem bez przesiadki w Yichang. Podróż trwa od 19 do 22 godzin, w zależności od połączenia. Zawsze można też polecieć samolotem.
:arrow: Orientacyjne ceny: Koszt wejścia do Wulingyuan Scenic Area to bodajże 258 CNY od osoby za 3-dniowy bilet wstępu, koszt Bailong Elevator: 60 CNY, koszt gondolki na Tianzi Mountain: 72 CNY.
:arrow: Mapka parku: https://juliahoogenboom.com/wp-content/ ... 3664-1.jpg
:arrow: Homestay w którym nocowaliśmy w parku narodowym, ten w pobliżu filarów Hallelujah Avatar Column, nazywał się: Zhangjiajie Tudou Boutique Inn. Nie oferuje już noclegów przez Booking.com, ale w chwili obecnej da się go jeszcze wyszukać przez inne serwisy, np. Agoda. Guesthouse jest skromny, ale czysty i schludny.
:arrow: Inne atrakcje w rejonie Zhangjiajie to na przykład: - Góra Tianmen, “góra z dziurą” na którą prowadzi niezwykle kręta Droga 99 Zakrętów, najdłuższa kolejka linowa na świecie oraz 999 schodów + Tianmen Skywalk, czyli przeszklony balkon, przyklejony do pionowego klifu Tianmen - Zhangjiajie Glass Bridge - najdłuższy na świecie przeszklony wiszący most rozpęty nad Wielkim Kanionem Zhangjiajie: https://goo.gl/maps/UcQTpKTjLF3MwQ7G7TYDZIEŃ #2, Syczuan Where the streets have no names
Jesteśmy w Syczuanie, w moim - bez dwóch zdań - ulubionym regionie Chin.
Jest to jedna z tych chińskich prowincji, w których "kultura picia herbaty” jest widoczna na każdym kroku. Niemal każdy szanujący się chiński staruszek pomyka po ulicy z zawieszonym na nadgarstku szklanym termosem z zielonymi liśćmi. Jako że mój mąż jest herbaciarzem z zamiłowania, chińskiej herbaty nie mogło zabraknąć w naszych wyjazdowych planach. Wprawdzie zwiedzanie plantacji mieliśmy zaplanowane na inną prowincję, ale nasz czas w stolicy regionu i jej okolicach można by opisać w skrócie jako “teahouse crawl” - włóczęgę od herbaciarni do herbaciarni
;)
Nasz pobyt w Syczuanie rozpoczęliśmy więc kilkadziesiąt kilometrów od centrum Chengdu - od picia herbaty.
Nawet nie wiecie ile frajdy mam z tego, że wreszcie opisuję ten dzień... Bo to nasz ulubiony dzień z całego wyjazdu!
:)
***
Gdy kilka lat temu napatoczyłam się w internetach na jedno jedyne zdjęcie z tego miejsca - podobne do powyższego - byłam święcie przekonana, że to kadr z jakiegoś hollywoodzkiego filmu o rewolucji kulturalnej czy innym Chinatown. Było “zbyt piękne, żeby było prawdziwe”. Już wtedy miałam świadomość, że miejsca takie jak to raczej w Chinach poznikały, a w najlepszym przypadku zmieniły się diametralnie wraz z rozwojem gospodarczym Chin. Oryginalne plakaty z czasów wodza Mao nie wiszą już bowiem na ścianach. Można je za to kupić w Muzeum Propagandy w Szanghaju za kilka tysięcy złotych per poster [sic!]
:o
Mój detektywistyczno-logistyczny rozumek nie dawał jednak za wygraną i kazał sprawdzić ten trop… Okazało się, że ta magiczna herbaciarnia istnieje sobie gdzieś naprawdę. Potrzebowałam jedyne 3.5 roku by ją znaleźć.
***
I tak oto pewnego sierpniowego poranka zawędrowaliśmy z N. na ulicę bez nazwy, przed herbaciarnię bez nazwy. Mijani po drodze miejscowi obdarzali nas spojrzeniami z serii: “co oni tu kurna robią?”, dając nam jednocześnie do zrozumienia, że znacząco zboczyliśmy z klasycznego turystycznego szlaku.
Zatrzymaliśmy się wreszcie przed wejściem, którego lokalizację zdradzało jedynie kilka bambusowych stolików. Na straganie nieopodal ktoś sprzedawał gołębie, kilka kramów dalej - klasycznego syczuańskiego hot-pota. Betonowy budynek z dziurawym dachem i ubitym klepiskiem zamiast podłogi niczym się specjalnie nie wyróżniał. Wyglądał jak skrzyżowanie wiejskiej stodoły z garażem mechanika.
I nagle uświadomiłam sobie, że wpadłam w swoje własne sidła. Zdałam sobie sprawę jak wiele miałam oczekiwań związanych z tym miejscem. Zaczęłam się wahać. Wejść czy nie wejść? Fight or flight? Przecież jesteśmy tu tak bardzo “nie na miejscu”, przecież na pewno jedyne co nas spotka to niechęć stałych bywalców… Ale jak się wybuliło 120 zł za taksówkę z miasta, to nie ma co się za długo zastanawiać
:P
Na nasz widok wszyscy zamilkli
:?
***
Po kilku chwilach niekomfortowej ciszy podszedł do nas gospodarz, nie licząc nas - najmłodszy w pomieszczeniu. Przywitał się uśmiechem, a gestem wskazał stolik przy którym mogliśmy usiąść.
Miałam wrażenie, że przekraczając próg tej ponad stuletniej herbaciarni, teleportowałam się co najmniej o kilkadziesiąt lat wstecz. W pomieszczeniu panował półmrok. Miękkie, plastyczne światło wpadało do środka jedynie przez dwa świetliki w kształcie komunistycznej gwiazdy i uchylone drzwi. Dominowały komplementarne kolory: przydymiona czerwień propagandowych “fresków” i rewolucyjnych haseł wypisanych na ścianach kontrastowała ze zgniłozielonym odcieniem wiekowych, drewnianych mebli. Trudno o bardziej stereotypowo “chińskie” kolorystyczne połączenie, prawda? I do tego ta klientela pamiętająca chyba czasy maoistowskiej rewolucji...
Po chwili gospodarz wrócił z czarkami z herbatą i termosem z wrzątkiem. I przysiadł się do nas.
Warto chyba w tym miejscu dodać, że nie znamy mandaryńskiego. I jak przed każdym wyjazdem staramy się załapać trochę słów i wyrażeń w języku państwa, do którego jedziemy, tak tym razem poddaliśmy się po “nihao” i “xiexie” (“cześć” i “dziękuję”). Mandaryński jest językiem tonalnym, więc jego nauka to lingwistyczny Everest. Więcej słów po chińsku byliśmy w stanie pokazać niż powiedzieć, bowiem by ułatwić sobie targowanie nauczyliśmy się pokazywać cyfry od 0 do 10 na palcach jednej ręki (tak, Chińczycy cyfry od 6 do 10 też pokazują jedną ręką) Tymczasem gospodarz naszej herbaciarni nie był w stanie powiedzieć po angielsku zupełnie nic. Ale to mu na szczęście nie przeszkodziło w próbach nawiązania rozmowy
:)
I naprawdę nie wiem jak to się stało i jak to ogarnęliśmy, ale pomimo kompletnej bariery językowej gospodarz wytłumaczył nam cały proces tradycyjnego przygotowania i picia herbaty. I był w tym niestrudzony. Pokazał nam jak należy odgarniać pokrywką fusy podczas picia, jak ustawiać pokrywkę na czarce by poprosić o dolewkę gorącej wody, jak prawidłowo trzymać czarki herbaty - inaczej w przypadku kobiet, inaczej w przypadku mężczyzn. A następnie - wyłącznie gestami i kalamburami - z anielską cierpliwością tłumaczył nam symbolikę poszczególnych elementów ceremonii picia herbaty, które wspólnie tworzą harmonijną całość. Bo o ile dobrze zrozumieliśmy, spodek to ziemia, pokrywka to niebo, a czarki z herbatą to świat i my.
I chyba właśnie ta bezinteresowna życzliwość i to, że “nasz gospodarz” tak bardzo bardzo chciał się z nami podzielić swoją kulturą i herbacianą pasją, tak bardzo mu zależało byśmy zrozumieli - pomimo bariery językowej i pochodzenia “z innego świata”, urzekło mnie w tym wszystkim najbardziej... Bo w sumie w każdej podróży, ale już szczególnie podróży po nie zawsze “łatwych i przyjemnych w obsłudze” Chinach, to właśnie takie momenty i spotkania są najfajniejsze.
Nastawienie naszego Mistrza Ceremonii do nas zapoczątkowało efekt domina - z czasem wszyscy stali bywalcy wrócili do pogawędek, gry w karty i pykania fajek. Niechęć i rezerwa przerodziły się w zobojętnienie, a z czasem zobojętnienie - w akceptację i zainteresowanie.
Bo kiedy godzinę później sięgnęłam po raz pierwszy po aparat nikomu nie przeszkadzało, że robię zdjęcia. Wręcz przeciwnie. Dziadek w koszulce moro prężył się dumnie w snopie światła, pykając leniwie fajeczkę. Inny staruszek chwycił mnie za rękę, przeprowadził przez pół pomieszczenia, pokazał palcem na mój aparat, na siebie i na wiszący nad nim portret wodza Mao, po czym rozsiadł się zamaszyście w bambusowym fotelu, odpalił dymka i kazał się fotografować w blasku “słońca narodu”.
:lol: Ktoś inny proponował tradycyjne czyszczenie uszu pałeczkami.
Przez krótką chwilę byliśmy częścią tego miejsca.
A potem Mistrzowie Ceremonii na zmianę przelewali wrzątek do żeliwnych czajników i plastikowych termosów na wszystkie możliwe tradycyjne sposoby: “na łabędzia”, “na flaminga”, “żurawia”… Dając przy tym nie lada popis finezji, precyzji i krzepy, rodem chyba prosto z Shaolin
:ugeek:
:ugeek: I cóż, potem już żadna inna ceremonia parzenia herbaty, żadna jej czarka - nawet tej cesarskiej, imperialnej, za miliony monet, żadna plantacja czy hebaciarnia - nic, już absolutnie nic nie zrobiło na nas takiego wrażenia, jak to magiczne miejsce.
I kiedy kilka godzin później herbaciarnia niemal całkowicie opustoszała, my również pożegnaliśmy się z naszym Gospodarzem - nieco wzruszeni i niezmiernie wdzięczni za okazaną bezinteresowną życzliwość - i wyszliśmy na zewnątrz do światła i świata. Wsiedliśmy w pierwszy lepszy busik, nie wiedząc dokąd jedzie, potem w kolejny i kiedy po jakimś czasie otoczyły nas wieżowce metropolii, znów mieliśmy surrealistyczne wrażenie, że to podróż w czasie.
Tylko tym razem był to powrót do przyszłości. A nam nie bardzo chciało się do niej wracać...
:idea:
:idea:
:idea: INFO PRAKTYCZNE Pokazywanie cyfr "po chińsku", czyli jedną ręką: https://i.pinimg.com/originals/9b/79/61 ... be53c1.jpg Umiejętność ta przydaje przy negocjacji cen. Z Chińczykami nie jest łatwo się targować, ale zdarzało się, że nasze starania były doceniane, a przynajmniej budziły uśmiech
;)TYDZIEŃ #2: Syczuan, tybetańska prefektura autonomiczna Garzê W rajskiej dolinie wśród zielska
Westchnęłam zrezygnowana.
Byliśmy na dworcu Xinnanmen w Chengdu. Mąż utknął w kolejce po bilety autobusowe, a ja wpatrywałam się w wiszącą na ścianie wielką turystyczną mapą Syczuanu, mapę wręcz upstrzoną zdjęciami z ciekawych miejsc w całej prowincji. Nawet gdybyśmy mogli w samym Syczuanie zamarudzić całe te 2 miesiące, za nic nie dalibyśmy rady tego objechać. A to przecież i tak nie wszystko, bo na oficjalnej rządowej mapie oczywiście zabrakło fascynujących tybetańskich lokalizacji, które interesowałyby mnie najbardziej.
Najczęściej gdy w Europie mówimy o Tybecie mamy na myśli surowy i trudno dostępny rejon gdzieś na Wyżynie Tybetańskiej ze słynną, bajecznie kolorową Lhasą. Odległy “Dach Świata”, po którym cudzoziemcy mogą podróżować tylko po uzyskaniu stosownego zezwolenia, tylko w wieloosobowych, zorganizowanych grupach i tylko po ściśle określonych, niezmiennych trasach. Nieświadomie utożsamiamy zatem Tybet z utworzonym przez Chińczyków w ramach ichniejszej polityki “dziel i rządź” obszarem administracyjnym: Tybetańskim Regionem Autonomicznym. Tymczasem Tybetański Region Autonomiczny obejmuje zaledwie połowę terenów należących niegdyś do Tybetu!
Niemal ⅓ Syczuanu to tereny etnicznie i kulturowo na wskroś tybetańskie. I to tereny, po których obcokrajowcy mogą podróżować swobodnie - z niewielkimi wyjątkami (pech chciał, że miejsce które najbardziej chciałam zobaczyć, było wśród tych wyjątków, ale ciiii
:cry: ) Można więc z łatwością doświadczyć tybetańskiej kultury bez konieczności mierzenia się z chińską biurokracją i papierologią (no chyba, że ktoś lubi
;))
Z niecierpliwością czekam na dalszą część relacji
:) podróżowałem po tybetańskiej prefekturze autonomicznej (Syczuan i Gansu) w październiku 2018 i było to jedno z moich najbardziej wartościowych doświadczeń podróżniczych
:D
cudowne zdjęcia:] Planowałam w przyszłości "objazdówkę" po Chinach, teraz się zastanawiam czy nie przyśpieszyć tego wyjazdu i polecieć jak tylko zakończą walkę z wirusem, taniej pewnie nigdy nie będzie...
Dzięki wszystkim za pozytywne komentarze!
:) @cypel @grondo Dzięki! To są akurat 2 zdjęcia z miejsca, z którego mamy najlepsze wspomnienia z całej podróży, także fajnie, że jakość zdjęć odpowiada jakości wspomnień
;)@Washington Czytałam Twoją relację przed wyjazdem i też dzięki niej przynajmniej na niektóre aspekty chińskości byłam mentalnie przygotowana, także - dzięki
;) A historia o kurze na obiad niejedokrotnie przypominała mi się w trakcie podróży
:lol: @gecko To byliśmy tam w bardzo podobnym czasie
:) Ja też mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że to mój ulubiony rejon Chin i bardzo żałuję, że spędziliśmy tam tak mało czasu. Gdybym kiedyś miała wrócić do Państwa Środka - to tylko tam (no i do Hongkongu <3) @Wojtasior @cccc Cykane pełnoklatkowym bezlusterkowcem Sony A7III, zakupionym tuż przed samym wyjazdem. Po 12 latach korzystania z lustrzanki "secondhand" Nikon D700 - skąd inąd swego czasu też doskonałej - to był dla mnie naprawdę spory przeskok gabarytowy i technologiczny
;) @KlaudiaMojaPodroz pewnie nie
:) Chociaż przypuszczam, że tam tradycyjny ruch turystyczny zacznie się znowu już na dniach i ceny bardzo szybko się wyrównają. Gdy mówię o "tradycyjnym ruchu turystycznym" mam na myśli setki, tysiące, miliony podróżujących po kraju Chińczyków. Turyści z Zachodu to niezauważalna kropla w morzu - Morzu Chińskim - turystyki w Państwie Środka, kropla z którą nikt się za bardzo nie liczy
;) Ta dysproporcja i ilość chińskich wycieczek jest naprawdę porażająca - nic mnie na nią nie było w stanie przygotować, choć o niej czytałam przed wyjazdem, między innymi w relacji @Washington
Dajcie jej cos napisać, w końcu to forum podróżnicze a nie fotograficzne.**Piszę to ironicznie bo juz w marcu wiem ze zadne moje zdjecie znowu nie znajdzie się na kalendarzu f4f
Te zdjęcia powstały jak już zaprzyjaźniłam się z nowym aparatem - na początku to była czarna magia
;) Jeszcze nigdy tak łatwo nie szła mi selekcja fot, jak z pierwszych dni wyjazdu
;)@TIT @przemos74 dodałam info o sprzęcie i szkłach na sam dół tego pierwszego posta@Martinuss to 4. zdjęcie robiłam obiektywem Sony 16-35mm na 22mm i na następujących ustawieniach- czas: 1/160s- przysłona: f/5.6- ISO: 4000Na wyższe ISO bałam się jeszcze wtedy wchodzić, z przesłony też za bardzo niżej nie chciałam zejść, a czas musiałam dobrać tak, żeby rozmyły się kropelki wody, ale gospodarz ceremoni pozostał nieporuszony. Generalnie udało się chyba jakimś fartem, bo miałam dosłownie ułamki sekund na dobranie tych ustawień.
Ze znajdowaniem zakwaterowania po przylocie do Szanghaju to chyba już tak prostu jest. Co prawda nie z powodu ingerencji władz chińskich w działanie aplikacji, tylko przez dziunię z obsługi metra, która podpowiedziała nam, na której stacji wysiąść (jak się później okazało jakieś 3 stacje za wcześnie), do naszego hotelu dotarliśmy po dwugodzinnych poszukiwaniach
:D
@nenyan genialna relacja ( a raczej pierwszy tydzień
:) ). Myślałem, że są już wszystkie ale po zobaczeniu, że jest tylko 1 tydzień zrobiło mi się przykro i czekam z niecierpliwością na dalszą część ! Świetnie się to czyta a zdjęcia są powalające
:)
Kacper_Cz napisał: Myślałem, że są już wszystkie ale po zobaczeniu, że jest tylko 1 tydzień zrobiło mi się przykro i czekam z niecierpliwością na dalszą częśćNa razie są tylko pierwsze 2 dni
;)
tropikey napisał:Kacper_Cz napisał: Myślałem, że są już wszystkie ale po zobaczeniu, że jest tylko 1 tydzień zrobiło mi się przykro i czekam z niecierpliwością na dalszą częśćNa razie są tylko pierwsze 2 dni
;)No patrz Pan rzeczywiście
:D teraz dopiero zauważyłem i też w sumie dziwiłem się czemu to było takie krótkie...
@mycak dzięki! <3 @Kacper_Cz reszta piewszego tygodnia właśnie "się pisze" i powiem nawet, że to pisanie ma się ku końcowi
:) ale przebrnięcie przez całą podróż pewnie spooooro mi zajmie, obawiam się, że nawet obecna dobrowolna samolizolacja będzie na to za krótka
;)@cccc byłam półtora roku temu, czyli chyba przed Tobą. cóż, moje relacje rodzą się długo
;) trzymając się tej metafory: najpierw "ciąża" trwa półtora roku, a potem sam "poród" kilka miesięcy
;) już miałam o tych Chinach nie pisać, ale ostatnio - z wiadomych względów - wracam do nich myślami aż za często...
nenyan napisał:@cccc byłam półtora roku temu, czyli chyba przed Tobą. cóż, moje relacje rodzą się długo
;) trzymając się tej metafory: najpierw "ciąża" trwa półtora roku, a potem sam "poród" kilka miesięcy
;) już miałam o tych Chinach nie pisać, ale ostatnio - z wiadomych względów - wracam do nich myślami aż za często...Dzieki za update, ja mam jeszcze swiezy obraz sprzed kilku m-cy.De facto uwielbiam ten kraj i ludzi, rzadko czytam relacje na forum, przewaznie ogladam zdjecia, ale Twoja przeczytam na pewno.
:) Pozdr. i milego dnia.
Ta herbaciarnia i zdjęcia z niej wygrywają ze wszystkim. Poza tym pokazują, że Tamronem można robić genialne foty i nie trzeba kupować 3x droższego G mastera
:)
grondo napisał:Ta herbaciarnia i zdjęcia z niej wygrywają ze wszystkim. Poza tym pokazują, że Tamronem można robić genialne foty i nie trzeba kupować 3x droższego G mastera
:)Ja jestem niemal samozwańczą ambasadorką tego szkła Tamrona - polecam, polecam i jeszcze raz polecam! Szkoda tylko, że nie mam z tego tytułu u Tamrona żadnych benefitów
:lol: A miejsce jest fenomenalne... I to chyba jedna z dwóch miejscówek, które odkryliśmy przed chińskimi turystami - a to naprawdę nie lada wyczyn, oni są już wszędzie
:roll: Z tego co wiem teraz już też w tej herbaciarni pojawiają się zorganizowane chińskie wycieczki, także być może dzisiaj wrażenia z tego miejsca byłyby nieco inne.
@Hemol próbuje się właśnie zabrać za opisanie kolejnej części, ale coś opornie mi to idzie. tymczasem wielkie graty za wygraną w styczniowym konkursie!! <3
Nieczęsto zabieram głos na tym forum-tym razem MUSZĘ!@nenyan-Gratuluję,zdjęcia są genialne!!!! Relacja także;czyta się ją wspaniale-tym bardziej,że przywołuje wspomnienia sprzed 2 lat.
O matko, jak tam pięknie..........!!!!! Stworzyłaś mi kolejne marzenie
:) Dziękuję :*Cudowne zdjęcia i opisy! I jestem pod wrażeniem tego, jak dokładnie i skrupulatnie przygotowaliście się do wyjazdu.Czekam na więcej!
Dzięki wszystkim za pozytywne komentarze
:) To najlepsza motywacja do pisania!@pestycyda Dziękuję <3 <3 <3 Ostrzegam natomiast, że to marzenie nie pozwala się zaliczyć do "spełnionych" po jednokrotnym odwiedzeniu
:D Chciałoby się tam wracać i wracać... Jeśli jeszcze kiedyś pojadę do Chin, to właśnie na dłużej do Syczuanu
:) A co do przygotowania do wyjazdu to ja tak mam stety/niestety, jestem nieuleczalnym logistykiem i poszukiwaczem - najpierw więc planuję i planuję te moje wyjazdy, potem przeplanowuję wszystko po sto razy, a na koniec jeszcze i tak zmieniam te plany w trakcie
;) @Rysiek Dzięki! A gdzie byłeś w Chinach? I jak Ci się podobało? Jestem ciekawa, bo to jest kraj, który budzi w ludziach naprawdę skrajne emocje
:D
@nenyan Długo czekałem na tę relację.
:)Opis wciąga, ilość smaczków, wynikających z perfekcyjnego przygotowania, porażająca, a zdjęcia, jak zwykle świetne. Herbaciarnia i zdjęcia z niej - klasa światowa.Twoja poprzednia relacja pomogła podjąć decyzję o wyjeździe do Kirgistanu, Chiny od dawna na liście, więc pewnie jak skończę czytać, to zacznę szukać biletów. No dobra, poczekam najpierw na unormowanie się sytuacji na świecie.
;)Przy okazji - zamierzasz zakończyć pisanie relacji w kwietniu? Bo mam do skończenia Kirgistan, a nie chciałbym pozbawić się szansy w konkursie już na starcie
:lol:
@marcinsss wiem, wiem... trzeba było światowej epidemii, żebym zaczęła pisać
:lol: dzięki bardzo za dobre słowo i nieustające poparcie <ukłony> ale Paaaanie, kwiecień? jaki kwiecień!?
:mrgreen: ja wątpię, że jedna pandemia wystarczy, bym dała radę skończyć, patrząc na moje tempo
:| w każdym razie Ty tam pisz, pisz - ja już część czytałam i zagłosuję na pewno!! <3 <3no a Kirgistan polecałam w ciemno, choć może nie zawsze słusznie, natomiast z Chinami to na pewno inna bajka... naprawdę nie wiem czy bardziej je kocham czy nienawidzę
:roll:
Dziękuję za możliwość obejrzenia Twoich pięknych zdjęć! Rozważaliśmy Chiny na ten rok, Syczuan jest na szczycie mojej listy, a widzę, że reszta punktów też się mocno pokrywa z Twoim planem. Mam nadzieję, że za jakiś czas uda nam się to zrealizować, a tymczasem pozachwycam się Twoją relacją. Koniecznie pisz dalej, będę cierpliwie czekać, a czasu teraz mam dużo
;)
Mam pytanie techniczne - dla potomnych ? może orientujesz się czy istnieje jakakolwiek działająca mapa, na wzór Google Maps, z której można korzystać w Chinach?
@malgo1987 dziękuję
:) mam nadzieję, że znajdziesz jakieś fajne inspiracje i przydatne informacje w tych moich postach
:) Syczuan na pewno warty jest poświęcenia mu większej ilości czasu, niż się na pierwszy rzut oka wydaje. Tym bardziej, że pozostałe miejsca w Chinach, co do których miałam wysokie oczekiwania, okazały się być mniej lub bardziej rozczarowujące
;) Syczuan jednak daje radę! @tropikey woah, dzięki!! mega mi miło!
:mrgreen: @south To dłuższa historia... napiszę na priv
:)
@nenyanLarung Gar było moim wielkim marzeniem, ale niestety też minimalnie się spóźniłem i wjazd dla turystów był już zamknięty. Niestety zobaczyć to w takim kształcie jak zostało to uwiecznione na zdjęciach dostępnych w internecie, nigdy pewnie już nie będzie nam dane. Chińczycy wyburzają to wielkie czerwone osiedle. Oficjalnie z powodu zbyt dużego zagęszczenia i związanego z tym zagrożenia pożarowego
:(
Hej, genialna relacja i zdjęcia! Mam dwa techniczne pytania co do fot:
1. Zdradzisz w skrócie przepis na te kolory? Po wstępnych oględzinach wydaje mi się, że zdjęcie saturacji i ocieplenie zieleni, podbicie pomarańczy i czerwieni, ogólne zejście z kontrastem i bielami. Używasz jakichś presetów albo znasz jakiś tutorial jak osiągnąć podobny look? Uwielbiam bawić się w post-procesie, ale z osiągnięciem takiego klimatu zawsze miałem kłopot, szczególnie w taki konsekwentny sposób na wielu ujęciach. Z góry dzięki!
2. Jak z robieniem zdjęć obcym, nie było z tym ogólnie problemu?
Hej, genialna relacja i zdjęcia! Mam dwa techniczne pytania co do fot:
1. Zdradzisz w skrócie przepis na te kolory? Po wstępnych oględzinach wydaje mi się, że zdjęcie saturacji i ocieplenie zieleni, podbicie pomarańczy i czerwieni, ogólne zejście z kontrastem i bielami. Używasz jakichś presetów albo znasz jakiś tutorial jak osiągnąć podobny look? Uwielbiam bawić się w post-procesie, ale z osiągnięciem takiego klimatu zawsze miałem kłopot, szczególnie w taki konsekwentny sposób na wielu ujęciach. Z góry dzięki!
2. Jak z robieniem zdjęć obcym, nie było z tym ogólnie problemu?
Wow, wow, wow. Relacja jest świetna , wiadomo, ale zdjęcia to juz jest jakaś magia... Powiem wam , ż eprzyjemnie spędzać kilka dni urlopu na fly4free przeglądając relacje diotyczące ktrajów o którzych się marzy , kiedy można patrzeć na takie ujęcia... Czapki z głow!
Wow! Taki klejnot, a ja go dopiero teraz znajduję! Zahaczyłem o tamte rejony w 2006, 2007 i potem (już tylko Yunnan) w 2012. Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś uda tam wrócić!
@meczko @ann_a_k Jak doczytaliście tutaj do końca i Wam się spodobało, to proponuję przeczytać (i obejrzeć) wcześniejszą relację tej autorki. Poziom porównywalny, a ma ten plus, że jest zakończona.
:) Może i tu kiedyś zakończenia doczekamy.
:)kirgistan-uzbekistan-tadzykistan-od-pamiru-po-m-aralskie,215,120523No co, jestem fanem, to polecam.
:)
@marcinsss, dzięki! Zacząłem czytać relację @nenyan od ostatniej części, napisałem ten komentarz, a potem popłynąłem, bo zacząłem czytać od początku
:) Tę drugą relację też w międzyczasie znalazłem, ale zostawiam sobie na jutro.I też bardzo czekam na ciąg dalszy tej relacji! Lhagang/Tagong jest na mojej liście miejsc od 2007 - wtedy go ominęliśmy, bo był z boku naszej trasy, jechaliśmy z Litang przez Kangding do Chengdu. Jeżeli covid, Xi Jinping i chińskie organy wizowe pozwolą, to chciałbym kiedyś przejechać trasę z Lhagang dalej na północny wschód, aż do Qinghai, przez Garze i Yushu. Niesamowicie ciekawe tereny!Jedno uzupełnienie do pierwszego czy drugiego postu - te ogniska palone przez Chińczyków na ulicach, z reguły przy jakichś ciekach wodnych, to z okazji miesiąca duchów (https://en.wikipedia.org/wiki/Ghost_Festival), siódmego miesiąca kalendarza księżycowego, przypadającego w okolicach naszego sierpnia-września. W tym miesiącu głodne duchy są wypuszczalne z piekieł i szukają na ziemi jedzenia, a nawet rozrywki. Ludzie palą im symboliczne ofiary, a w niektórych miejscach (zwłaszcza Singapurze i Malezji) miejscowi Chińczycy nawet organizują im imprezy.
Kolejne półtora dnia spędziliśmy na wędrówkach po “naszym” płaskowyżu, czyli obszarach krajobrazowych Yangjiajie, Yuanjiajie i Tianzi Mountain. Mieliśmy to szczęście, że udało mi się znaleźć nocleg nie w hotelu w Zhangjiajie, ani nie w hostelu w miasteczku Wulingyuan - gdzie zatrzymują się niemal wszyscy odwiedzający park, ale... w guesthousie położonym w samym parku na samym płaskowyżu Yuanjiajie - dosłownie 10 minut piechotką od kolumny Avatar Hallelujah! Niby już wówczas obiło mi się o uszy, że Chiny wprowadziły zakaz oferowania noclegów w tym rejonie parku, ale ten jeden jedyny homestay według booking.com wciąż przyjmował turystów. I to był strzał w dziesiątkę! Gdy koło godziny 16-17 wszyscy turyści zjeżdżali do doliny, by zdążyć na ostatniego shuttle busa do miasta, my mieliśmy całe, ciche Hallelujah Mountains tylko i wyłącznie dla siebie.
Nasz guesthouse
Street food w Zhangjiajie Forest National Park - alternatywą był McDonald's ;)
Cóż za niesamowity widok, prawda? Chiński punkt widokowy bez tłumów chińskich turystów. Na drugim planie: Wulingyuan Scenic Area ;)
Czerwień jest w Chinach kolorem szczęścia. Czerwone Wstążki Życzeń to poniekąd chiński odpowiednik kłódek. Każda niesie ze sobą jedno życzenie - najczęściej dotyczące szczęścia w miłości. Podobno im wyżej przywiąże się wstążkę, tym większa szansa na jego spełnienie.
***
Ostatniego dnia, w drodze powrotnej do miasteczka postanowiliśmy zaszaleć i zjechać do doliny gondolą z Tianzi Mountain. Spodziewaliśmy się w tym miejscu ogromnego tłoku, tymczasem chyba trafiliśmy w “ciche godziny”, bo byliśmy w wagoniku sami. I ta podróż gondolką zawieszoną POMIĘDZY tymi filarami była “wisienką na torcie” zwiedzania Wulingyuan. Powstałe w wyniku erozji “lasy” krasowych kolumn z bliska wyglądały bajecznie! Żadne zdjęcia niestety nie oddają tej skali i przestrzeni. Gdyby tylko odrobinę się postarać naprawdę można by sobie z łatwością wyobrazić, że nie zjeżdżamy w dolinę kolejką, a pikujemy w dół na avatarowych ikranach… Nawet mój mąż stwierdził, że gdyby wiedział wcześniej jak obłędna będzie ta jazda gondolką, to cały pobyt w parku byśmy w niej spędzili ;) Choć w sumie nie wiem czy źródłem jego zachwytu były kapitalne widoki, czy też nieoczekiwany brak tłumów w gondolce ;)
***
Po powrocie do miasteczka Wulingyuan wybraliśmy się na szybki obiad, który jak widać nie był wystarczająco smaczny, by go zapamiętać. Jedyne co pamiętam z tej restauracji to kucharza, który zabijał muchy czymś co wyglądało jak plastikowa rakietka do tenisa oraz to, że wybiegłam z niej nagle chcąc sfotografować przejeżdżający ulicą stary, rozklekotany skuter z jeszcze starszą i bardziej rozklekotaną, drewnianą przyczepką, przewożącą - uwaga, uwaga - stojący pionowo, przywiązany czterema linkami do tejże przyczepki nowoczesny bankomat. Pomimo całkiem niezłego refleksu nie zdążyłam złapać tej scenki w kadrze, także dołączyła do mojej “galerii zdjęć niepowstałych”.
Do naszego hostelu w Zhangjiajie dotarliśmy znacznie później niż zamierzaliśmy, bo - oczywiście - mieliśmy problem z jego znalezieniem. Mapka okazała się bezużyteczna, a paru starszych Chińczyków, których pytaliśmy o drogę, niemal uciekło na nasz widok. W końcu mój N. zagadał trzech młodych chłopaczków wpatrzonych w swoje telefony, którzy odpalili chińską apkę - translator, żeby nam “powiedzieć”, że nie mówią po angielsku. Ekstra. Ale mój mąż nie dał za wygraną... Na migi im jakimś cudem wytłumaczył, by włączyli to swoje Baidu - chiński odpowiednik Google Maps - i wyszukali adres naszego hostelu. N. tymczasem włączył Google Mapsy, zrobił szybkie porównanie map w dwóch aplikacjach i dodał prawidłową lokalizację hostelu do naszej mapki. Taadaaam! Zwycięstwo. Niestety już nigdy, naprawdę nigdy później żadni Chińczycy pytani o drogę nie okazali się tak pomocni... ;)
"From China to the world" :roll:
Zasłużone Tsingtao na koniec pierwszego etapu podróży
***
Ostatni dzień pierwszego tygodnia w Chinach spędziliśmy w pociągach do Chengdu. I prawie nie dojechaliśmy... Po pierwsze, prawie wsiedliśmy w zły pociąg podczas przesiadki w Yichang, a po drugie gdy o zmierzchu mijaliśmy wielkie industrialne kompleksy na przedmieściach Chongquing, niemal wyskoczyłam przez okno w pogoni za kolejnym "zdjęciem niepowstałym". Monumentalne zabudowania fabryk były otulone granatowym smogiem, rozświetlonym gdzie niegdzie na czerwono światłem neonowych napisów. Błękit pruski nieba, czerwień neonów i mgła. No scenografia wprost wyjęta z filmu "Blade Runner 2049"... Zresztą był to dzień obfitujący w inne, zdecydowanie bardziej abstrakcyjne historie pociągowe, ale tym poświęcę może kiedyś osobny post, bo - co jak co - chińskie dworce i pociągi bez wątpienia na to zasługują.
:idea: :idea: :idea:
INFO PRAKTYCZNE:
:arrow: Z Shanghaju do Zhangjiajie można obecnie dotrzeć bezpośrednim pociągiem bez przesiadki w Yichang. Podróż trwa od 19 do 22 godzin, w zależności od połączenia. Zawsze można też polecieć samolotem.
:arrow: Orientacyjne ceny: Koszt wejścia do Wulingyuan Scenic Area to bodajże 258 CNY od osoby za 3-dniowy bilet wstępu, koszt Bailong Elevator: 60 CNY, koszt gondolki na Tianzi Mountain: 72 CNY.
:arrow: Mapka parku: https://juliahoogenboom.com/wp-content/ ... 3664-1.jpg
:arrow: Homestay w którym nocowaliśmy w parku narodowym, ten w pobliżu filarów Hallelujah Avatar Column, nazywał się: Zhangjiajie Tudou Boutique Inn. Nie oferuje już noclegów przez Booking.com, ale w chwili obecnej da się go jeszcze wyszukać przez inne serwisy, np. Agoda. Guesthouse jest skromny, ale czysty i schludny.
:arrow: Inne atrakcje w rejonie Zhangjiajie to na przykład:
- Góra Tianmen, “góra z dziurą” na którą prowadzi niezwykle kręta Droga 99 Zakrętów, najdłuższa kolejka linowa na świecie oraz 999 schodów + Tianmen Skywalk, czyli przeszklony balkon, przyklejony do pionowego klifu Tianmen
- Zhangjiajie Glass Bridge - najdłuższy na świecie przeszklony wiszący most rozpęty nad Wielkim Kanionem Zhangjiajie: https://goo.gl/maps/UcQTpKTjLF3MwQ7G7TYDZIEŃ #2, Syczuan
Where the streets have no names
Jesteśmy w Syczuanie, w moim - bez dwóch zdań - ulubionym regionie Chin.
Jest to jedna z tych chińskich prowincji, w których "kultura picia herbaty” jest widoczna na każdym kroku. Niemal każdy szanujący się chiński staruszek pomyka po ulicy z zawieszonym na nadgarstku szklanym termosem z zielonymi liśćmi. Jako że mój mąż jest herbaciarzem z zamiłowania, chińskiej herbaty nie mogło zabraknąć w naszych wyjazdowych planach. Wprawdzie zwiedzanie plantacji mieliśmy zaplanowane na inną prowincję, ale nasz czas w stolicy regionu i jej okolicach można by opisać w skrócie jako “teahouse crawl” - włóczęgę od herbaciarni do herbaciarni ;)
Nasz pobyt w Syczuanie rozpoczęliśmy więc kilkadziesiąt kilometrów od centrum Chengdu - od picia herbaty.
Nawet nie wiecie ile frajdy mam z tego, że wreszcie opisuję ten dzień...
Bo to nasz ulubiony dzień z całego wyjazdu! :)
***
Gdy kilka lat temu napatoczyłam się w internetach na jedno jedyne zdjęcie z tego miejsca - podobne do powyższego - byłam święcie przekonana, że to kadr z jakiegoś hollywoodzkiego filmu o rewolucji kulturalnej czy innym Chinatown. Było “zbyt piękne, żeby było prawdziwe”. Już wtedy miałam świadomość, że miejsca takie jak to raczej w Chinach poznikały, a w najlepszym przypadku zmieniły się diametralnie wraz z rozwojem gospodarczym Chin. Oryginalne plakaty z czasów wodza Mao nie wiszą już bowiem na ścianach. Można je za to kupić w Muzeum Propagandy w Szanghaju za kilka tysięcy złotych per poster [sic!] :o
Mój detektywistyczno-logistyczny rozumek nie dawał jednak za wygraną i kazał sprawdzić ten trop…
Okazało się, że ta magiczna herbaciarnia istnieje sobie gdzieś naprawdę.
Potrzebowałam jedyne 3.5 roku by ją znaleźć.
***
I tak oto pewnego sierpniowego poranka zawędrowaliśmy z N. na ulicę bez nazwy, przed herbaciarnię bez nazwy. Mijani po drodze miejscowi obdarzali nas spojrzeniami z serii: “co oni tu kurna robią?”, dając nam jednocześnie do zrozumienia, że znacząco zboczyliśmy z klasycznego turystycznego szlaku.
Zatrzymaliśmy się wreszcie przed wejściem, którego lokalizację zdradzało jedynie kilka bambusowych stolików. Na straganie nieopodal ktoś sprzedawał gołębie, kilka kramów dalej - klasycznego syczuańskiego hot-pota. Betonowy budynek z dziurawym dachem i ubitym klepiskiem zamiast podłogi niczym się specjalnie nie wyróżniał. Wyglądał jak skrzyżowanie wiejskiej stodoły z garażem mechanika.
I nagle uświadomiłam sobie, że wpadłam w swoje własne sidła. Zdałam sobie sprawę jak wiele miałam oczekiwań związanych z tym miejscem. Zaczęłam się wahać. Wejść czy nie wejść? Fight or flight? Przecież jesteśmy tu tak bardzo “nie na miejscu”, przecież na pewno jedyne co nas spotka to niechęć stałych bywalców… Ale jak się wybuliło 120 zł za taksówkę z miasta, to nie ma co się za długo zastanawiać :P
Na nasz widok wszyscy zamilkli :?
***
Po kilku chwilach niekomfortowej ciszy podszedł do nas gospodarz, nie licząc nas - najmłodszy w pomieszczeniu. Przywitał się uśmiechem, a gestem wskazał stolik przy którym mogliśmy usiąść.
Miałam wrażenie, że przekraczając próg tej ponad stuletniej herbaciarni, teleportowałam się co najmniej o kilkadziesiąt lat wstecz. W pomieszczeniu panował półmrok. Miękkie, plastyczne światło wpadało do środka jedynie przez dwa świetliki w kształcie komunistycznej gwiazdy i uchylone drzwi. Dominowały komplementarne kolory: przydymiona czerwień propagandowych “fresków” i rewolucyjnych haseł wypisanych na ścianach kontrastowała ze zgniłozielonym odcieniem wiekowych, drewnianych mebli. Trudno o bardziej stereotypowo “chińskie” kolorystyczne połączenie, prawda? I do tego ta klientela pamiętająca chyba czasy maoistowskiej rewolucji...
Po chwili gospodarz wrócił z czarkami z herbatą i termosem z wrzątkiem. I przysiadł się do nas.
Warto chyba w tym miejscu dodać, że nie znamy mandaryńskiego. I jak przed każdym wyjazdem staramy się załapać trochę słów i wyrażeń w języku państwa, do którego jedziemy, tak tym razem poddaliśmy się po “nihao” i “xiexie” (“cześć” i “dziękuję”). Mandaryński jest językiem tonalnym, więc jego nauka to lingwistyczny Everest. Więcej słów po chińsku byliśmy w stanie pokazać niż powiedzieć, bowiem by ułatwić sobie targowanie nauczyliśmy się pokazywać cyfry od 0 do 10 na palcach jednej ręki (tak, Chińczycy cyfry od 6 do 10 też pokazują jedną ręką) Tymczasem gospodarz naszej herbaciarni nie był w stanie powiedzieć po angielsku zupełnie nic. Ale to mu na szczęście nie przeszkodziło w próbach nawiązania rozmowy :)
I naprawdę nie wiem jak to się stało i jak to ogarnęliśmy, ale pomimo kompletnej bariery językowej gospodarz wytłumaczył nam cały proces tradycyjnego przygotowania i picia herbaty. I był w tym niestrudzony. Pokazał nam jak należy odgarniać pokrywką fusy podczas picia, jak ustawiać pokrywkę na czarce by poprosić o dolewkę gorącej wody, jak prawidłowo trzymać czarki herbaty - inaczej w przypadku kobiet, inaczej w przypadku mężczyzn. A następnie - wyłącznie gestami i kalamburami - z anielską cierpliwością tłumaczył nam symbolikę poszczególnych elementów ceremonii picia herbaty, które wspólnie tworzą harmonijną całość. Bo o ile dobrze zrozumieliśmy, spodek to ziemia, pokrywka to niebo, a czarki z herbatą to świat i my.
I chyba właśnie ta bezinteresowna życzliwość i to, że “nasz gospodarz” tak bardzo bardzo chciał się z nami podzielić swoją kulturą i herbacianą pasją, tak bardzo mu zależało byśmy zrozumieli - pomimo bariery językowej i pochodzenia “z innego świata”, urzekło mnie w tym wszystkim najbardziej... Bo w sumie w każdej podróży, ale już szczególnie podróży po nie zawsze “łatwych i przyjemnych w obsłudze” Chinach, to właśnie takie momenty i spotkania są najfajniejsze.
Nastawienie naszego Mistrza Ceremonii do nas zapoczątkowało efekt domina - z czasem wszyscy stali bywalcy wrócili do pogawędek, gry w karty i pykania fajek. Niechęć i rezerwa przerodziły się w zobojętnienie, a z czasem zobojętnienie - w akceptację i zainteresowanie.
Bo kiedy godzinę później sięgnęłam po raz pierwszy po aparat nikomu nie przeszkadzało, że robię zdjęcia. Wręcz przeciwnie. Dziadek w koszulce moro prężył się dumnie w snopie światła, pykając leniwie fajeczkę. Inny staruszek chwycił mnie za rękę, przeprowadził przez pół pomieszczenia, pokazał palcem na mój aparat, na siebie i na wiszący nad nim portret wodza Mao, po czym rozsiadł się zamaszyście w bambusowym fotelu, odpalił dymka i kazał się fotografować w blasku “słońca narodu”. :lol: Ktoś inny proponował tradycyjne czyszczenie uszu pałeczkami.
Przez krótką chwilę byliśmy częścią tego miejsca.
A potem Mistrzowie Ceremonii na zmianę przelewali wrzątek do żeliwnych czajników i plastikowych termosów na wszystkie możliwe tradycyjne sposoby: “na łabędzia”, “na flaminga”, “żurawia”… Dając przy tym nie lada popis finezji, precyzji i krzepy, rodem chyba prosto z Shaolin :ugeek: :ugeek: I cóż, potem już żadna inna ceremonia parzenia herbaty, żadna jej czarka - nawet tej cesarskiej, imperialnej, za miliony monet, żadna plantacja czy hebaciarnia - nic, już absolutnie nic nie zrobiło na nas takiego wrażenia, jak to magiczne miejsce.
Tea Master z Shaolin w slow-motion: https://www.dropbox.com/s/6cjjr9uw5mc0d ... 8.mp4?dl=0 ;)
***
I kiedy kilka godzin później herbaciarnia niemal całkowicie opustoszała, my również pożegnaliśmy się z naszym Gospodarzem - nieco wzruszeni i niezmiernie wdzięczni za okazaną bezinteresowną życzliwość - i wyszliśmy na zewnątrz do światła i świata. Wsiedliśmy w pierwszy lepszy busik, nie wiedząc dokąd jedzie, potem w kolejny i kiedy po jakimś czasie otoczyły nas wieżowce metropolii, znów mieliśmy surrealistyczne wrażenie, że to podróż w czasie.
Tylko tym razem był to powrót do przyszłości.
A nam nie bardzo chciało się do niej wracać...
:idea: :idea: :idea:
INFO PRAKTYCZNE
Pokazywanie cyfr "po chińsku", czyli jedną ręką: https://i.pinimg.com/originals/9b/79/61 ... be53c1.jpg Umiejętność ta przydaje przy negocjacji cen. Z Chińczykami nie jest łatwo się targować, ale zdarzało się, że nasze starania były doceniane, a przynajmniej budziły uśmiech ;)TYDZIEŃ #2: Syczuan, tybetańska prefektura autonomiczna Garzê
W rajskiej dolinie wśród zielska
Westchnęłam zrezygnowana.
Byliśmy na dworcu Xinnanmen w Chengdu. Mąż utknął w kolejce po bilety autobusowe, a ja wpatrywałam się w wiszącą na ścianie wielką turystyczną mapą Syczuanu, mapę wręcz upstrzoną zdjęciami z ciekawych miejsc w całej prowincji. Nawet gdybyśmy mogli w samym Syczuanie zamarudzić całe te 2 miesiące, za nic nie dalibyśmy rady tego objechać. A to przecież i tak nie wszystko, bo na oficjalnej rządowej mapie oczywiście zabrakło fascynujących tybetańskich lokalizacji, które interesowałyby mnie najbardziej.
Najczęściej gdy w Europie mówimy o Tybecie mamy na myśli surowy i trudno dostępny rejon gdzieś na Wyżynie Tybetańskiej ze słynną, bajecznie kolorową Lhasą. Odległy “Dach Świata”, po którym cudzoziemcy mogą podróżować tylko po uzyskaniu stosownego zezwolenia, tylko w wieloosobowych, zorganizowanych grupach i tylko po ściśle określonych, niezmiennych trasach. Nieświadomie utożsamiamy zatem Tybet z utworzonym przez Chińczyków w ramach ichniejszej polityki “dziel i rządź” obszarem administracyjnym: Tybetańskim Regionem Autonomicznym. Tymczasem Tybetański Region Autonomiczny obejmuje zaledwie połowę terenów należących niegdyś do Tybetu!
Niemal ⅓ Syczuanu to tereny etnicznie i kulturowo na wskroś tybetańskie. I to tereny, po których obcokrajowcy mogą podróżować swobodnie - z niewielkimi wyjątkami (pech chciał, że miejsce które najbardziej chciałam zobaczyć, było wśród tych wyjątków, ale ciiii :cry: ) Można więc z łatwością doświadczyć tybetańskiej kultury bez konieczności mierzenia się z chińską biurokracją i papierologią (no chyba, że ktoś lubi ;))