Udało się nam też przewrócić na skuterze. Żaden tam wypadek, raczej takie słabowite osunięcie się, jak w omdleniu. Jechaliśmy naprawdę wolno i chyba po prostu poślizgnęliśmy się na jakimś kamyczku. Drobne obdarcie kolana, niestety, w tym upale i wilgoci, goiło się i rozmakało przez cały wyjazd. Natomiast jak byłam w zeszłym miesiącu u ortopedy, to trochę się zdenerwował ("Aha, to najpierw uderzyła się pani w kolano podczas wypadku na rowerze, potem wypadek na skuterze, tak? Mam nadzieję, że pani już na niczym nie jeździ :/" "Nie" - uspokoiłam go odpowiedzią. Dobrze, że nie widział, jak odjeżdżam spod przychodni na hulajnodze
:D Tak więc, czas pokaże
:D
To był dobry czas. Było ładnie, aktywnie, miło, piękne, naprawdę imponujące widoki. Właściwie nie mam się do czego przyczepić. Ale ciągle było mi czegoś brak...To po prostu nie był "mój" Laos...
CDN.Luang Prabang
Z Vang Wieng można się do niego dostać busami. Cena za bilet różni się w zależności od miejsca, w którym go kupimy
:) Zapłaciliśmy po 120 000 LAK od osoby, ale w innej agencji wycenili bilety na 170 000. To nam dosyć mocno poprawiło humor, do momentu, w którym nieopatrznie zerknęliśmy na tablicę z cenami w agencji najbliżej naszego noclegu. 90 000 :/
:D
Ale za to bus przyjechał po nas pod sam hotel, w dodatku godzinę przed czasem - zauważyłam go, gdy zaspana wyszłam z domku po wrzątek do herbaty
:)
Podróż trwała około 4 godziny, w tym dwa postoje. Przypuszczam, że widoki po drodze były przepiękne, ale nie mogę tego stwierdzić na 100 %, bo im wyżej wjeżdżaliśmy, tym gęstsza mgła nas otaczała.
Jeden postój został nawet zaplanowany w punkcie widokowym. Bardzo dobry pomysł, bo każdy mógł sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie na platformie widokowej
:) Dzień wcześniej zarezerwowaliśmy przez booking.com trzy noclegi w Singharat Guesthouse (40 USD, ze śniadaniem). Bardzo przyjemne miejsce - niewielkie pokoiki z łazienkami, tarasikami i klimatyzacją. W dodatku okazało się, że prawie naprzeciwko naszego noclegu znajduje się najbardziej znana restauracja w mieście - Manda De Laos. Wprawdzie opinie czytane w sieci wprawiły nas w lekkie zakłopotanie – wynikało z nich, że to baaardzo luksusowa restauracja - ale jedzenie miało tam być wybitnie smaczne. A skoro z barami dla miejscowych nam nie poszło, postanowiliśmy zatem spróbować szczęścia w typowo turystycznym miejscu
:)
Jest przepiękna. Naprawdę przepiękna. Stoliki (jakie stoliki? To właściwie loże!) poustawiane z dala od siebie, z widokiem na staw z lotosami. Gdy zobaczyliśmy dystyngowane ubrania kelnerów, z lekkim strachem zerknęliśmy do menu (koncentrując się głównie na cenach). Owszem, jak na Laos były wyjątkowo wysokie (dania od 70 000-80 000 LAK), jednak nie aż tak wysokie, jak się obawialiśmy. Natomiast elegancja otoczenia spowodowała, że postanowiliśmy się wreszcie odważyć i zamówić larb, znane, laotańskie danie, przypominające tatara (podawane na półsurowo lub surowo, z marynowanych ryb lub mięsa). Wcześniej, przez ową "surowość" właśnie, trochę obawialiśmy się zamówić larb w barze dla miejscowych. Zasiedliśmy więc przy stoliku i złożyliśmy zamówienie u mówiącego doskonałym angielskim kelnera. Pan wysłuchał nas uprzejmie, a gdy wymieniliśmy już wszystkie potrawy, z których miała składać się nasza uczta (i drinki! W takim pięknym miejscu należy pić drinki!
:D, to dogoniło nas przeznaczenie, bo bardzo grzecznie odpowiedział, że kuchnia czynna jest od 18.00 :/
:D A gdy obejrzał sobie nas dokładnie (!!! :/
:D dodał, że wcześniej o tym nie mówił, bo myślał, że przyszliśmy sobie tylko POOGLĄDAĆ menu :/
:D Tak więc, ze zwieszonymi głowami i z naszym niereprezentacyjnym wyglądem, musieliśmy opuścić to piękne miejsce
:)
Ale dobrze się stało, bo poszliśmy na deptak przy Mekongu, znaleźliśmy mały bar bezpośrednio nad rzeką i najedliśmy się tam samych smakołyków (ryż z kurczakiem
:) 20 000). Dodatkowo mieliśmy piękny widok, a że Mekong widzieliśmy pierwszy raz w życiu, spędziliśmy tam godzinę, wpatrując się w jego nurt.
A jeszcze później spotkała nas kolejna niespodzianka, bo gdy spacerowaliśmy deptakiem, poznaliśmy sympatycznego pana (tzn. właściwie on nas sobie zapoznał
:D ), który zaproponował, że może nas zabrać na godzinny rejs łodzią po Mekongu (100 000 LAK, a ponieważ nie był to sezon turystyczny, na ogromnej, wycieczkowej łodzi byliśmy zupełnie sami
:)
Tylko pan miał chyba dosyć niepochlebne zdanie o turystach, bo pierwsze co zrobił, to przygotował nam dwa łóżka i oznajmił "i możecie się tu przespać"
:D Przespać! Na Mekongu! Na Mekong to ja akurat chcę głównie patrzeć! A było co oglądać...
Są takie miejsca-marzenia, miejsca-legendy. Miejsca, o których dawniej tylko czytałam w książkach podróżniczych i nawet nie byłam sobie w stanie wyobrazić, że je kiedyś zobaczę na żywo. Chyba nawet o nich nie marzyłam, tak bardzo to było nierealne. I Mekong jest właśnie dla mnie legendą...W takich miejscach zawsze się wzruszam, a ponieważ czytałam naprawdę DUŻO i nie ograniczałam się do fascynacji tylko jednym kontynentem, więc praktycznie wszędzie jestem głównie wzruszona :/
:D No, chyba że w przerwach robię coś głupiego
:D
Pan przedłużył wycieczkę o prawie kolejną godzinę, my, zachwyceni, skakaliśmy od jednej burty do drugiej, żeby tylko zobaczyć wszystko, żeby nic nam nie umknęło. Niestety, po zachodzie słońca trzeba było wracać.
A najbardziej się cieszę z tego, że to pierwsze spotkanie z Mekongiem odbyło się w tak intymny sposób - bez innych turystów krzyczących (lub nudzących się) za plecami.
W hostelu wykupiliśmy wycieczkę na kolejny dzień. Chcieliśmy zobaczyć leżące około 30 km od miasta wodospady Kuang Si. O 9.00 przyjechał po nas minivan (40 000/osoba), a za wejście na teren parku z wodospadami trzeba było zapłacić dodatkowe 20 000 od osoby. Kierowca zarządził zbiórkę za dwie godziny na parkingu, więc pospiesznie ruszyliśmy do środka.
Idąc w kierunku wodospadów, przechodzi się obok ośrodka dla niedźwiedzi himalajskich. Mieszkają w nim niedźwiedzie uratowane z rąk kłusowników. Żałuję, że nie mogliśmy spędzić przy nich więcej czasu, ale cały czas tętniło nam w głowie ostatnie zdanie kierowcy "A jak ktoś nie wróci o ustalonej godzinie, to jadę bez niego" :/
A tak wygląda klatka, w której są przetrzymywane niedźwiedzie złapane przez kłusowników. Czasami spędzają w niej całe życie...Ośrodek jest niewielki, ale pełni też rolę edukacyjną - znajdują się tam wizerunki różnych gatunków niedźwiedzi, plansze informacyjne itp. Tym bardziej szkoda, że większość zwiedzających przemyka przez niego, żeby jak najszybciej znaleźć się w głównej atrakcji tego miejsca.
Wodospady Kuang Si. Idąc w górę, mija się kolejne kaskady i jeziorka. Ale powiem Wam, że są naprawdę piękne.
W niektórych zbiornikach można się kąpać - tu zatrzymuje się większość miejscowych i niektórzy turyści. Przy drodze są nawet poustawiane drewniane przebieralnie, gdzie można wygodnie zdjąć strój kąpielowy.
Jednak im dalej się pójdzie, tym piękniejsze widoki się przed tobą odsłaniają.
Jak dla mnie, jest tylko jedna wada tego miejsca - dużo ludzi. Nie tylko turystów. Również miejscowi często tu przyjeżdżają, żeby ochłodzić się w wodzie. Właściwie trudno się im dziwić
:)
Na samym końcu znajduje się główny, 25-metrowy wodospad.
Na dół zbiegaliśmy z językami na brodzie. Za dużo czasu zajęło nam podziwianie natury i obawialiśmy się, że nie zdążymy do minivana. Jednak zdarzyło się coś gorszego :/
:D Cały parking był wypełniony takimi samymi, białymi pojazdami :/
:D Gdy straciliśmy już nadzieję na odnalezienie właściwego, podszedł do nas pan (jestem pewna, że "nasz"), zagonił nas do auta (hmm, tak na 80% "naszego"), ale, niestety, w środku nie rozpoznaliśmy ani jednego turysty, który tu z nami przyjechał :/
:D Oni też przyglądali się nam dosyć podejrzliwie. Trochę się baliśmy, że pan sobie nas pomylił z kimś innym - przypuszczam, że dla Laotańczyków wszyscy Europejczycy wyglądają podobnie - i że wylądujemy w innym hotelu, w dodatku w innym mieście np. :/
:D Ponadto, dziwna sprawa, kogoś zostawiliśmy przy tych wodospadach
:D Pan czekał, rozglądał się, szukał, aż w końcu machnął ręką i odjechaliśmy z dwoma pustymi miejscami
:D A najdziwniejsze było to, że każdego z nas odwiózł pod właściwy hotel. Tzn. mam taką nadzieję, bo nikt z pozostałych turystów nie protestował przy wysiadaniu
:D
CDN.@bedbo, jak to : BEZ emotek???? :/ :/ :/
:D Mam wrażenie, że nadal ich nadużywam
:D A poganianie jest nawet wskazane - czasami ciężko się zebrać do pisania. Dziękuję
:)
Luang Prabang 2
Podobno jest najpiękniejszym miastem Laosu - rzeczywiście, jest tu co zwiedzać. Kolonialne wille, odrestaurowane pałace, złocone świątynie, a wszystko tonie w zieleni i spokoju.
Zatem zwiedzaliśmy. Zwiedzaliśmy tak intensywnie, że, wybaczcie, pomieszały mi się wszystkie świątynie i ich nazwy i teraz trochę się obawiam opisywać poszczególne zdjęcia :/
:D
Z całą pewnością byliśmy w Wat Mai Suwannaphumaham, oficjalnym sanktuarium rodziny królewskiej i z całą pewnością zapłaciliśmy za wejście 10 000 LAK. Natomiast co do zdjęcia już takiej pewności nie mam :/
:D
Podejrzewam, że to ona, bo w przewodniku jest napisane "najbardziej zwraca uwagę pięciokondygnacyjny dach", natomiast na Waszym miejscu nie przywiązywałabym się zbytnio do zestawienia tego obrazu z nazwą, bo :
ta, na upartego, też ma pięć kondygnacji :/
:D Może pozostańmy zatem przy innym opisie : w Luang Prabang jest mnóstwo świątyń. I są przepiękne. Szczerze. Przepiękny jest też podobno Pałac Królewski - tego, niestety, nie mogę szczerze potwierdzić, ponieważ był zamknięty (z powodu dziwnych godzin otwarcia dla zwiedzających - trafiliśmy akurat na jakąś przerwę).
Za to udało się nam wejść na wzgórze Phu Si, znajdujące się w pobliżu pałacu (20 000 LAK). Droga prowadzi między małymi świątyniami i posągami Buddy i nie jest trudna, wzgórze ma około 100 metrów wysokości. Natomiast na szczycie wznosi się złocona stupa i coś w rodzaju tarasu, z którego można podziwiać taki oto widok :
Panorama Luang Prabang. Podobno najpiękniej wygląda podczas zachodu słońca
:)
Niestety, ze względu na dużą ilość turystów, którzy pragną podziwiać widoki ze wzgórza, na szczycie kwitnie też handel "dobrymi uczynkami". A cóż może być lepszym uczynkiem, niż "uratowanie" życia jakiejś istocie? Przed tarasem można więc zakupić malutkie klatki z szamoczącymi się i przestraszonymi ptaszkami. Następnie klatkę się otwiera, ptaszki wypuszcza na wolność - przy okazji szarpiąc i popychając - i już, dusza zbawiona. A to, że za chwilę ptaki ponownie są łapane i wciskane do malutkich pudełeczek, w których spędzają większą część życia, zupełnie się przecież nie liczy.
Luang Prabang ma wszystko, co potrzeba turyście. Są piękne widoki, jest Mekong, mnóstwo świątyń, są restauracyjki, śliczne, małe uliczki, którymi można spacerować, napawając się klimatem. Ma też komary i upał, ale tego tematu lepiej nie poruszajmy :/
:D
Dlatego cały czas nie mogłam zrozumieć, o co mi chodzi. Czemu cały czas czuję się jak na wycieczce zorganizowanej przez biuro podróży i dlaczego w kółko powtarzam w myślach : to nie jest "mój" Laos :/
Wszystko było "za bardzo". Za bardzo poukładane, za bardzo idealne - hmmm, trudno to wyjaśnić. Choć z drugiej strony bardzo łatwo : możliwe, że po prostu jestem marudą :/
:D
Na szczęście jest jedno miejsce, które zawsze poprawia mi humor
:D Nocny targ. Ten był wyjątkowy. A właściwie wyjątkowe było jedno, szczególne stoisko - gdy zapłaciłeś 15 000 LAK, dostawałeś miskę, do której mogłeś napakować, co tylko ci się zmieści z potraw wegetariańskich wyłożonych na stole. Mi np. zmieściło się bardzo dużo, bardzo (ale trochę podtrzymywałam palcem
:D Bardzo smaczne
:)
Świątynie, świątyniami, ale w Luang Prabang przede wszystkich chcieliśmy zrobić pewną rzecz. Właściwie to był jeden z głównych powodów, dla których tu przyjechaliśmy. Wprawdzie trochę się obawialiśmy, czy damy radę - kondycyjnie i finansowo - ale zaraz po przyjeździe do miasteczka, wybraliśmy się na poszukiwanie agencji, która organizuje trekking przez dżunglę, do wiosek plemiennych. Okazało się, że jak chodzi o obawy finansowe, to nie trzeba się zbytnio martwić - agencje oferują tak wiele różnych wariantów (cena w zależności od udogodnień, podwozu samochodem, rodzaju posiłku, ilości dni, jakości noclegów - taki wybór, że aż głowa może zaboleć), że każdy znajdzie coś dla siebie. Marzyliśmy o trekkingu dwudniowym, niestety, nie starczyło nam czasu, wybraliśmy więc jeden z najtańszych (można było jeszcze taniej, ale byliśmy tylko we dwójkę - cena spada w przypadku większej ilości uczestników, logiczne - natomiast bardzo się cieszyliśmy, że będziemy tylko my i przewodnik. Jednodniowy trekking z przewodnikiem, posiłkiem, wodą i podwózką z i do hotelu - 370 000 LAK/osoba.
Dzień nie zaczął się dobrze - lało
:D Choć po zastanowieniu uznaliśmy, że to nie ma znaczenia - w tym upale, tak czy siak, bylibyśmy mokrzy
:D Natomiast problemem były buty. Zdecydowaliśmy, że może lepszym wyborem będą w tej sytuacji sandały. Jednak gdy minivan podwiózł nas do domu przewodnika, pan odesłał nas ponownie do hotelu i, prawdopodobnie, wyrobił sobie na nasz temat odpowiednie zdanie :/
:D
W końcu udało nam się wyruszyć. Deszcz zacinał na szyby minivana, który miał podwieźć nas do rzeki, skąd zaczynaliśmy trekking, a my zastanawialiśmy się, co jest z nami nie tak, że na własne życzenie chcemy chodzić po dżungli w strugach wody :/
:D I w tym momencie wyszło słońce
:) Kamień spadł nam z serca
:)
Pierwsze spotkanie na trasie. Martwy skorpion. Długo się mu przyglądałam, jakoś do tej pory widywałam tylko martwe. Natomiast nie jestem do końca pewna, czy chciałabym spotkać żywego
:)
Moje ulubione laotańskie zwierzątko
:) Takie małe, ruchliwe świnki biegały wszędzie - zawsze obserwowałam je z rozczuleniem. Bardzo ciekawskie, w dodatku niesamowicie gadatliwe - każde znalezisko musiały podsumować nosowym "khmmmm"
:)
Szliśmy powoli pod górę, rozmawiając z przewodnikiem. Trafił się nam 23-letni, niesamowicie sympatyczny Khmer, który przeprowadził się z rodzinnej wioski w górach do Luang Prabang, aby studiować i zarabiać. Był skarbnicą wiedzy na temat laotańskich plemion i kultury, choć początkowo trochę krępowaliśmy się zadawać mu szczegółowe pytania. Lody pękły podczas odwiedzin w pierwszej wiosce
:D Na samym początku trasy przechodzi się przez wioskę Khmu (ludu z Kambodży). Nasz przewodnik postanowił uatrakcyjnić nam pobyt i podeszliśmy do grupy kobiet, które robiły torby z worków po betonie. Przyglądaliśmy się ich pracy, on opowiadał o technice wytwarzania, a gdy czegoś nie był pewien, dopytywał pań po khmersku. I możecie wierzyć, albo nie, ale są takie momenty, w których nie ma znaczenia, że nie znasz języka. ROZUMIESZ słowa, po prostu rozumiesz - trochę intuicyjnie, trochę z kontekstu. I dokładnie to przytrafiło się nam. Gdy przewodnik zaczął opowiadać po angielsku, że torby służą do noszenia jedzenia i wody, jedna z pań przerwała mu i po khmersku powiedziała (jestem pewna, jestem w 100% pewna!), że one nie służą do przenoszenia wody
:D Przewodnik zamilkł na chwilę, spojrzał podejrzliwie na panią, spojrzał podejrzliwie na nas i odrzekł : Ale oni o tym nie wiedzą :/
:D I wtedy i pani, i my dostaliśmy ataku śmiechu, do którego po chwili dołączył przewodnik
:D I od tej pory przestaliśmy się go krępować, bo udowodnił, że jest bardzo do nas podobny
:D (ale to akurat komplement nie jest :/
:D
Trasa prowadziła przez dżunglę i przez pola ryżowe. Widoki - przepiękne. Czasami zaczynało kropić, czasami przestawało. Szło się naprawdę rewelacyjnie. Poruszaliśmy coraz trudniejsze tematy i staraliśmy się nie okazywać smutku, gdy odpowiadał. Życie w Laosie jest bardzo ciężkie, ludzie z wiosek jedzą wszystko, co da się złapać. Spotkaliśmy po drodze dwie panie, które łapały żuki - szczególnie łatwo złapać je właśnie po deszczu, wtedy skrzydełka się im sklejają i nie mają jak uciekać. Gdy jakiegoś zauważały, piszczały z radości i wkładały zdobycz do przytroczonego do pasa woreczka. Pan pomógł im złapać parę wyjątkowo ruchliwych okazów, serdecznie podziękowały za pomoc. Każde, ale to każde zwierzę, które jest przy domu, służy głównie do tego, żeby je zjeść. Tu nikt nie hoduje zwierząt dla przyjemności - w większych miastach zaczyna się to zmieniać, pojawiają się nawet sklepy zoologiczne, ale w wioskach, no jest jak jest. Psy np. są bardzo smaczne, pan je bardzo lubi. Nie je się ich często, to raczej potrawa przygotowywana na większe wydarzenia. No i nie każdy umie dobrze przygotować psa - najlepiej powiesić go do góry nogami i podciąć gardło, wtedy krew można zebrać na kiełbasę.............Albo ten drugi sposób. Ten z kijami...Nie chcę o tym już pisać. Koty też jedzą, o szczegóły nie miałam siły dopytać....
Jeśli chodzi o węże, to w okolicach wiosek, w dżungli, nie ma się czego bać. Wąż, gdy widzi Laotańczyka, po prostu ucieka, bo wie, że inaczej zostanie zjedzony. Faktycznie, w żadnym innym kraju nie widziałam tak mało zwierząt. Zazwyczaj w dżungli coś się pojawia, jakieś ptaki, jakieś zwierzątko poruszy gałęzią, coś usłyszysz. Tu nie było nic...
Po jakichś dwóch godzinach doszliśmy do wioski na szczycie góry. Tym razem była to wioska plemienia Hmong. W wiosce mieszkały cztery rodziny, a w momencie naszych odwiedzin, było tam tylko paru mężczyzn - kobiety szukały jedzenia w lesie i na leżących nieopodal łąkach. Gdy podchodziliśmy do wioski, Marcin chciał zgnieść pustą, plastikową butelkę po wodzie. Nie - przewodnik złapał go za rękę. - Te butelki to będzie najlepszy prezent dla mieszkańców. Faktycznie, gdy doszliśmy, okazało się, że cały plecak miał wypełniony pustymi butelkami. Dołożyliśmy nasze i pan, który wyszedł na przywitanie, zabrał wszystkie ucieszony. Oni tu pędzą bimber - przewodnik uśmiechnął się do nas porozumiewawczo...
Wioska była prawie pusta. Dzieci karmi się "za darmo" do piątego roku życia. Później muszą zarobić na swoje utrzymanie, pracując z rodzicami. W takich ciężkich warunkach bardzo poważnie traktuje się powiedzenie : nie pracujesz - nie jesz. Oczywiście nie są to bardzo ciężkie prace, dzieci mogą łapać owady na obiad, noszą wodę, sprzątają obejście itp. Ale, mimo wszystko, trudno mi się o tym słuchało, mając w pamięci wyobrażenie polskich przedszkolaków...Szkoła, owszem, jest. Ale mało kto do niej chodzi. Po prostu, cena 20 USD za rok, to bariera nie do przeskoczenia dla większości rodzin.
Nasz przewodnik bardzo tęskni za rodziną, mieszkają na tyle daleko, że odwiedza ich rzadko. Musiał jednak opuścić dom, bo rodzicom trudno było utrzymać siebie i wszystkie dziewięć dzieci. Tęskni, ale jest zadowolony - studiuje, zarabia na tyle, że sam się utrzymuje, a i rodzicom jest w stanie pomóc. Ma jedno marzenie - chciałby założyć własną, jednoosobową agencję turystyczną, mógłby dawać dużo niższe ceny, bo nie musiałby utrzymywać biura itp. Mam nadzieję, że spełni to marzenie. Zna khmerski i parę plemiennych języków, a to powoduje, że jako przewodnik w wioskach jest niezastąpiony. Dodatkowo jest bardzo przyjacielski, opiekuńczy i ciepły. I niesamowicie, niesamowicie empatyczny...
Na terenie wioski zbudowano małą wiatę. Można tam odpocząć, zjeść coś. Tam też przyszedł do nas pan i rozłożył torbę z wyrobami. Jego żona wyplata to w wolnych chwilach - wytłumaczył przewodnik. - A on próbuje sprzedawać. To właściwie ich jedyny dochód. Wybraliśmy 5 plecionych bransoletek (5000 każda), a pan zawiązał nam po jednej na nadgarstku, mrucząc plemienne błogosławieństwo.
Ta świnka trzymana była w zagrodzie z dosyć luźnym i rozwalającym się płotem. W ten sposób właściciel broni się przed jej ucieczką. Ciężko się na to patrzyło, ale równie ciężko patrzyło się na trudne warunki życia plemienia Hmong. Tu nie można jednoznacznie określić, że coś jest "dobre" albo "złe". Jest, jakie jest. Nie mam prawa oceniać i wartościować, zwłaszcza teraz, gdy siedzę w wygodnym fotelu, piszę, mam na tyle pełną lodówkę, że stać mnie na kulinarne i kosztowne dogadzanie mojemu kotu...Jesteśmy tylko gośćmi w takich miejscach. Tylko podglądamy, nie mając pełnego obrazu. Jak przez szparę w drzwiach....
W wiosce spędziliśmy jakieś dwie godziny i ruszyliśmy dalej. Niestety, zaczęło znowu lać, więc przewodnik zrobił nam cudowne kapelusze przeciwdeszczowe z liści :/
:D Nie były zbyt wygodne, jednak nietaktem byłoby z nich nie skorzystać. Pozostawało jedno wyjście - starałam się nim trącać zwisające gałęzie, zawsze była szansa, że mi spadnie i się...hmm...zgubi :/
:D Niestety, nie udało się
:D
@cart my zrobiliśmy tak samo w 2016 roku z lotem do Udon Thani, jednak w dalszą podróż nie udaliśmy się już niestety na pace, a autokarem i tuktukiem. @pestycyda też czekam na dalszą cześć, jestem mega ciekawy Waszych odczuć co do Laosu. Poza tym lubię Twoje pozytywne relacje, póki co jednak jakoś mniej emotek niż standardowo
:D
pestycyda napisał:Z Zakazanym Miastem było jeszcze gorzej, ale przynajmniej jednoznacznie. Po prostu go nie znaleźliśmy
:DMuszę przyznać, że to całkiem niezłe osiągnięcie, biorąc pod uwagę że byliście przy placu Tiananmen (nawet jeśli po "złej stronie ulicy"), który z Zakazanym Miastem sąsiaduje
:)
@Mareckipl, dla mnie takie wspominanie to też metoda walki o przetrwanie. Miejmy nadzieję, że wkrótce wszystko wróci do normy...@maxima, nie martw się, Laos czeka, jeszcze na pewno pojedziesz
:) Udało się odzyskać pieniądze za bilety?@cart, na pewno. Ale mogłeś o tym nie pisać...Tacy byliśmy z siebie dumni...
:Dwasil10 napisał: póki co jednak jakoś mniej emotek niż standardowo
:D Ha! Tym razem postanowiłam, że relacja będzie epatować mrokiem. I złem
:twisted: A poważnie, to aktualna sytuacja nie sprzyja. Ale pewnie się rozkręcę
:D@QbaqBA, wiem :/
:D Nawet w końcu udało się nam przejść na odpowiednią stronę ulicy (ale wtedy to nawet Placu nie znaleźliśmy :/
:D, szukaliśmy, szwendaliśmy się, mieliśmy wrażenie, że jesteśmy tuż-tuż przy murach...No. I na wrażeniu się skończyło. Ale to nie nasza wina, to na pewno przez upał i brak czasu. My przecież byliśmy doskonale przygotowani do zwiedzania. JAK ZAWSZE :/
:D
@pestycyda mam nadzieję, że dotrę w przyszłym roku, bo w tym to już chyba przestałam się łudzić w kwestii dalekich lotów ;( w ramach chargebacku i dodatkowych odwołań w końcu bank oddał pieniądze, ale łatwo nie było. NA pewno bardziej wymagające niż wyjazd do Laosu
;)
Juz krzyczalam "frytki! frytki!"Czytam nastepne zdanie i co widze? Frytki.Widze, ze mamy podobne doswiadczenia z lokalnymi specjalami w tym miescie. hyhyhy!
Nie żebym poganiała autorkę:), w końcu są wakacje, ale nie mogę się doczekać dalszego ciągu. No i jakoś bez emotek czyta mi się to inaczej niż zwykle:)
No właśnie napisałam, że nie poganiam, tylko, że czekam. Bo po prostu bardzo lubię relacje Pestycydy, które czytam od kiedy zaczęły pojawiać się na tym forum. Myślałam, że do tego nie trzeba mieć jakiejś określonej (dużej) liczby postów i że zwyczajnie autorka może nawet się ucieszyć, że ma więcej zagorzałych czytelników niż myśli:)
No właśnie napisałam, że nie poganiam, tylko, że czekam. Bo po prostu bardzo lubię relacje Pestycydy, które czytam od kiedy zaczęły pojawiać się na tym forum. Myślałam, że do tego nie trzeba mieć jakiejś określonej (dużej) liczby postów i że zwyczajnie autorka może nawet się ucieszyć, że ma więcej zagorzałych czytelników niż myśli:)
maginiak napisał:Lepszy taki niż "jak dojechać z lotniska Bergamo do centrum"@pestycyda dawaj do przodu
:)masz rację@bedbo jeśli jesteś takim fanem/fanką relacji pestycydy, trzeba było założyć wcześniej konto i np.klikając "lubię to" lub zgłaszając relacje do konkursów, dać znać autorce, że jej relacje podobają się większej liczbie osób.
katka256maginiak napisał:Lepszy taki niż "jak dojechać z lotniska Bergamo do centrum"@pestycyda dawaj do przodu
:)masz rację@bedbo jeśli jesteś takim fanem/fanką relacji pestycydy, trzeba było założyć wcześniej konto i np.klikając "lubię to" lub zgłaszając relacje do konkursów, dać znać autorce, że jej relacje podobają się większej liczbie osób.
Konto założyłam dużo wcześniej:) a Pestycyda, cóż, właśnie się dowiedziała:) Ale masz rację, autorzy relacji pownni wiedzieć, że się ich docenia i właśnie podjęłam działania w tym kierunku:)
katka256maginiak napisał:Lepszy taki niż "jak dojechać z lotniska Bergamo do centrum"@pestycyda dawaj do przodu
:)masz rację@bedbo jeśli jesteś takim fanem/fanką relacji pestycydy, trzeba było założyć wcześniej konto i np.klikając "lubię to" lub zgłaszając relacje do konkursów, dać znać autorce, że jej relacje podobają się większej liczbie osób.
Konto założyłam dużo wcześniej:) a Pestycyda, cóż, właśnie się dowiedziała:) Ale masz rację, autorzy relacji pownni wiedzieć, że się ich docenia i właśnie podjęłam działania w tym kierunku:)
popcarol napisał:Przypomniałam sobie własną samotną wyprawę sprzed dwóch lat @popcarol, czytałam i teraz sobie jeszcze odświeżyłam. Za pierwszym razem bardzo Cię podziwiałam, że zrealizowałaś ten wyjazd sama, za drugim - podziw się nie zmniejszył
:) I dziękuję za miłe słowa
:)@kawon30, nastąpi, nastąpi, tylko w bliżej nieokreślonej przyszłości
:) jakoś nie mogę się zebrać do przesegregowania miliona zdjęć do kolejnego odcinka
:)
Udało się nam też przewrócić na skuterze. Żaden tam wypadek, raczej takie słabowite osunięcie się, jak w omdleniu. Jechaliśmy naprawdę wolno i chyba po prostu poślizgnęliśmy się na jakimś kamyczku. Drobne obdarcie kolana, niestety, w tym upale i wilgoci, goiło się i rozmakało przez cały wyjazd. Natomiast jak byłam w zeszłym miesiącu u ortopedy, to trochę się zdenerwował ("Aha, to najpierw uderzyła się pani w kolano podczas wypadku na rowerze, potem wypadek na skuterze, tak? Mam nadzieję, że pani już na niczym nie jeździ :/" "Nie" - uspokoiłam go odpowiedzią. Dobrze, że nie widział, jak odjeżdżam spod przychodni na hulajnodze :D Tak więc, czas pokaże :D
To był dobry czas. Było ładnie, aktywnie, miło, piękne, naprawdę imponujące widoki. Właściwie nie mam się do czego przyczepić. Ale ciągle było mi czegoś brak...To po prostu nie był "mój" Laos...
CDN.Luang Prabang
Z Vang Wieng można się do niego dostać busami. Cena za bilet różni się w zależności od miejsca, w którym go kupimy :) Zapłaciliśmy po 120 000 LAK od osoby, ale w innej agencji wycenili bilety na 170 000. To nam dosyć mocno poprawiło humor, do momentu, w którym nieopatrznie zerknęliśmy na tablicę z cenami w agencji najbliżej naszego noclegu. 90 000 :/ :D
Ale za to bus przyjechał po nas pod sam hotel, w dodatku godzinę przed czasem - zauważyłam go, gdy zaspana wyszłam z domku po wrzątek do herbaty :)
Podróż trwała około 4 godziny, w tym dwa postoje. Przypuszczam, że widoki po drodze były przepiękne, ale nie mogę tego stwierdzić na 100 %, bo im wyżej wjeżdżaliśmy, tym gęstsza mgła nas otaczała.
Jeden postój został nawet zaplanowany w punkcie widokowym. Bardzo dobry pomysł, bo każdy mógł sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie na platformie widokowej :)
Dzień wcześniej zarezerwowaliśmy przez booking.com trzy noclegi w Singharat Guesthouse (40 USD, ze śniadaniem). Bardzo przyjemne miejsce - niewielkie pokoiki z łazienkami, tarasikami i klimatyzacją. W dodatku okazało się, że prawie naprzeciwko naszego noclegu znajduje się najbardziej znana restauracja w mieście - Manda De Laos. Wprawdzie opinie czytane w sieci wprawiły nas w lekkie zakłopotanie – wynikało z nich, że to baaardzo luksusowa restauracja - ale jedzenie miało tam być wybitnie smaczne. A skoro z barami dla miejscowych nam nie poszło, postanowiliśmy zatem spróbować szczęścia w typowo turystycznym miejscu :)
Jest przepiękna. Naprawdę przepiękna. Stoliki (jakie stoliki? To właściwie loże!) poustawiane z dala od siebie, z widokiem na staw z lotosami. Gdy zobaczyliśmy dystyngowane ubrania kelnerów, z lekkim strachem zerknęliśmy do menu (koncentrując się głównie na cenach). Owszem, jak na Laos były wyjątkowo wysokie (dania od 70 000-80 000 LAK), jednak nie aż tak wysokie, jak się obawialiśmy. Natomiast elegancja otoczenia spowodowała, że postanowiliśmy się wreszcie odważyć i zamówić larb, znane, laotańskie danie, przypominające tatara (podawane na półsurowo lub surowo, z marynowanych ryb lub mięsa). Wcześniej, przez ową "surowość" właśnie, trochę obawialiśmy się zamówić larb w barze dla miejscowych. Zasiedliśmy więc przy stoliku i złożyliśmy zamówienie u mówiącego doskonałym angielskim kelnera. Pan wysłuchał nas uprzejmie, a gdy wymieniliśmy już wszystkie potrawy, z których miała składać się nasza uczta (i drinki! W takim pięknym miejscu należy pić drinki! :D, to dogoniło nas przeznaczenie, bo bardzo grzecznie odpowiedział, że kuchnia czynna jest od 18.00 :/ :D A gdy obejrzał sobie nas dokładnie (!!! :/ :D dodał, że wcześniej o tym nie mówił, bo myślał, że przyszliśmy sobie tylko POOGLĄDAĆ menu :/ :D Tak więc, ze zwieszonymi głowami i z naszym niereprezentacyjnym wyglądem, musieliśmy opuścić to piękne miejsce :)
Ale dobrze się stało, bo poszliśmy na deptak przy Mekongu, znaleźliśmy mały bar bezpośrednio nad rzeką i najedliśmy się tam samych smakołyków (ryż z kurczakiem :) 20 000). Dodatkowo mieliśmy piękny widok, a że Mekong widzieliśmy pierwszy raz w życiu, spędziliśmy tam godzinę, wpatrując się w jego nurt.
A jeszcze później spotkała nas kolejna niespodzianka, bo gdy spacerowaliśmy deptakiem, poznaliśmy sympatycznego pana (tzn. właściwie on nas sobie zapoznał :D ), który zaproponował, że może nas zabrać na godzinny rejs łodzią po Mekongu (100 000 LAK, a ponieważ nie był to sezon turystyczny, na ogromnej, wycieczkowej łodzi byliśmy zupełnie sami :)
Tylko pan miał chyba dosyć niepochlebne zdanie o turystach, bo pierwsze co zrobił, to przygotował nam dwa łóżka i oznajmił "i możecie się tu przespać" :D Przespać! Na Mekongu! Na Mekong to ja akurat chcę głównie patrzeć! A było co oglądać...
Są takie miejsca-marzenia, miejsca-legendy. Miejsca, o których dawniej tylko czytałam w książkach podróżniczych i nawet nie byłam sobie w stanie wyobrazić, że je kiedyś zobaczę na żywo. Chyba nawet o nich nie marzyłam, tak bardzo to było nierealne. I Mekong jest właśnie dla mnie legendą...W takich miejscach zawsze się wzruszam, a ponieważ czytałam naprawdę DUŻO i nie ograniczałam się do fascynacji tylko jednym kontynentem, więc praktycznie wszędzie jestem głównie wzruszona :/ :D No, chyba że w przerwach robię coś głupiego :D
Pan przedłużył wycieczkę o prawie kolejną godzinę, my, zachwyceni, skakaliśmy od jednej burty do drugiej, żeby tylko zobaczyć wszystko, żeby nic nam nie umknęło. Niestety, po zachodzie słońca trzeba było wracać.
A najbardziej się cieszę z tego, że to pierwsze spotkanie z Mekongiem odbyło się w tak intymny sposób - bez innych turystów krzyczących (lub nudzących się) za plecami.
W hostelu wykupiliśmy wycieczkę na kolejny dzień. Chcieliśmy zobaczyć leżące około 30 km od miasta wodospady Kuang Si. O 9.00 przyjechał po nas minivan (40 000/osoba), a za wejście na teren parku z wodospadami trzeba było zapłacić dodatkowe 20 000 od osoby. Kierowca zarządził zbiórkę za dwie godziny na parkingu, więc pospiesznie ruszyliśmy do środka.
Idąc w kierunku wodospadów, przechodzi się obok ośrodka dla niedźwiedzi himalajskich. Mieszkają w nim niedźwiedzie uratowane z rąk kłusowników. Żałuję, że nie mogliśmy spędzić przy nich więcej czasu, ale cały czas tętniło nam w głowie ostatnie zdanie kierowcy "A jak ktoś nie wróci o ustalonej godzinie, to jadę bez niego" :/
A tak wygląda klatka, w której są przetrzymywane niedźwiedzie złapane przez kłusowników. Czasami spędzają w niej całe życie...Ośrodek jest niewielki, ale pełni też rolę edukacyjną - znajdują się tam wizerunki różnych gatunków niedźwiedzi, plansze informacyjne itp. Tym bardziej szkoda, że większość zwiedzających przemyka przez niego, żeby jak najszybciej znaleźć się w głównej atrakcji tego miejsca.
Wodospady Kuang Si. Idąc w górę, mija się kolejne kaskady i jeziorka. Ale powiem Wam, że są naprawdę piękne.
W niektórych zbiornikach można się kąpać - tu zatrzymuje się większość miejscowych i niektórzy turyści. Przy drodze są nawet poustawiane drewniane przebieralnie, gdzie można wygodnie zdjąć strój kąpielowy.
Jednak im dalej się pójdzie, tym piękniejsze widoki się przed tobą odsłaniają.
Jak dla mnie, jest tylko jedna wada tego miejsca - dużo ludzi. Nie tylko turystów. Również miejscowi często tu przyjeżdżają, żeby ochłodzić się w wodzie. Właściwie trudno się im dziwić :)
Na samym końcu znajduje się główny, 25-metrowy wodospad.
Na dół zbiegaliśmy z językami na brodzie. Za dużo czasu zajęło nam podziwianie natury i obawialiśmy się, że nie zdążymy do minivana. Jednak zdarzyło się coś gorszego :/ :D Cały parking był wypełniony takimi samymi, białymi pojazdami :/ :D Gdy straciliśmy już nadzieję na odnalezienie właściwego, podszedł do nas pan (jestem pewna, że "nasz"), zagonił nas do auta (hmm, tak na 80% "naszego"), ale, niestety, w środku nie rozpoznaliśmy ani jednego turysty, który tu z nami przyjechał :/ :D Oni też przyglądali się nam dosyć podejrzliwie. Trochę się baliśmy, że pan sobie nas pomylił z kimś innym - przypuszczam, że dla Laotańczyków wszyscy Europejczycy wyglądają podobnie - i że wylądujemy w innym hotelu, w dodatku w innym mieście np. :/ :D Ponadto, dziwna sprawa, kogoś zostawiliśmy przy tych wodospadach :D Pan czekał, rozglądał się, szukał, aż w końcu machnął ręką i odjechaliśmy z dwoma pustymi miejscami :D
A najdziwniejsze było to, że każdego z nas odwiózł pod właściwy hotel. Tzn. mam taką nadzieję, bo nikt z pozostałych turystów nie protestował przy wysiadaniu :D
CDN.@bedbo, jak to : BEZ emotek???? :/ :/ :/ :D Mam wrażenie, że nadal ich nadużywam :D A poganianie jest nawet wskazane - czasami ciężko się zebrać do pisania. Dziękuję :)
Luang Prabang 2
Podobno jest najpiękniejszym miastem Laosu - rzeczywiście, jest tu co zwiedzać. Kolonialne wille, odrestaurowane pałace, złocone świątynie, a wszystko tonie w zieleni i spokoju.
Zatem zwiedzaliśmy. Zwiedzaliśmy tak intensywnie, że, wybaczcie, pomieszały mi się wszystkie świątynie i ich nazwy i teraz trochę się obawiam opisywać poszczególne zdjęcia :/ :D
Z całą pewnością byliśmy w Wat Mai Suwannaphumaham, oficjalnym sanktuarium rodziny królewskiej i z całą pewnością zapłaciliśmy za wejście 10 000 LAK. Natomiast co do zdjęcia już takiej pewności nie mam :/ :D
Podejrzewam, że to ona, bo w przewodniku jest napisane "najbardziej zwraca uwagę pięciokondygnacyjny dach", natomiast na Waszym miejscu nie przywiązywałabym się zbytnio do zestawienia tego obrazu z nazwą, bo :
ta, na upartego, też ma pięć kondygnacji :/ :D Może pozostańmy zatem przy innym opisie : w Luang Prabang jest mnóstwo świątyń. I są przepiękne. Szczerze. Przepiękny jest też podobno Pałac Królewski - tego, niestety, nie mogę szczerze potwierdzić, ponieważ był zamknięty (z powodu dziwnych godzin otwarcia dla zwiedzających - trafiliśmy akurat na jakąś przerwę).
Za to udało się nam wejść na wzgórze Phu Si, znajdujące się w pobliżu pałacu (20 000 LAK). Droga prowadzi między małymi świątyniami i posągami Buddy i nie jest trudna, wzgórze ma około 100 metrów wysokości. Natomiast na szczycie wznosi się złocona stupa i coś w rodzaju tarasu, z którego można podziwiać taki oto widok :
Panorama Luang Prabang. Podobno najpiękniej wygląda podczas zachodu słońca :)
Niestety, ze względu na dużą ilość turystów, którzy pragną podziwiać widoki ze wzgórza, na szczycie kwitnie też handel "dobrymi uczynkami". A cóż może być lepszym uczynkiem, niż "uratowanie" życia jakiejś istocie? Przed tarasem można więc zakupić malutkie klatki z szamoczącymi się i przestraszonymi ptaszkami. Następnie klatkę się otwiera, ptaszki wypuszcza na wolność - przy okazji szarpiąc i popychając - i już, dusza zbawiona. A to, że za chwilę ptaki ponownie są łapane i wciskane do malutkich pudełeczek, w których spędzają większą część życia, zupełnie się przecież nie liczy.
Luang Prabang ma wszystko, co potrzeba turyście. Są piękne widoki, jest Mekong, mnóstwo świątyń, są restauracyjki, śliczne, małe uliczki, którymi można spacerować, napawając się klimatem. Ma też komary i upał, ale tego tematu lepiej nie poruszajmy :/ :D
Dlatego cały czas nie mogłam zrozumieć, o co mi chodzi. Czemu cały czas czuję się jak na wycieczce zorganizowanej przez biuro podróży i dlaczego w kółko powtarzam w myślach : to nie jest "mój" Laos :/
Wszystko było "za bardzo". Za bardzo poukładane, za bardzo idealne - hmmm, trudno to wyjaśnić. Choć z drugiej strony bardzo łatwo : możliwe, że po prostu jestem marudą :/ :D
Na szczęście jest jedno miejsce, które zawsze poprawia mi humor :D Nocny targ. Ten był wyjątkowy. A właściwie wyjątkowe było jedno, szczególne stoisko - gdy zapłaciłeś 15 000 LAK, dostawałeś miskę, do której mogłeś napakować, co tylko ci się zmieści z potraw wegetariańskich wyłożonych na stole. Mi np. zmieściło się bardzo dużo, bardzo (ale trochę podtrzymywałam palcem :D Bardzo smaczne :)
Świątynie, świątyniami, ale w Luang Prabang przede wszystkich chcieliśmy zrobić pewną rzecz. Właściwie to był jeden z głównych powodów, dla których tu przyjechaliśmy. Wprawdzie trochę się obawialiśmy, czy damy radę - kondycyjnie i finansowo - ale zaraz po przyjeździe do miasteczka, wybraliśmy się na poszukiwanie agencji, która organizuje trekking przez dżunglę, do wiosek plemiennych. Okazało się, że jak chodzi o obawy finansowe, to nie trzeba się zbytnio martwić - agencje oferują tak wiele różnych wariantów (cena w zależności od udogodnień, podwozu samochodem, rodzaju posiłku, ilości dni, jakości noclegów - taki wybór, że aż głowa może zaboleć), że każdy znajdzie coś dla siebie. Marzyliśmy o trekkingu dwudniowym, niestety, nie starczyło nam czasu, wybraliśmy więc jeden z najtańszych (można było jeszcze taniej, ale byliśmy tylko we dwójkę - cena spada w przypadku większej ilości uczestników, logiczne - natomiast bardzo się cieszyliśmy, że będziemy tylko my i przewodnik. Jednodniowy trekking z przewodnikiem, posiłkiem, wodą i podwózką z i do hotelu - 370 000 LAK/osoba.
Dzień nie zaczął się dobrze - lało :D Choć po zastanowieniu uznaliśmy, że to nie ma znaczenia - w tym upale, tak czy siak, bylibyśmy mokrzy :D Natomiast problemem były buty. Zdecydowaliśmy, że może lepszym wyborem będą w tej sytuacji sandały. Jednak gdy minivan podwiózł nas do domu przewodnika, pan odesłał nas ponownie do hotelu i, prawdopodobnie, wyrobił sobie na nasz temat odpowiednie zdanie :/ :D
W końcu udało nam się wyruszyć. Deszcz zacinał na szyby minivana, który miał podwieźć nas do rzeki, skąd zaczynaliśmy trekking, a my zastanawialiśmy się, co jest z nami nie tak, że na własne życzenie chcemy chodzić po dżungli w strugach wody :/ :D I w tym momencie wyszło słońce :) Kamień spadł nam z serca :)
Pierwsze spotkanie na trasie. Martwy skorpion. Długo się mu przyglądałam, jakoś do tej pory widywałam tylko martwe. Natomiast nie jestem do końca pewna, czy chciałabym spotkać żywego :)
Moje ulubione laotańskie zwierzątko :) Takie małe, ruchliwe świnki biegały wszędzie - zawsze obserwowałam je z rozczuleniem. Bardzo ciekawskie, w dodatku niesamowicie gadatliwe - każde znalezisko musiały podsumować nosowym "khmmmm" :)
Szliśmy powoli pod górę, rozmawiając z przewodnikiem. Trafił się nam 23-letni, niesamowicie sympatyczny Khmer, który przeprowadził się z rodzinnej wioski w górach do Luang Prabang, aby studiować i zarabiać. Był skarbnicą wiedzy na temat laotańskich plemion i kultury, choć początkowo trochę krępowaliśmy się zadawać mu szczegółowe pytania. Lody pękły podczas odwiedzin w pierwszej wiosce :D Na samym początku trasy przechodzi się przez wioskę Khmu (ludu z Kambodży). Nasz przewodnik postanowił uatrakcyjnić nam pobyt i podeszliśmy do grupy kobiet, które robiły torby z worków po betonie. Przyglądaliśmy się ich pracy, on opowiadał o technice wytwarzania, a gdy czegoś nie był pewien, dopytywał pań po khmersku. I możecie wierzyć, albo nie, ale są takie momenty, w których nie ma znaczenia, że nie znasz języka. ROZUMIESZ słowa, po prostu rozumiesz - trochę intuicyjnie, trochę z kontekstu. I dokładnie to przytrafiło się nam. Gdy przewodnik zaczął opowiadać po angielsku, że torby służą do noszenia jedzenia i wody, jedna z pań przerwała mu i po khmersku powiedziała (jestem pewna, jestem w 100% pewna!), że one nie służą do przenoszenia wody :D Przewodnik zamilkł na chwilę, spojrzał podejrzliwie na panią, spojrzał podejrzliwie na nas i odrzekł : Ale oni o tym nie wiedzą :/ :D I wtedy i pani, i my dostaliśmy ataku śmiechu, do którego po chwili dołączył przewodnik :D I od tej pory przestaliśmy się go krępować, bo udowodnił, że jest bardzo do nas podobny :D (ale to akurat komplement nie jest :/ :D
Trasa prowadziła przez dżunglę i przez pola ryżowe. Widoki - przepiękne. Czasami zaczynało kropić, czasami przestawało. Szło się naprawdę rewelacyjnie. Poruszaliśmy coraz trudniejsze tematy i staraliśmy się nie okazywać smutku, gdy odpowiadał. Życie w Laosie jest bardzo ciężkie, ludzie z wiosek jedzą wszystko, co da się złapać. Spotkaliśmy po drodze dwie panie, które łapały żuki - szczególnie łatwo złapać je właśnie po deszczu, wtedy skrzydełka się im sklejają i nie mają jak uciekać. Gdy jakiegoś zauważały, piszczały z radości i wkładały zdobycz do przytroczonego do pasa woreczka. Pan pomógł im złapać parę wyjątkowo ruchliwych okazów, serdecznie podziękowały za pomoc. Każde, ale to każde zwierzę, które jest przy domu, służy głównie do tego, żeby je zjeść. Tu nikt nie hoduje zwierząt dla przyjemności - w większych miastach zaczyna się to zmieniać, pojawiają się nawet sklepy zoologiczne, ale w wioskach, no jest jak jest. Psy np. są bardzo smaczne, pan je bardzo lubi. Nie je się ich często, to raczej potrawa przygotowywana na większe wydarzenia. No i nie każdy umie dobrze przygotować psa - najlepiej powiesić go do góry nogami i podciąć gardło, wtedy krew można zebrać na kiełbasę.............Albo ten drugi sposób. Ten z kijami...Nie chcę o tym już pisać. Koty też jedzą, o szczegóły nie miałam siły dopytać....
Jeśli chodzi o węże, to w okolicach wiosek, w dżungli, nie ma się czego bać. Wąż, gdy widzi Laotańczyka, po prostu ucieka, bo wie, że inaczej zostanie zjedzony. Faktycznie, w żadnym innym kraju nie widziałam tak mało zwierząt. Zazwyczaj w dżungli coś się pojawia, jakieś ptaki, jakieś zwierzątko poruszy gałęzią, coś usłyszysz. Tu nie było nic...
Po jakichś dwóch godzinach doszliśmy do wioski na szczycie góry. Tym razem była to wioska plemienia Hmong. W wiosce mieszkały cztery rodziny, a w momencie naszych odwiedzin, było tam tylko paru mężczyzn - kobiety szukały jedzenia w lesie i na leżących nieopodal łąkach. Gdy podchodziliśmy do wioski, Marcin chciał zgnieść pustą, plastikową butelkę po wodzie. Nie - przewodnik złapał go za rękę. - Te butelki to będzie najlepszy prezent dla mieszkańców. Faktycznie, gdy doszliśmy, okazało się, że cały plecak miał wypełniony pustymi butelkami. Dołożyliśmy nasze i pan, który wyszedł na przywitanie, zabrał wszystkie ucieszony. Oni tu pędzą bimber - przewodnik uśmiechnął się do nas porozumiewawczo...
Wioska była prawie pusta. Dzieci karmi się "za darmo" do piątego roku życia. Później muszą zarobić na swoje utrzymanie, pracując z rodzicami. W takich ciężkich warunkach bardzo poważnie traktuje się powiedzenie : nie pracujesz - nie jesz. Oczywiście nie są to bardzo ciężkie prace, dzieci mogą łapać owady na obiad, noszą wodę, sprzątają obejście itp. Ale, mimo wszystko, trudno mi się o tym słuchało, mając w pamięci wyobrażenie polskich przedszkolaków...Szkoła, owszem, jest. Ale mało kto do niej chodzi. Po prostu, cena 20 USD za rok, to bariera nie do przeskoczenia dla większości rodzin.
Nasz przewodnik bardzo tęskni za rodziną, mieszkają na tyle daleko, że odwiedza ich rzadko. Musiał jednak opuścić dom, bo rodzicom trudno było utrzymać siebie i wszystkie dziewięć dzieci. Tęskni, ale jest zadowolony - studiuje, zarabia na tyle, że sam się utrzymuje, a i rodzicom jest w stanie pomóc. Ma jedno marzenie - chciałby założyć własną, jednoosobową agencję turystyczną, mógłby dawać dużo niższe ceny, bo nie musiałby utrzymywać biura itp. Mam nadzieję, że spełni to marzenie. Zna khmerski i parę plemiennych języków, a to powoduje, że jako przewodnik w wioskach jest niezastąpiony. Dodatkowo jest bardzo przyjacielski, opiekuńczy i ciepły. I niesamowicie, niesamowicie empatyczny...
Na terenie wioski zbudowano małą wiatę. Można tam odpocząć, zjeść coś. Tam też przyszedł do nas pan i rozłożył torbę z wyrobami. Jego żona wyplata to w wolnych chwilach - wytłumaczył przewodnik. - A on próbuje sprzedawać. To właściwie ich jedyny dochód. Wybraliśmy 5 plecionych bransoletek (5000 każda), a pan zawiązał nam po jednej na nadgarstku, mrucząc plemienne błogosławieństwo.
Ta świnka trzymana była w zagrodzie z dosyć luźnym i rozwalającym się płotem. W ten sposób właściciel broni się przed jej ucieczką. Ciężko się na to patrzyło, ale równie ciężko patrzyło się na trudne warunki życia plemienia Hmong. Tu nie można jednoznacznie określić, że coś jest "dobre" albo "złe". Jest, jakie jest. Nie mam prawa oceniać i wartościować, zwłaszcza teraz, gdy siedzę w wygodnym fotelu, piszę, mam na tyle pełną lodówkę, że stać mnie na kulinarne i kosztowne dogadzanie mojemu kotu...Jesteśmy tylko gośćmi w takich miejscach. Tylko podglądamy, nie mając pełnego obrazu. Jak przez szparę w drzwiach....
W wiosce spędziliśmy jakieś dwie godziny i ruszyliśmy dalej. Niestety, zaczęło znowu lać, więc przewodnik zrobił nam cudowne kapelusze przeciwdeszczowe z liści :/ :D Nie były zbyt wygodne, jednak nietaktem byłoby z nich nie skorzystać. Pozostawało jedno wyjście - starałam się nim trącać zwisające gałęzie, zawsze była szansa, że mi spadnie i się...hmm...zgubi :/ :D Niestety, nie udało się :D