W Japonii mieliśmy 26 godzin. Żeby dobrze poznać Japonię, trzeba by pewnie 26 lat, a nie dni. Na samo Tokio przydałoby się pewnie 26 dni. A co zrobić w 26 godzin? Gdybyśmy chcieli zobaczyć wszystko, to nie zobaczylibyśmy nic. Przyjąłem więc dokładnie odwrotną strategię - nie chcemy zobaczyć nic, więc może, przypadkowo, uda nam się zobaczyć coś.
:)
Najpierw jednak sprawy organizacyjne. Przylot (i jutrzejszy wylot) mamy z lotniska Narita. Od centrum miasta to jakieś 60 km. Gdzie spać: w centrum, blisko lotniska czy coś pomiędzy. Wybrałem wariant może nie najlepszy, ale na pewno najbezpieczniejszy. Żeby się rano nie stresować, śpimy w okolicy lotniska. Tym bardziej, że hotele są tu lepsze i tańsze, niż w centrum Tokio. Po nocce na lotnisku jakiś porządny hotel nam się należy.
Wybieram Narita Gateway Hotel - niemłody, ale bardzo porządny obiekt. Jakieś 20 lat temu to pewnie była górna półka, a i obecnie nie mają się czego wstydzić. Cena około 200 PLN za nockę i udaje się zapłacić kuponem z Expedii, którego nie wykorzystaliśmy na zwiedzanie w Hongkongu. Czyli nocleg ze śniadaniem niemal za darmo, a mówili, że noclegi w Japonii drogie
;)
Hotel oferuje darmowy transport z lotniska. Działa to w ten sposób, że 1-2 razy na godzinę (oczywiście co do sekundy zgodnie z rozkładem) kursuje bezpłatny autobus na trasie hotel-lotniska. Podobnie jest to zorganizowane w wielu innych hotelach, więc trzeba uważać, żeby stanąć na dobrym przystanku i wsiąść do właściwego autobusu.
W hotelu jesteśmy ok. 10:30 rano. Możemy już dostać nasz pokój, ale za sporą dopłatą. Nie korzystamy z tej opcji. Spędzamy trochę czasu w lobby, korzystając z hotelowego internetu do załatwienia kilku spraw związanych z dalszą podróżą. Sprawdzam też jak dokładnie i za ile można się stąd dostać do Tokio. W zasadzie możliwości są dwie. Nowy pociąg (Skyliner) albo stary pociąg. Oba jadą z lotniska. Nowy jest fajniejszy, wygodniejszy, znacznie szybszy i trzy razy droższy. Bagaże zostają w hotelu, a my jedziemy. Starym pociągiem.
:)
Nie ustalamy jakiegoś planu zwiedzania, no ale jakiś cel trzeba mieć. Wybieramy bezpłatny punkt widokowy w na 45 piętrze ratusza (Tokyo Metropolitan Government Building). Stary pociąg zatrzymuje się po drodze ze dwieście razy, ale ostatecznie dowozi nas do miasta. Przesiadka w metro i po kilku kolejnych stacjach jesteśmy w okolicy ratusza. Trafiamy w jakąś dzielnicę restauracji, chyba nastawionych głównie na turystów. Można tak wywnioskować z tego, że niemal przed każdym lokalem są niezwykle realistyczne modele 3D sprzedawanych w środku potraw. Przypomina nam to, że czas coś zjeść, ale jakoś żadna knajpa nie jest w stanie nas zachęcić do wejścia. Albo nam się model nie podoba, albo (znacznie częściej) ceny. Ostatecznie znowu zamiast popróbować lokalnej kuchni, to kupujemy spaghetti. No ale potrzeba zaspokojenia głodu wygrała z potrzebą zaspokojenia ciekawości i spróbowania czegoś nowego.
Spaghetti spełniło swoją rolę i z pełnymi brzuszkami wkraczamy do ratusza. W ratuszu widać przygotowanie na odparcie ataku koronawirusa. Obowiązkowe maseczki, wyznaczone miejsca do oczekiwania i mnóstwo pojemników z żelami antywirusowymi. Do wind na taras widokowy stała kilkunastoosobowa kolejka, którą zarządzał Pan Windziarz.
Ze wszystkich osób i rzeczy, które widzieliśmy podczas tych 26 godzin w Japonii, Pan Windziarz zrobił na mnie największe wrażenie. Idealnie wpisywał się w jeden ze stereotypów na temat Japonii i Japończyków, które siedzą w mojej głowie. Był to starszy, siwy mężczyzna. Szczupły i niewysoki, jak większość Japończyków. Jego rolą było pilnowanie kolejki do windy, wpuszczanie odpowiedniej ilości osób do kabiny i wciskanie przycisku, żeby winda jechała na taras widokowy. W zasadzie gdyby go tam nie było, to wszystko zapewne działałoby całkiem nieźle. Ale on był i wykonywał swoje zadania z takim pietyzmem, z taką perfekcją, jakby od tego zależał los świata. Miał elegancki, nieskazitelnie wyprasowany mundur, śnieżnobiałe rękawiczki, był niezwykle uprzejmy, dowcipny, towarzyski i gdy już wykonał wszystkie niezbędne czynności (tzn. wciśnięcie przycisku w windzie) to stawał dwa kroki przed windą w głębokim, typowo japońskim, ukłonie i tak trwał, aż się drzwi windy zamknęły. To było niezwykłe.
Widoki z tarasu też zrobiły na nas wrażenie. To miasto jest olbrzymie i wielopoziomowe. Widzieliśmy już kilka dużych, pełnych wieżowców miast, ale głównie były to miasta nowe. Tutaj rzuca się w oczy, że te wszystkie wysokie budynki powstały kilkanaście-kilkadziesiąt lat temu. Że to wyglądało bardzo podobnie już w drugiej połowie 20 wieku. Gdy w Dubaju nikomu się o drapaczach chmur jeszcze nie śniło, tu budowano te wszystkie olbrzymy i to jeszcze pilnując, żeby były odporne na trzęsienia ziemi.
Kolejny szczegół w Tokio - nie kojarzę, żebym jakimś innym miejscu widział aż tyle samolotów latających wciąż nad centrum miasta na niedużej wysokości. Gdyby było więcej czasu można by zapolować na jakieś niesamowite ujęcia samolotów wkomponowanych w miejski pejzaż.
Na samoloty nie polowałem, ale też trochę eksperymentowałem z fotografią. Na przykład takie ujęcie - która wersja lepsza?
Góra Fuji znajduje się na południowy-zachód od Tokio i zobaczenie jej popołudniu nie jest proste. I przejrzystość powietrza gorsza, niż o świcie. I słońce zdecydowanie przeszkadza. Nam się jednak udało. Pomogła chmura, która na chwilę przesłoniła słońce i pozwoliła zrobić kilka zdjęć.
Wjazd na ten taras widokowy zdecydowanie polecam. Myślę, że najlepsze widoki (i zdjęcia) będą o świcie, więc jak ktoś może sobie to tak zaplanować, to zapewne nie będzie żałował wizyty tutaj. My tymczasem idziemy w kierunku najbliższej (co nie oznacza bliskiej) świątyni. I uważnie rozglądamy się dookoła, chłonąc atmosferę ulicy.
Przede wszystkim jest bezpiecznie. To żadna niespodzianka, ale miło, gdy taka opinia się potwierdza. Ani przez moment nie czuliśmy żadnego zagrożenia.
Każdy chyba zna to słynne skrzyżowanie w dzielnicy Shibuya, przez które podczas jednej zmiany świateł przechodzi czasami ponad 2500 pieszych. Myślałem, że takie pasy dla pieszych na ukos, są tylko tam, ale okazuje się, że to raczej norma w tej okolicy. Większość skrzyżowań miała tak rozwiązane przejścia dla pieszych. Najczęściej w pewnym momencie zapalało się zielone światło tylko dla pieszych, z wszystkich kierunków jednocześnie, i każdy szedł tak, jak mu było najwygodniej.
Następne zaskoczenie - pod miastem istnieje... drugie miasto. Gdy w okolicy stacji Shinjuku weszliśmy w podziemne pasaże, to przeszliśmy nimi półtora kilometra, mijając po drodze wiele podziemnych skrzyżowań, odgałęzień i wyjść na powierzchnię. Wzdłuż tych przejść jest całe mnóstwo sklepów, restauracji i punktów usługowych. Malutką namiastką tego, o czym mówię, są tunele w okolicach Dworca Centralnego w Warszawie, tyle, że w Tokio jest nieporównywalnie bardziej czysto i ładnie.
Trochę górą, trochę dołem i trochę błądząc docieramy w końcu do świątyni. Malutka, schowana między budynkami. Ładna.
Na tym kończymy "zwiedzanie Tokio", idziemy do najbliższej stacji metra i wracamy do Narity.
Uważny czytelnik na pewno zwrócił uwagę, że jakoś żadnych problemów w tym odcinku nie było. No to nadróbmy trochę...
:) Już jak wsiadaliśmy do naszego powrotnego pociągu, to coś mi nie pasowało. Bo na tablicy z odjazdami migało kilka różnych angielsko-krzaczkowych nazw, a pociągi z tego peronu odjeżdżały co 2-3 minuty. Wydawało mi się, że wsiedliśmy w ten właściwy i oczywiście miałem rację - wydawało mi się.
Po kilku przystankach pociąg zakończył bieg. O jakieś 190 przystanków za mało, żeby była to Narita.
Wysiadamy, pytam jakiegoś przechodnia o "Narita Airport" i ten pokazuje mi, a jakże, z ukłonem, w kierunku sąsiedniego peronu, na który właśnie wjeżdża pociąg. No to biegiem do przejścia nad torami, odprowadzani zdziwionym spojrzeniem Uprzejmego Wskazywacza.. Biegiem w górę, biegiem w dół... i już jest za późno. Pociąg odjechał, tylko krzaczki na tablicy wyświetlającej jego cel pozostały. Krzaczki po chwili zmieniły się w napis "normalnymi" literami i... nie był to napis "Narita Int. Airport" tylko coś zupełnie innego. Znowu kogoś pytam, i znowu zapytany uprzejmie pokazuje na... peron, z którego tu przed momentem przybiegliśmy, przy którym stoją teraz dwa składy. Ten, którym przyjechaliśmy oraz drugi, który przed chwilą wjechał.
Rozjaśnia mi się w tępej głowie - ten pierwszy Uprzejmy Wskazywacz wskazywał "w kierunku sąsiedniego peronu", ale wskazywał nie na sąsiedni peron, tylko na drugi tor, przy tym samym peronie. Szlag...
Biegiem w górę, biegiem w dół... Opinie o punktualności japońskiej kolei są zdecydowanie nieprzesadzone. Pociąg odjechał punktualnie, w momencie, kiedy zostało nam jeszcze z 10 schodków do zbiegnięcia w dół. Wszystko to wyglądało pewnie jak słaba scena z podrzędnej komedii i to raczej z początków 20 wieku...
Pociągi na szczęście kursują na tej trasie dość często, więc nie czekaliśmy długo na następny. Jednak te w sumie kilkanaście minut miało znaczenie, bo o kilka minut spóźniliśmy się na nasz hotelowy bus. A następny miał być za 45 minut. Nie ma tego złego... Czas ten wykorzystaliśmy na wizytę w 7/11, gdzie kupiliśmy mnóstwo pysznego jedzenie w całkiem rozsądnych cenach.
To w sumie drobne zdarzenie wyczerpało limit problemów w Tokio i bez dodatkowych atrakcji wróciliśmy do hotelu. Cechą szczególną naszego hotelu jest widok na japoński ogród w czasie śniadania. Zima to nie jest najlepsza pora na podziwianie ogrodów, mimo to było OK. A samo śniadanie bardzo dobre.
Na lotnisko docieramy na czas. Z rzeczy, o których mogę napisać, to zakupy w strefie wolnocłowej i spotkanie celebryty. W ramach zakupów nabyliśmy trochę lokalnych specjałów. W szklanych opakowaniach o pojemności 0,7l i nie było to o dziwo sake, tylko shōchū. Trzeba w końcu spróbować japońskich smaków. No i oczywiście kremy. Nie mogę nie wspomnieć o kremach, w końcu @2catstrooper już od niemal miesiąca czeka na zdjęcie...
;)
Celebrytą był Krzysztof Gonciarz, który leciał tym samym samolotem, co my.
:)
W czasie lotu trochę pięknych widoków, dość bliska mijanka z samolotem lecącym z naprzeciwka, świetne jedzenie, wygodne fotele, mnóstwo filmów po polsku i wesoła ekipa rodaków, którzy wracali z konkursu skoków narciarskich. Do tej pory lataliśmy LOT-em jedynie na krótkich trasach i mieliśmy o naszym narodowym przewoźniku nie najlepsze zdanie. Po locie Dreamlinerem zdecydowanie zmieniamy zdanie. LOT na długich trasach jest super.
Te malownicze mazy na ostatnim zdjęciu, to już Syberia i najprawdopodobniej rzeka Lena.
Miał to być ostatni post, ale postanowiłem, że będzie jeszcze jeden, podsumowujący. Może nawet uda mi się wreszcie policzyć, ile nas to w sumie kosztowało. Bo to nie jest proste...@olajaw @2catstrooper tak jak pisałem, i tak, jak prawidłowo rozszyfrowała @gemmab wpływ miały ceny i niepewność, czym są pozostałe potrawy, widoczne w gablotach czy na zdjęciach. Podstawową potrzebą było najeść się w rozsądnej cenie i to udało się zrealizować. Ciekawość nowych smaków była na dalszym planie. Poza tym jedyne japońskie potrawy, jakie kojarzę, to ramen i sushi - jakimś wielkim fanem obu nie jestem. Gdybyśmy mieli więcej czasu, gdybyśmy byli w miejscu, gdzie ceny były bardziej przyjazne... Pewnie bym się na coś egzotycznego skusił, ale nie tym razem.Dużo się dzieje ostatnio. Zapierdziel taki, że nie ma kiedy taczek załadować. Tydzień temu wróciłem z Majorki, pojutrze wyjazd na Teneryfę. Jakoś trzeba te wakacje ratować. No a na podsumowanie czasu ciągle brak. I jeszcze do pracy trzeba chodzić... Pisałem do @Washington, że jeszcze jeden post będzie, ale mnie polubił i zignorował.
:lol: Pozostaje liczyć, że wierni czytelnicy na taki niedokończony produkt jednak zagłosują.
A może by tak mieć to z głowy...
No dobra, miałem nie pisać, ale się przyznam. Kasę wczoraj przeliczyłem, nie mam tylko kiedy ładnie tego napisać, więc napiszę brzydko.
:) Całość kosztów na 2 osoby, to:
w tym:
Policzyłem wszystkie wydatki niegotówkowe oraz gotówkę wziętą z domu i wypłaconą z bankomatów na miejscu. Wszystkie rezerwacje oraz wszystkie zwroty z rezerwacji. Dodatkowo zeszło 40.000 mil z Miles&More. Nie liczyłem cashbacków i innych tego typu korzyści z zakupów. Żeby podsumowanie finansowe było pełne, to muszę wspomnieć, że został mi do wykorzystania jeszcze jeden bon z expedii na $50.
:)
W podsumowaniu miało być jeszcze kilka zdjęć ze wszystkich odwiedzonych regionów oraz wyjaśnienie, że je ogólnie to raczej mam w życiu szczęście, a problemy omijają mnie z daleka. Jak już się jakiś problem przyplącze, to przeważnie wynika z niego na koniec coś pozytywnego. I oby tak zostało. Jeżeli z niniejszej relacji ktoś wyciągnął inne wnioski, to pewnie dlatego, że taki miałem pomysł na tę relację. Bardziej obrazowo: więcej we mnie Tygryska, niż Kłapouchego.
:lol:
No, to wyjaśniłem, a zamiast zdjęć macie filmik z Majorki. Tak na dowód, że faktycznie tego drona przywiozłem.
W dniu, kiedy wybuchł wulkan Taal i zamknęli lotnisko w Manili, czekałem od 6 rano na lotnisku Baiyun w Kantonie na lot do Manili (lot miał być planowo o 8:30) i.... doczekałem się, o 15:30 samolot wystartował:-). W czasie oczekiwania na lot Linia China Southern stanęła na wysokości zadania i przy bramce zaraz pojawiły się krakersy i woda w butelce, a za 2 godziny był ciepły posiłek. Wystarczyło okazanie biletu.
A jak miałem lot powrotny o 17:30 z Manili 3 lutego to czekając na lotnisku już od 1:00 w nocy (wcześniej przyleciałem z Cebu) obserwowałem z przerażeniem, jak po kolei są kasowane loty do Chin. Pierwszy, który w tym dniu poleciał to ten o 17:30 do Kantonu. Cieszyłem się jak dziecko:-)
I ten dziki tłum na Międzynarodowym Terminalu 1 w Manili, zostanie mi jeszcze na długo w pamięci.
W dniu, kiedy wybuchł wulkan Taal i zamknęli lotnisko w Manili, czekałem od 6 rano na lotnisku Baiyun w Kantonie na lot do Manili (lot miał być planowo o 8:30) i.... doczekałem się, o 15:30 samolot wystartował:-). W czasie oczekiwania na lot Linia China Southern stanęła na wysokości zadania i przy bramce zaraz pojawiły się krakersy i woda w butelce, a za 2 godziny był ciepły posiłek. Wystarczyło okazanie biletu.
A jak miałem lot powrotny o 17:30 z Manili 3 lutego to czekając na lotnisku już od 1:00 w nocy (wcześniej przyleciałem z Cebu) obserwowałem z przerażeniem, jak po kolei są kasowane loty do Chin. Pierwszy, który w tym dniu poleciał to ten o 17:30 do Kantonu. Cieszyłem się jak dziecko:-)
I ten dziki tłum na Międzynarodowym Terminalu 1 w Manili, zostanie mi jeszcze na długo w pamięci.
marcinsss napisał: A w Hongkongu mamy znajomych, którzy kiedyś u nas nocowali (Couchsurfing) w trakcie swojej podróży rowerem z Hongkongu do Barcelony. Jeszcze powiedz mi, że to był młody chłopak, do którego ojciec dołączył już w Europie i był to rok gdzieś 2013?
:shock: p.
Ciąg dalszy będzie, tylko przerwy między odcinkami mogą być długie. Proszę o wyrozumiałość.
:D Na razie powrót do pracy po okresie pracy zdalnej z jednej strony, a remonty i wymiana ogrodzenia u teściowej na wsi z drugiej określają moje priorytety i zajmują cały (niemal) wolny czas.
Fanklub mi rośnie, a ja się opierdzielam...
:cry: Obiecuje się wkrótce zabrać za dalszy ciąg. Może w weekend? W sobotę planujemy uroczyste zakończenie ogrodzenia, to jak w niedzielę nie będzie zbyt dużego kaca, to coś skrobnę.
:)@gemmab jak się ma najlepszą na świecie teściową, to niestety, ale nawet najlepsze na świecie forum o lataniu musi poczekać
;)
@gemmab Tak sobie założyłem, żeby przynajmniej raz w tygodniu popchnąć tę opowieść do przodu.
:)W przerwach między nowościami polecam poprzednie "seriale", zwłaszcza Kirgistan. Tam to się dopiero działo - skorumpowani policjanci, nieprzekupni pogranicznicy, świstaki i żyrandole.
;)
@Martinuss Dziękuję. Fajnie, że się podoba.Co do zdjęć, to zacytuję sam siebie z poprzedniej relacji:Quote:Do robienia zdjęć służyło nam kilka urządzeń.Najbardziej podręczne i najrzadziej używane, to mój chiński telefon, z półki raczej niższej, niż wyższej. Jakość zdjęć słaba.Niewiele lepsze są zdjęcia z iPada. Przy dobrym oświetleniu jeszcze całkiem, całkiem, ale jak zrobi się ciemniej, to słabo.Kolejny na liście to stary Pentax MX-1. Kilka lat temu przeżył straszliwą przygodę na Bali - kąpiel w morzu. Woda nie służy urządzeniom elektronicznym, ale woda morska jest dla nich wręcz zabójcza. Nasz Pentax jakoś przeżył. Reanimowałem go (z pomocą kolegi Radka) i ostatecznie straty ograniczyły się do tego, że nie działa lampa błyskowa i bateria podtrzymująca pamięć. Każdorazowo po wymianie akumulatora trzeba od nowa ustawiać datę, godzinę i jeszcze kilka rzeczy. Ale robi świetne makro (jak na kompaktowy aparat), a pozostałe zdjęcia też są OK. Nieduży, lekki, jeździ więc z nami, jako drugi aparat.I wreszcie aparat podstawowy: Sony a6300 z dwoma obiektywami (Sony 18-105 F4.0 oraz Samyang 12 mm F2.0).Obróbka tylko bardzo podstawowa w DxO (wersja nr 11, stara, ale dawali za darmo
;) ). Zresztą i tak głównie korzystam z .jpg Może czas to wreszcie zmienić...
marcinsss napisał:Tony wziął jeszcze część cięższych rzeczy do siebie, odciążając ojca i wyruszyli w dalszą trasę. Jak się okazuje, ich kolejnym gospodarzem był @puhacz Bardzo jestem ciekawy, czy coś z tej historii mu przekazali. A może powstała jakaś nowa, równie ciekawa?Będzie bez fajerwerków
;) Zaakceptowałem zapytanie ale uprzedziłem, że będę na weselu poza miastem. Do mieszkania wpuściła ich znajoma, panowie zjedli mój cały zapas ryżu (to nie żart
:) ale oczywiście nie bez zgody - wyraźnie zaznaczyłem, że co w kuchni to można jeść) i jak wróciłem następnego dnia to już ich nie było bo wyruszyli w dalszą trasę. Chociaż byli moimi gośćmy z CS to osobiście się nie poznaliśmy ale cieszę się, że mogłem im trochę tą podróż ułatwić.p.
Ale się uśmiałem. Dawno nie czytałem tak fajnego opowiadania z podróży. Szczególnie "ptaszydło" mnie rozbawiło. Miałem ostatnio podobne wrażenia ale z Tajlandii.
@marcinsss świetne masz pióro... ale im dalej czytam, tym mniej wierzę, że wróciliście cali, w jednym kawałku, nic Was nie zjadło i nie napotkaliście żadnego niedającego się przezwyciężyć problemu
:)
@Raphael problemy są po to, żeby je rozwiązywać. Zaufaj mi, wiem co mówię. Jestę inżynierę.A co do powrotu - czy fakt, że piszę tę relację nie daje Ci do myślenia?
:lol:
Przecież ta relacja to majstersztyk
:shock: czyta się ją jak dobrą książkę. Z niecierpliwością czekam na kolejny epizod, jak z lat młodzieńczych gdzie czekało się na nowy odcinek Zagubionych czy Prison Break
:)
@tarman @mk89 Dzięki.
:)"Prison Break" nigdy mnie nie wciągnęło, ale na kolejne odcinki "Zagubionych" też czekałem z niecierpliwością i nadzieję, że się coś w końcu wyjaśni. Niestety, zawsze okazywało się, że rozwiązanie jednej zagadki generowało trzy kolejne i ostatecznie straciłem cierpliwość do tego serialu. Do tej pory nie wiem, jak się to skończyło. I czy się w ogóle skończyło.
:lol: U mnie na szczęście nie będzie kilku sezonów, a wszystkie "zagadki" zostaną rozwiązane przed zakończeniem relacji.
8-) No i jeżeli to Wam się podoba, a nie czytaliście moich poprzednich "wypocin", to polecam, zwłaszcza Kazachstan, Kirgistan - moim zdaniem ciekawsza niż ta.
:)
"...to dostajemy jeszcze wieści z domu. U Asi mamy lis zagryzł wszystkie kury..."to już wiemy dlaczego ten płot u teściowej był taki ważny...został jeszcze kogut
;)czekamy na cd relacji, najlepsze najgorsze jeszcze chyba przed nami...
@tarman Ktoś tu widzę uważnie czyta i kojarzy fakty.
:)Ogrodzenie zrobione, stado już odtworzone, czekamy na pierwsze jaja. Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, nikt nie ma takich jaj, jak moja teściowa.
:lol:
@marcinsss rzadko czytam relacje, ale Twoja jest ciekawie, szczerze pisana i jak widac potrafisz sobie poradzic w roznych sytuacjach.
:) Czekam na CD i bede glosowal w konkursie. marcinsss napisał:Ja głęboko wierzę, że dobro wraca. Zgadza sie , dobro powraca
:) i tak trzymaj. marcinsss napisał:Z tych rozmów najbardziej zapamiętałem dysonans poznawczy Raymonda, który nie mógł ogarnąć jak to jest w ogóle możliwe, że obcy ludzie tak wiele dla nich zrobili i nie chcą nic w zamian. I jak bardzo był przejęty, kiedy nam tłumaczył, że on znał pojęcie "gościnność", że w Chinach też się podejmuje gościSmiem twierdzic, ze Chinczycy potrafia ugoscic i zajac sie gosciem, tak jak juz wczesniej wspominalem. cccc napisał:bedac w Belgradzie poznalem mila i sympatyczna osobke, ktora to zaprosila mnie do HK i tak serdecznego przyjecia to sie nawet w najlepszych snach nie spodziewalem.
:) Byla okazja poznac HK od innej strony i spedzic fantastyczny czas ze slodka, mloda Chinka. @Handsome spoko, zdjecia zobaczysz. Zreszta bardzo ciekawe okolicznosci samego poznania....
Też spałam w hotelu Aqua w El Nido ale bez balkonu
:lol: W ogóle nie słyszeliśmy szumu fal a wieczorami siadaliśmy na tarasie(tam gdzie były serwowane śniadania) przy bezalkoholowym i patrzyliśmy w ciemność
:) Wróciłabym tam choćby jutro
:D Pierwszy tour, to też był dla nas szok
:P
cccc napisał:@marcinsss rzadko czytam relacje, ale Twoja jest ciekawie, szczerze pisanaDziękuję. Staram się. Jeśli się spodobało, to polecam pozostałe moje dzieła, zwłaszcza Kirgistan.@jekyll Też bym wrócił.
8-)
marcinsss napisał:Jeśli się spodobało, to polecam pozostałe moje dzieła, zwłaszcza Kirgistan.Tak wlasnie zaczalem czytac lekture o Kirgistanie i fajnie sie czyta, potrafisz zaciekawic.Btw podobaja mi sie cytaty w j. rosyjskim.
Ja uwielbiam szum fal, sam sobie często do spania puszczam cichutko na głośnikach to: https://www.youtube.com/watch?v=E29TkWp8PGIPS. Kolejny świetny odcinek, czekam na więcej
:)
@mk89 to, co dałeś, to jest taki fajny, jednostajny szum. Ten by chyba nie przeszkadzał. To, co było u nas, za oknem, to było takie "sru, przerwa, przerwa, sru, przerwa, przerwa,..." Może dlatego było takie wkurzające...
Hweeee! Bede gwiazda drugiego (albo trzeciego, czwartego?) planu!
:lol: Dlugopis do autografow i "garnek" na glowe do zdjec juz mam gotowe.Ale tak na serio. Swietna relacja i super zdjecia.A przy okazji, moj dron lezy w kacie, bo wszedzie gdzie jezdze jest zakaz dronowania. Czekalam na Twoje zdjecia, i szkoda, ze ich nie ma.
Ciekawe, tym bardziej, że przypomina mi się i moja podróż do Hongkongu dwa lata temu (potem była Kambodża a nie Filipiny), i tegoroczny wyjazd około połowy stycznia (Sri Lanka i Malediwy). Wylatywałem z polski 17.01. i temat wirusa był wówczas zdecydowanie odległy a głowę zaprzątały wtedy inne potencjalnie newralgiczne kwestie, jak zabicie irańskiego generała i zestrzelenie samolotu kilka dni później. Przejmowałem się, że jeśli byłoby napięcie w tym regionie i ograniczenia, to ja mam bilety na linię, która lata nad Iranem i Irakiem, bo nie ma innego wyjścia z uwagi na konflikt z sąsiadami. Na szczęście te kwestie nie przerodziły się w jakikolwiek realny problem.Gdy autor relacji wylatywał z Polski, to ja dzień wcześniej leciałem na Malediwy, po kilku dniach linie zaczęły odwoływać loty do Chin ale moje miejsce wakacyjne było odległe od centrum problemu, więc jedynie z małej i sennej malediwskiej wysepki śledziłem, co się dzieje. Szybko zaczęło się to zmieniać.... Oby zmiana pozwalająca na powrót do tego co było przedtem również wkrótce nastąpiła.
Zachod slonca - przedni!Na Filipiny nigdy mnie nie ciagnelo. W tym roku mialam leciec na Sinulog ze znajomymi z Legionu, ale szef nie dal wolnego.Ale takie super zdjecia jak Twoje zachecaja mnie do zmiany zdania odnosnie Filipin.
:D Moze po pandemii...Na zdjecie kremu czekam z zapartym tchem. Jako osoba, ktora jest w stanie leciec calkiem daleko, tylko po to, zeby kupic super krem, to dla mnie wazna czesc tej relacji.
:twisted:
Ja wiem, że dla zaawansowanego podróżnika Filipiny to żadna egzotyka, ale bym ich nie skreślał. To, co my widzieliśmy, to jest nic. Tam jest naprawdę wiele do zobaczenia. Ciekawa kultura, mili ludzie, piękna natura. I stosunkowo tanio. Jak ma być egzotycznie, to można poszukać jakichś ciekawych miejsc, gdzie turyści to większa atrakcja dla miejscowych, niż oni dla nas.
;) Wśród 880 zamieszkałych wysp coś by się wybrało.A co do kremu - balonik widzę mocno napompowany... Obawiam się, że to, co jest super kremem z odległej Japonii dla polskiej nauczycielki na wakacjach może się okazać standardowym kremem ze średniej półki, dostępnym w sklepie za rogiem dla szturmowca (szturmowczyni? szturmówki?) mieszkającej w Japonii.
;)
Wiem, wiem... Mnie jakos nie ciagnie w tamte rejony. Choc zesmy z mezem rozmyslali nad ewentualna emerytura gdzies w okolicach Leyte. Kto wie...Ojtam ojtam... super krem moze byc i z najbardziej dolnej polki, o ile dobrze dziala. A na nastepny raz, to moge Asi polecic co kupic. Zeby bylo i super dla twarzy i dla portfela. Co nie???
:twisted:
A jednak ktoś zauważył...
:)Zgłosiłem się na męża zaufania na niedzielne wybory i dlatego nie było kolejnego odcinka.Co prawda mnie na tego męża nie powołali, więc kiepska to wymówka, ale zawsze lepsza, niż to, że mi się po prostu nie chciało.
Bardzo dziękuję za tą relacje!! Zazdraszczam nieziemsko bo dla nas byłyby to idealne wakacje! 3 nowoczesne miasta z "wieżowcami" dla mojego chlopa i piękne plaże oraz cudowni ludzie na Filipinach dla mnie... [emoji16] Mimo że byłam w tych miejscach osobno i nie miałam "wuchta" problemów (tylko troszkę) to miałam podobne odczucia i spostrzeżenia i dzięki twojej relacji na chwilę mogłam tam wrócić... Dziękuję jeszcze raz ! I oczywiście czekam na podsumowanie a także inne relacje bo czyta się to jak własne myśli[emoji16]
Spaghetti??? W Tokio??? Why?????A Aqualabel znam! A jakze!
:-)Ha! O Locie mam zupelnie odmienne zdanie. Na krotkich trasach mozna przezyc (choc ostatni raz latalam nimi 2 lata temu jak bylam w PL), ale na dlugich? Zdecydowanie nie.Choc pewnie jak pozwola nam znowu podrozowac, to mam tyle M&M, ze pewnie na podroz do Polski sie skusze. Zobaczymy...
Akurat spaghetti doskonale rozumiem[emoji23] My też podczas pierwszej wizyty przytłoczeni różnorodnością wyboru a także cenami wylądowaliśmy na spaghetti. Z tym, że było to najbardziej japońskie spaghetti jakie można sobie wyobrazić![emoji6] W okolicach parku Ueno była wtedy (bo chyba już jej nie ma) stylizowana na niemiecką karczmę knajpa w której obsluga w strojach alpejskich lała piwo do wielkich kufli, na ścianach wisiały zdjęciach niemieckich żołnierzy a w tle przygrywały bawarskie przeboje! [emoji23] Dostaliśmy wtedy najsmaczniejsze w życiu spaghetti - makaron w sosie pomidorowym z parówkami oraz jajkiem sadzonym na wierzchu! [emoji28] Cała sutuacja wyglądała jak wyjęta z filmu Wakacje w krzywym zwierciadle z Chevy Chasem [emoji1787]
@olajaw @2catstrooper tak jak pisałem, i tak, jak prawidłowo rozszyfrowała @gemmab wpływ miały ceny i niepewność, czym są pozostałe potrawy, widoczne w gablotach czy na zdjęciach. Podstawową potrzebą było najeść się w rozsądnej cenie i to udało się zrealizować. Ciekawość nowych smaków była na dalszym planie. Poza tym jedyne japońskie potrawy, jakie kojarzę, to ramen i sushi - jakimś wielkim fanem obu nie jestem. Gdybyśmy mieli więcej czasu, gdybyśmy byli w miejscu, gdzie ceny były bardziej przyjazne... Pewnie bym się na coś egzotycznego skusił, ale nie tym razem.
Świetna relacja, w dobie uziemienia i niepewności lotów, fajnie poczytać o takich przygodach (zwłaszcza z happy endem)
:) Pytanko o punkt widokowy w Tokio - z tego co wyczytałem w internetach to wejście jest za darmo, rejestrowaliście się wcześniej czy można to było zrobić z marszu?
W Japonii mieliśmy 26 godzin. Żeby dobrze poznać Japonię, trzeba by pewnie 26 lat, a nie dni. Na samo Tokio przydałoby się pewnie 26 dni. A co zrobić w 26 godzin? Gdybyśmy chcieli zobaczyć wszystko, to nie zobaczylibyśmy nic. Przyjąłem więc dokładnie odwrotną strategię - nie chcemy zobaczyć nic, więc może, przypadkowo, uda nam się zobaczyć coś. :)
Najpierw jednak sprawy organizacyjne. Przylot (i jutrzejszy wylot) mamy z lotniska Narita. Od centrum miasta to jakieś 60 km. Gdzie spać: w centrum, blisko lotniska czy coś pomiędzy. Wybrałem wariant może nie najlepszy, ale na pewno najbezpieczniejszy. Żeby się rano nie stresować, śpimy w okolicy lotniska. Tym bardziej, że hotele są tu lepsze i tańsze, niż w centrum Tokio. Po nocce na lotnisku jakiś porządny hotel nam się należy.
Wybieram Narita Gateway Hotel - niemłody, ale bardzo porządny obiekt. Jakieś 20 lat temu to pewnie była górna półka, a i obecnie nie mają się czego wstydzić. Cena około 200 PLN za nockę i udaje się zapłacić kuponem z Expedii, którego nie wykorzystaliśmy na zwiedzanie w Hongkongu. Czyli nocleg ze śniadaniem niemal za darmo, a mówili, że noclegi w Japonii drogie ;)
Hotel oferuje darmowy transport z lotniska. Działa to w ten sposób, że 1-2 razy na godzinę (oczywiście co do sekundy zgodnie z rozkładem) kursuje bezpłatny autobus na trasie hotel-lotniska. Podobnie jest to zorganizowane w wielu innych hotelach, więc trzeba uważać, żeby stanąć na dobrym przystanku i wsiąść do właściwego autobusu.
W hotelu jesteśmy ok. 10:30 rano. Możemy już dostać nasz pokój, ale za sporą dopłatą. Nie korzystamy z tej opcji. Spędzamy trochę czasu w lobby, korzystając z hotelowego internetu do załatwienia kilku spraw związanych z dalszą podróżą. Sprawdzam też jak dokładnie i za ile można się stąd dostać do Tokio. W zasadzie możliwości są dwie. Nowy pociąg (Skyliner) albo stary pociąg. Oba jadą z lotniska. Nowy jest fajniejszy, wygodniejszy, znacznie szybszy i trzy razy droższy.
Bagaże zostają w hotelu, a my jedziemy. Starym pociągiem. :)
Nie ustalamy jakiegoś planu zwiedzania, no ale jakiś cel trzeba mieć. Wybieramy bezpłatny punkt widokowy w na 45 piętrze ratusza (Tokyo Metropolitan Government Building). Stary pociąg zatrzymuje się po drodze ze dwieście razy, ale ostatecznie dowozi nas do miasta. Przesiadka w metro i po kilku kolejnych stacjach jesteśmy w okolicy ratusza. Trafiamy w jakąś dzielnicę restauracji, chyba nastawionych głównie na turystów. Można tak wywnioskować z tego, że niemal przed każdym lokalem są niezwykle realistyczne modele 3D sprzedawanych w środku potraw. Przypomina nam to, że czas coś zjeść, ale jakoś żadna knajpa nie jest w stanie nas zachęcić do wejścia. Albo nam się model nie podoba, albo (znacznie częściej) ceny. Ostatecznie znowu zamiast popróbować lokalnej kuchni, to kupujemy spaghetti. No ale potrzeba zaspokojenia głodu wygrała z potrzebą zaspokojenia ciekawości i spróbowania czegoś nowego.
Spaghetti spełniło swoją rolę i z pełnymi brzuszkami wkraczamy do ratusza. W ratuszu widać przygotowanie na odparcie ataku koronawirusa. Obowiązkowe maseczki, wyznaczone miejsca do oczekiwania i mnóstwo pojemników z żelami antywirusowymi. Do wind na taras widokowy stała kilkunastoosobowa kolejka, którą zarządzał Pan Windziarz.
Ze wszystkich osób i rzeczy, które widzieliśmy podczas tych 26 godzin w Japonii, Pan Windziarz zrobił na mnie największe wrażenie. Idealnie wpisywał się w jeden ze stereotypów na temat Japonii i Japończyków, które siedzą w mojej głowie. Był to starszy, siwy mężczyzna. Szczupły i niewysoki, jak większość Japończyków. Jego rolą było pilnowanie kolejki do windy, wpuszczanie odpowiedniej ilości osób do kabiny i wciskanie przycisku, żeby winda jechała na taras widokowy. W zasadzie gdyby go tam nie było, to wszystko zapewne działałoby całkiem nieźle. Ale on był i wykonywał swoje zadania z takim pietyzmem, z taką perfekcją, jakby od tego zależał los świata. Miał elegancki, nieskazitelnie wyprasowany mundur, śnieżnobiałe rękawiczki, był niezwykle uprzejmy, dowcipny, towarzyski i gdy już wykonał wszystkie niezbędne czynności (tzn. wciśnięcie przycisku w windzie) to stawał dwa kroki przed windą w głębokim, typowo japońskim, ukłonie i tak trwał, aż się drzwi windy zamknęły. To było niezwykłe.
Widoki z tarasu też zrobiły na nas wrażenie. To miasto jest olbrzymie i wielopoziomowe. Widzieliśmy już kilka dużych, pełnych wieżowców miast, ale głównie były to miasta nowe. Tutaj rzuca się w oczy, że te wszystkie wysokie budynki powstały kilkanaście-kilkadziesiąt lat temu. Że to wyglądało bardzo podobnie już w drugiej połowie 20 wieku. Gdy w Dubaju nikomu się o drapaczach chmur jeszcze nie śniło, tu budowano te wszystkie olbrzymy i to jeszcze pilnując, żeby były odporne na trzęsienia ziemi.
Kolejny szczegół w Tokio - nie kojarzę, żebym jakimś innym miejscu widział aż tyle samolotów latających wciąż nad centrum miasta na niedużej wysokości. Gdyby było więcej czasu można by zapolować na jakieś niesamowite ujęcia samolotów wkomponowanych w miejski pejzaż.
Na samoloty nie polowałem, ale też trochę eksperymentowałem z fotografią. Na przykład takie ujęcie - która wersja lepsza?
Góra Fuji znajduje się na południowy-zachód od Tokio i zobaczenie jej popołudniu nie jest proste. I przejrzystość powietrza gorsza, niż o świcie. I słońce zdecydowanie przeszkadza. Nam się jednak udało. Pomogła chmura, która na chwilę przesłoniła słońce i pozwoliła zrobić kilka zdjęć.
Wjazd na ten taras widokowy zdecydowanie polecam. Myślę, że najlepsze widoki (i zdjęcia) będą o świcie, więc jak ktoś może sobie to tak zaplanować, to zapewne nie będzie żałował wizyty tutaj.
My tymczasem idziemy w kierunku najbliższej (co nie oznacza bliskiej) świątyni. I uważnie rozglądamy się dookoła, chłonąc atmosferę ulicy.
Przede wszystkim jest bezpiecznie. To żadna niespodzianka, ale miło, gdy taka opinia się potwierdza. Ani przez moment nie czuliśmy żadnego zagrożenia.
Każdy chyba zna to słynne skrzyżowanie w dzielnicy Shibuya, przez które podczas jednej zmiany świateł przechodzi czasami ponad 2500 pieszych. Myślałem, że takie pasy dla pieszych na ukos, są tylko tam, ale okazuje się, że to raczej norma w tej okolicy. Większość skrzyżowań miała tak rozwiązane przejścia dla pieszych. Najczęściej w pewnym momencie zapalało się zielone światło tylko dla pieszych, z wszystkich kierunków jednocześnie, i każdy szedł tak, jak mu było najwygodniej.
Następne zaskoczenie - pod miastem istnieje... drugie miasto. Gdy w okolicy stacji Shinjuku weszliśmy w podziemne pasaże, to przeszliśmy nimi półtora kilometra, mijając po drodze wiele podziemnych skrzyżowań, odgałęzień i wyjść na powierzchnię. Wzdłuż tych przejść jest całe mnóstwo sklepów, restauracji i punktów usługowych. Malutką namiastką tego, o czym mówię, są tunele w okolicach Dworca Centralnego w Warszawie, tyle, że w Tokio jest nieporównywalnie bardziej czysto i ładnie.
Trochę górą, trochę dołem i trochę błądząc docieramy w końcu do świątyni. Malutka, schowana między budynkami. Ładna.
Na tym kończymy "zwiedzanie Tokio", idziemy do najbliższej stacji metra i wracamy do Narity.
Uważny czytelnik na pewno zwrócił uwagę, że jakoś żadnych problemów w tym odcinku nie było. No to nadróbmy trochę... :)
Już jak wsiadaliśmy do naszego powrotnego pociągu, to coś mi nie pasowało. Bo na tablicy z odjazdami migało kilka różnych angielsko-krzaczkowych nazw, a pociągi z tego peronu odjeżdżały co 2-3 minuty. Wydawało mi się, że wsiedliśmy w ten właściwy i oczywiście miałem rację - wydawało mi się.
Po kilku przystankach pociąg zakończył bieg. O jakieś 190 przystanków za mało, żeby była to Narita.
Wysiadamy, pytam jakiegoś przechodnia o "Narita Airport" i ten pokazuje mi, a jakże, z ukłonem, w kierunku sąsiedniego peronu, na który właśnie wjeżdża pociąg. No to biegiem do przejścia nad torami, odprowadzani zdziwionym spojrzeniem Uprzejmego Wskazywacza.. Biegiem w górę, biegiem w dół... i już jest za późno. Pociąg odjechał, tylko krzaczki na tablicy wyświetlającej jego cel pozostały.
Krzaczki po chwili zmieniły się w napis "normalnymi" literami i... nie był to napis "Narita Int. Airport" tylko coś zupełnie innego. Znowu kogoś pytam, i znowu zapytany uprzejmie pokazuje na... peron, z którego tu przed momentem przybiegliśmy, przy którym stoją teraz dwa składy. Ten, którym przyjechaliśmy oraz drugi, który przed chwilą wjechał.
Rozjaśnia mi się w tępej głowie - ten pierwszy Uprzejmy Wskazywacz wskazywał "w kierunku sąsiedniego peronu", ale wskazywał nie na sąsiedni peron, tylko na drugi tor, przy tym samym peronie. Szlag...
Biegiem w górę, biegiem w dół... Opinie o punktualności japońskiej kolei są zdecydowanie nieprzesadzone. Pociąg odjechał punktualnie, w momencie, kiedy zostało nam jeszcze z 10 schodków do zbiegnięcia w dół. Wszystko to wyglądało pewnie jak słaba scena z podrzędnej komedii i to raczej z początków 20 wieku...
Pociągi na szczęście kursują na tej trasie dość często, więc nie czekaliśmy długo na następny. Jednak te w sumie kilkanaście minut miało znaczenie, bo o kilka minut spóźniliśmy się na nasz hotelowy bus. A następny miał być za 45 minut. Nie ma tego złego... Czas ten wykorzystaliśmy na wizytę w 7/11, gdzie kupiliśmy mnóstwo pysznego jedzenie w całkiem rozsądnych cenach.
To w sumie drobne zdarzenie wyczerpało limit problemów w Tokio i bez dodatkowych atrakcji wróciliśmy do hotelu. Cechą szczególną naszego hotelu jest widok na japoński ogród w czasie śniadania. Zima to nie jest najlepsza pora na podziwianie ogrodów, mimo to było OK. A samo śniadanie bardzo dobre.
Na lotnisko docieramy na czas. Z rzeczy, o których mogę napisać, to zakupy w strefie wolnocłowej i spotkanie celebryty. W ramach zakupów nabyliśmy trochę lokalnych specjałów. W szklanych opakowaniach o pojemności 0,7l i nie było to o dziwo sake, tylko shōchū. Trzeba w końcu spróbować japońskich smaków.
No i oczywiście kremy. Nie mogę nie wspomnieć o kremach, w końcu @2catstrooper już od niemal miesiąca czeka na zdjęcie... ;)
Celebrytą był Krzysztof Gonciarz, który leciał tym samym samolotem, co my. :)
W czasie lotu trochę pięknych widoków, dość bliska mijanka z samolotem lecącym z naprzeciwka, świetne jedzenie, wygodne fotele, mnóstwo filmów po polsku i wesoła ekipa rodaków, którzy wracali z konkursu skoków narciarskich. Do tej pory lataliśmy LOT-em jedynie na krótkich trasach i mieliśmy o naszym narodowym przewoźniku nie najlepsze zdanie. Po locie Dreamlinerem zdecydowanie zmieniamy zdanie. LOT na długich trasach jest super.
Te malownicze mazy na ostatnim zdjęciu, to już Syberia i najprawdopodobniej rzeka Lena.
Miał to być ostatni post, ale postanowiłem, że będzie jeszcze jeden, podsumowujący. Może nawet uda mi się wreszcie policzyć, ile nas to w sumie kosztowało. Bo to nie jest proste...@olajaw @2catstrooper tak jak pisałem, i tak, jak prawidłowo rozszyfrowała @gemmab wpływ miały ceny i niepewność, czym są pozostałe potrawy, widoczne w gablotach czy na zdjęciach. Podstawową potrzebą było najeść się w rozsądnej cenie i to udało się zrealizować. Ciekawość nowych smaków była na dalszym planie. Poza tym jedyne japońskie potrawy, jakie kojarzę, to ramen i sushi - jakimś wielkim fanem obu nie jestem. Gdybyśmy mieli więcej czasu, gdybyśmy byli w miejscu, gdzie ceny były bardziej przyjazne... Pewnie bym się na coś egzotycznego skusił, ale nie tym razem.Dużo się dzieje ostatnio. Zapierdziel taki, że nie ma kiedy taczek załadować. Tydzień temu wróciłem z Majorki, pojutrze wyjazd na Teneryfę. Jakoś trzeba te wakacje ratować. No a na podsumowanie czasu ciągle brak. I jeszcze do pracy trzeba chodzić...
Pisałem do @Washington, że jeszcze jeden post będzie, ale mnie polubił i zignorował. :lol: Pozostaje liczyć, że wierni czytelnicy na taki niedokończony produkt jednak zagłosują.
A może by tak mieć to z głowy...
No dobra, miałem nie pisać, ale się przyznam. Kasę wczoraj przeliczyłem, nie mam tylko kiedy ładnie tego napisać, więc napiszę brzydko. :)
Całość kosztów na 2 osoby, to:
w tym:
Policzyłem wszystkie wydatki niegotówkowe oraz gotówkę wziętą z domu i wypłaconą z bankomatów na miejscu. Wszystkie rezerwacje oraz wszystkie zwroty z rezerwacji. Dodatkowo zeszło 40.000 mil z Miles&More. Nie liczyłem cashbacków i innych tego typu korzyści z zakupów.
Żeby podsumowanie finansowe było pełne, to muszę wspomnieć, że został mi do wykorzystania jeszcze jeden bon z expedii na $50. :)
W podsumowaniu miało być jeszcze kilka zdjęć ze wszystkich odwiedzonych regionów oraz wyjaśnienie, że je ogólnie to raczej mam w życiu szczęście, a problemy omijają mnie z daleka. Jak już się jakiś problem przyplącze, to przeważnie wynika z niego na koniec coś pozytywnego. I oby tak zostało. Jeżeli z niniejszej relacji ktoś wyciągnął inne wnioski, to pewnie dlatego, że taki miałem pomysł na tę relację. Bardziej obrazowo: więcej we mnie Tygryska, niż Kłapouchego. :lol:
No, to wyjaśniłem, a zamiast zdjęć macie filmik z Majorki. Tak na dowód, że faktycznie tego drona przywiozłem.
https://www.youtube.com/watch?v=goA_Bq1tbKI
Fajna muza, nie? :D A ta czapeczka, z głupkowato wygiętym daszkiem, to z Palawanu. Nie tylko drona sobie kupiłem.
Dzięki @katka256, dzięki Tobie podsumowanie zrobiłem.
No to do następnej relacji. 8-)