I wiecie co? My naprawdę potrafimy bardzo szybko chodzić :/
:D Zwłaszcza w dół
:D
Pokręciliśmy się trochę po Chalaunsouk, poprzyglądaliśmy chatom.... To jedyna małpka, jaką widzieliśmy w Laosie. Tym bardziej przykre, że hodowana była przy domu, najprawdopodobniej w celach konsumpcyjnych,
Szkoda nam było nieodkrytych wiosek, ale tylko trochę. Bo przecież jeszcze nie powiedzieliśmy ostatniego słowa
:D
6. Park Narodowy Nam Ha - podejście drugie
Skoro okazało się, że idąc od Chalaunsouk nic nie odkryjemy, zaczęliśmy myśleć o podejściu do wiosek z drugiej strony. Główny przewodnik ponownie zaczął grzebać w Internecie (tym razem zeszło mu dłużej) i, korzystając z Maps.me odkrył coś bardzo dziwnego - do wiosek faktycznie można podjechać od drugiej strony (tędy wracają wycieczki agencyjne, jak już przedrą się i prześpią w dżungli). Droga nie wyglądała na jakąś szczególnie dużą, czasami zanikała, ale była. Zagadkę natomiast stanowiło pytanie, czy da się po niej przejechać skuterem. Internet nic o tym nie wspominał, więc jedynym wyjściem było sprawdzić osobiście
:) Kolejnego ranka, dopingowani przez miejscową obsługę hotelu ("nie ma mowy, żeby tamtędy przejechać! To nie jest dobry pomysł! Droga jest, ale zarośnięta. Tylko przewodnicy wiedzą, jak iść! A skuter to już zupełny błąd") i przez samych siebie ("Co??? Polak nie potrafi???
:D wyruszyliśmy ponownie.
Oszczędzę Wam naszych zabłądzeń, powrotów, w poszukiwaniu odpowiedniego zjazdu i innych takich
:D Za to przedstawię samo "mięso" dojazdu, wydestylowane z naszych błędów
:D Otóż, jadąc z Luang Namtha drogą 17 A, trzeba skręcić w lewo, w drogę nr 3. Następnie, asfaltem drogi nr 3 jechać w kierunku Nateuy i, jakieś 300 metrów przed mostem na rzece Nam Tha, trzeba skręcić w prawo. Proszę bardzo
:)
No a potem zaczyna się droga. Przepraszam - Droga :/
:D Każdy inny zapis, to zdecydowany brak szacunku, dla tego gliniasto-kamienno-błotnisto-górzystego potwora :/
:D Ale warto....Warto jak diabli...
Czasem się jedzie, czasem się idzie, odrywając od butów kawały rozmokniętej gliny i ślizgając się na podłożu.
A jeszcze częściej się staje i wzdycha : "Jak tu pięknie..."
Wydaje mi się, że dojazd od asfaltu do pierwszej wioski zajął nam jakieś dwie godziny. Ale mogę się mylić - za bardzo byłam zajęta podziwianiem (i odrywaniem błota od butów i krzyczeniem : "Zatrzymaj się, o nie, przecież się zaraz zabijemy! Ja tu schodzę! Nie jadę dalej!" :/
:D
Pierwsza "nieodkryta" wioska. Pierwsza dla nas, dla uczciwych, agencyjnych odkrywców trzecia, ostatnia na trasie, przed powrotem po trekkingu. Być może dlatego na nasz widok zbiegły się wszystkie dzieci i rozłożyły swoje sklepiki. Jedyna szansa na zarobek - agencje pewnie się w tej wiosce już nie zatrzymują, turyści nasycili się klimatem w pierwszej, podobno najpiękniejszej, a teraz raczej myślą już tylko o kąpieli i odpoczynku w hotelu. My, wierni swojej dewizie, że kupno pamiątek jest rodzajem biletu za wstęp do wioski, kupiliśmy mnóstwo bransoletek. Nie wiem, jakie plemię zamieszkiwało tę wioskę, jedno jest pewne - nie było to Akha, znane ze swoich przepięknych wyrobów. Tu bransoletki były haftowane dosyć...hmmm...tak, jakbym to ja je robiła, a jestem znanym beztalenciem plastycznym. Smutne i wzruszające - mieszkańcy wioski spostrzegli, że na takich wyrobach można cokolwiek zarobić, więc, pomimo braku umiejętności, postarali się je odtworzyć najlepiej, jak potrafili.
Wioska była nieduża, a po zamieszaniu związanym z zakupami, mieszkańcy zupełnie przestali się nami interesować. Mogliśmy chodzić, oglądać, przyglądać się - na nikim nie robiło to większego wrażenia.
Nie wiem, co to było. Larwy komarów? Albo jeszcze czegoś innego? W każdym razie przyglądaliśmy się im dobrych kilkanaście minut i próbowaliśmy odgadnąć, co to jest.
I droga do kolejnej wioski :
Przynajmniej nie było gliny
:)
Druga wioska znajdowała się w niewielkiej odległości. Tu już zupełnie nikt nie zwracał na nas uwagi - nie było nawet handlu pamiątkami, był natomiast mały sklepiko-bar z drobnymi przekąskami i napojami.
I w końcu droga do wioski trzeciej, według agencji najpiękniejszej, najbardziej wartej obejrzenia.
To tutaj strudzeni agencyjni turyści dochodzą po nocy w dżungli, tu zostają na kolejna noc, aby pławiąc się w dumie i własnym twardzielstwie (z powodu odkrycia nieodkrytego), umyć się i przespać w lepszych warunkach (i wyczesać węże boa z włosów
:D
To tutaj przeżyłam szok.
Cały czas myśleliśmy o tej właśnie wiosce, cały czas wydawało się nam, że będzie piękna i najprawdziwsza, a tymczasem dojechaliśmy do czegoś w rodzaju...skansenu...:/ Bardzo ładna, czysta wioska (nawet klepiska pomiędzy chatami co chwilę ktoś zamiatał), z ogromną tablicą, mówiącą o tym, że to projekt, którego celem jest ratowanie plemion, dofinansowany przez państwo itp.
Owszem, wioska wyglądała na najbogatszą z widzianych przez nas. Owszem, domy były okazalsze i ładniejsze. Był dobrze zaopatrzony sklepik (nawet piwo mieli. I colę - czyli generalnie asortyment dla turystów), miejsca noclegowe, była nawet wiata na ognisko i zbiorowe łazienki z prysznicami. I wszyscy się do nas uśmiechali, bo takich jak my, widziano tu wielu, jesteśmy pewnie dla mieszkańców codziennością. Trzeba się zająć kurami, świnkami i turystami, jak przyjdą.
I to dobrze, bo dlaczego by nie miało żyć się tym ludziom lepiej. Dobrze, ale i trochę żal...
Chłopcy wybierający się na połów.
Natomiast w tym momencie byłam zmuszona odrzucić jakiekolwiek myśli o Indiana Jones
:D Powiem więcej - wszyscy uczestnicy trekkingów agencyjnych powinni je odrzucić
:) Dodatkowo, przez przypadek, zepsuliśmy Luang Namtha najbardziej spektakularną wycieczkę :/
:D Bo okazało się, że "idziesz przez dżunglę, przedzierasz się, aby dotrzeć do wiosek" - co sugeruje, że wioski są ukryte w głębi dżungli - tak naprawdę znaczy : "a, przeprowadzimy was przez dżunglę, żebyście mieli poczucie przygody. A potem pójdziemy do wiosek, które znajdują się na normalnym, wiejskim terenie i moglibyście dojść do nich drogą, ale my przeprowadzimy was przez dżunglę, bo...itp. itd" :/
:D
Ale było miło. Naprawdę było miło. I ładnie. Problemem były tylko oczekiwania i wyobraźnia
:D
Później zrobiło się gorzej, bo na niebie zaczęły pojawiać się ciemne chmury. I to tak dosyć szybko
:D Wjechać, wjechaliśmy, ale zjazd podczas deszczu byłby raczej niemożliwy.
Nie, na pewno byłby niemożliwy
:D
Ruszyliśmy najszybciej, jak się dało. Już bez przystanków, byle dojechać do asfaltu przed pierwszymi kroplami spadającymi z nieba. Udało się, ale mimo pośpiechu, niektóre kawałki i tak wolałam przechodzić na piechotę :/
:D
7. Panie "Tiutiu"
O Luang Namtha można by powiedzieć jeszcze wiele - o dużym targu, na którym znajdowały się chyba wszystkie towary świata, o muzeum, w którym znajdują się stroje poszczególnych ludów, o pierwszym (i ostatnim) zjedzeniu larb (surowe mięso i marynowane ryby)...Jednego natomiast pominąć nie można - historii o paniach "Tiutiu".
Panie "Tiutiu" to kobiety plemienia Akha, które zawędrowały do miasta, w poszukiwaniu zarobku. W swoich przepięknych strojach chodzą po ulicach i nawołują do kupna ręcznie robionych bransoletek, torebek, kosmetyczek. Czasem proponują też wzmacniane papierosy. Do nas podeszły zaraz, gdy tylko pojawiliśmy się w Luang Namtha. Wzbudziły w nas poczucie winy, gdy z głupoty targowaliśmy się o jakieś grosze i w efekcie postanowiliśmy kupować od nich jak najwięcej. Panie chyba to wyczuły, bo przychodziły do hotelu codziennie - rano, wieczorem, w południe
:) Spotykaliśmy się z nimi też na ulicach, a nasze rozmowy stawały się coraz bardziej rozbudowane. Panie nie znały języka angielskiego, posługiwały się własnym - "tiutiu" w różnych intonacjach, ale wierzcie lub nie, doskonale się rozumieliśmy
:) Potrafiły nas zapytać, kiedy wyjeżdżamy ("tiutiutiu?"), potrafiły zwrócić uwagę, że u koleżanki już dziś kupiliśmy, a u niej nie ("Tiutiutiutiu. Tiutiu!). Potrafiły się z nami też umówić na targu nocnym na kolację ("Tiu. Tiutiu. Tiu.") i pokłócić ("TIUTIUTIU!" "Ależ byliśmy na targu o umówionej godzinie" "Tiu. Tiuuu.Tiutiu"" "Może też byłaś, ale cię nie widzieliśmy". "Tiutiutiutiu". "Aha, byłaś z tamtej strony targu?" Opowiadały o dzieciach, o tęsknocie za wioską, o tym, że mają tak daleko do domu...Byliśmy w nich nieprzytomnie zakochani. Czasami chodziły w pojedynkę, czasem dwójkami, albo trójkami. Od momentu, gdy wieczorem zobaczyliśmy jak wracają na noc pod blaszany daszek, rozkładają wspólne posłanie i rozpalają małe ognisko, na którym, w kociołku, gotują posiłek, zaczęliśmy kupować w dwójnasób...
Jeśli kiedykolwiek je spotkacie, kupcie coś u nich i wy. Odwdzięczą się najpiękniejszym pod słońcem uśmiechem...
@cart my zrobiliśmy tak samo w 2016 roku z lotem do Udon Thani, jednak w dalszą podróż nie udaliśmy się już niestety na pace, a autokarem i tuktukiem. @pestycyda też czekam na dalszą cześć, jestem mega ciekawy Waszych odczuć co do Laosu. Poza tym lubię Twoje pozytywne relacje, póki co jednak jakoś mniej emotek niż standardowo
:D
pestycyda napisał:Z Zakazanym Miastem było jeszcze gorzej, ale przynajmniej jednoznacznie. Po prostu go nie znaleźliśmy
:DMuszę przyznać, że to całkiem niezłe osiągnięcie, biorąc pod uwagę że byliście przy placu Tiananmen (nawet jeśli po "złej stronie ulicy"), który z Zakazanym Miastem sąsiaduje
:)
@Mareckipl, dla mnie takie wspominanie to też metoda walki o przetrwanie. Miejmy nadzieję, że wkrótce wszystko wróci do normy...@maxima, nie martw się, Laos czeka, jeszcze na pewno pojedziesz
:) Udało się odzyskać pieniądze za bilety?@cart, na pewno. Ale mogłeś o tym nie pisać...Tacy byliśmy z siebie dumni...
:Dwasil10 napisał: póki co jednak jakoś mniej emotek niż standardowo
:D Ha! Tym razem postanowiłam, że relacja będzie epatować mrokiem. I złem
:twisted: A poważnie, to aktualna sytuacja nie sprzyja. Ale pewnie się rozkręcę
:D@QbaqBA, wiem :/
:D Nawet w końcu udało się nam przejść na odpowiednią stronę ulicy (ale wtedy to nawet Placu nie znaleźliśmy :/
:D, szukaliśmy, szwendaliśmy się, mieliśmy wrażenie, że jesteśmy tuż-tuż przy murach...No. I na wrażeniu się skończyło. Ale to nie nasza wina, to na pewno przez upał i brak czasu. My przecież byliśmy doskonale przygotowani do zwiedzania. JAK ZAWSZE :/
:D
@pestycyda mam nadzieję, że dotrę w przyszłym roku, bo w tym to już chyba przestałam się łudzić w kwestii dalekich lotów ;( w ramach chargebacku i dodatkowych odwołań w końcu bank oddał pieniądze, ale łatwo nie było. NA pewno bardziej wymagające niż wyjazd do Laosu
;)
Juz krzyczalam "frytki! frytki!"Czytam nastepne zdanie i co widze? Frytki.Widze, ze mamy podobne doswiadczenia z lokalnymi specjalami w tym miescie. hyhyhy!
Nie żebym poganiała autorkę:), w końcu są wakacje, ale nie mogę się doczekać dalszego ciągu. No i jakoś bez emotek czyta mi się to inaczej niż zwykle:)
No właśnie napisałam, że nie poganiam, tylko, że czekam. Bo po prostu bardzo lubię relacje Pestycydy, które czytam od kiedy zaczęły pojawiać się na tym forum. Myślałam, że do tego nie trzeba mieć jakiejś określonej (dużej) liczby postów i że zwyczajnie autorka może nawet się ucieszyć, że ma więcej zagorzałych czytelników niż myśli:)
No właśnie napisałam, że nie poganiam, tylko, że czekam. Bo po prostu bardzo lubię relacje Pestycydy, które czytam od kiedy zaczęły pojawiać się na tym forum. Myślałam, że do tego nie trzeba mieć jakiejś określonej (dużej) liczby postów i że zwyczajnie autorka może nawet się ucieszyć, że ma więcej zagorzałych czytelników niż myśli:)
maginiak napisał:Lepszy taki niż "jak dojechać z lotniska Bergamo do centrum"@pestycyda dawaj do przodu
:)masz rację@bedbo jeśli jesteś takim fanem/fanką relacji pestycydy, trzeba było założyć wcześniej konto i np.klikając "lubię to" lub zgłaszając relacje do konkursów, dać znać autorce, że jej relacje podobają się większej liczbie osób.
katka256maginiak napisał:Lepszy taki niż "jak dojechać z lotniska Bergamo do centrum"@pestycyda dawaj do przodu
:)masz rację@bedbo jeśli jesteś takim fanem/fanką relacji pestycydy, trzeba było założyć wcześniej konto i np.klikając "lubię to" lub zgłaszając relacje do konkursów, dać znać autorce, że jej relacje podobają się większej liczbie osób.
Konto założyłam dużo wcześniej:) a Pestycyda, cóż, właśnie się dowiedziała:) Ale masz rację, autorzy relacji pownni wiedzieć, że się ich docenia i właśnie podjęłam działania w tym kierunku:)
katka256maginiak napisał:Lepszy taki niż "jak dojechać z lotniska Bergamo do centrum"@pestycyda dawaj do przodu
:)masz rację@bedbo jeśli jesteś takim fanem/fanką relacji pestycydy, trzeba było założyć wcześniej konto i np.klikając "lubię to" lub zgłaszając relacje do konkursów, dać znać autorce, że jej relacje podobają się większej liczbie osób.
Konto założyłam dużo wcześniej:) a Pestycyda, cóż, właśnie się dowiedziała:) Ale masz rację, autorzy relacji pownni wiedzieć, że się ich docenia i właśnie podjęłam działania w tym kierunku:)
popcarol napisał:Przypomniałam sobie własną samotną wyprawę sprzed dwóch lat @popcarol, czytałam i teraz sobie jeszcze odświeżyłam. Za pierwszym razem bardzo Cię podziwiałam, że zrealizowałaś ten wyjazd sama, za drugim - podziw się nie zmniejszył
:) I dziękuję za miłe słowa
:)@kawon30, nastąpi, nastąpi, tylko w bliżej nieokreślonej przyszłości
:) jakoś nie mogę się zebrać do przesegregowania miliona zdjęć do kolejnego odcinka
:)
I wiecie co? My naprawdę potrafimy bardzo szybko chodzić :/ :D Zwłaszcza w dół :D
Pokręciliśmy się trochę po Chalaunsouk, poprzyglądaliśmy chatom....
To jedyna małpka, jaką widzieliśmy w Laosie. Tym bardziej przykre, że hodowana była przy domu, najprawdopodobniej w celach konsumpcyjnych,
Szkoda nam było nieodkrytych wiosek, ale tylko trochę. Bo przecież jeszcze nie powiedzieliśmy ostatniego słowa :D
6. Park Narodowy Nam Ha - podejście drugie
Skoro okazało się, że idąc od Chalaunsouk nic nie odkryjemy, zaczęliśmy myśleć o podejściu do wiosek z drugiej strony. Główny przewodnik ponownie zaczął grzebać w Internecie (tym razem zeszło mu dłużej) i, korzystając z Maps.me odkrył coś bardzo dziwnego - do wiosek faktycznie można podjechać od drugiej strony (tędy wracają wycieczki agencyjne, jak już przedrą się i prześpią w dżungli). Droga nie wyglądała na jakąś szczególnie dużą, czasami zanikała, ale była. Zagadkę natomiast stanowiło pytanie, czy da się po niej przejechać skuterem. Internet nic o tym nie wspominał, więc jedynym wyjściem było sprawdzić osobiście :) Kolejnego ranka, dopingowani przez miejscową obsługę hotelu ("nie ma mowy, żeby tamtędy przejechać! To nie jest dobry pomysł! Droga jest, ale zarośnięta. Tylko przewodnicy wiedzą, jak iść! A skuter to już zupełny błąd") i przez samych siebie ("Co??? Polak nie potrafi??? :D wyruszyliśmy ponownie.
Oszczędzę Wam naszych zabłądzeń, powrotów, w poszukiwaniu odpowiedniego zjazdu i innych takich :D Za to przedstawię samo "mięso" dojazdu, wydestylowane z naszych błędów :D Otóż, jadąc z Luang Namtha drogą 17 A, trzeba skręcić w lewo, w drogę nr 3. Następnie, asfaltem drogi nr 3 jechać w kierunku Nateuy i, jakieś 300 metrów przed mostem na rzece Nam Tha, trzeba skręcić w prawo. Proszę bardzo :)
No a potem zaczyna się droga. Przepraszam - Droga :/ :D Każdy inny zapis, to zdecydowany brak szacunku, dla tego gliniasto-kamienno-błotnisto-górzystego potwora :/ :D Ale warto....Warto jak diabli...
Czasem się jedzie, czasem się idzie, odrywając od butów kawały rozmokniętej gliny i ślizgając się na podłożu.
A jeszcze częściej się staje i wzdycha : "Jak tu pięknie..."
Wydaje mi się, że dojazd od asfaltu do pierwszej wioski zajął nam jakieś dwie godziny. Ale mogę się mylić - za bardzo byłam zajęta podziwianiem (i odrywaniem błota od butów i krzyczeniem : "Zatrzymaj się, o nie, przecież się zaraz zabijemy! Ja tu schodzę! Nie jadę dalej!" :/ :D
Pierwsza "nieodkryta" wioska. Pierwsza dla nas, dla uczciwych, agencyjnych odkrywców trzecia, ostatnia na trasie, przed powrotem po trekkingu. Być może dlatego na nasz widok zbiegły się wszystkie dzieci i rozłożyły swoje sklepiki. Jedyna szansa na zarobek - agencje pewnie się w tej wiosce już nie zatrzymują, turyści nasycili się klimatem w pierwszej, podobno najpiękniejszej, a teraz raczej myślą już tylko o kąpieli i odpoczynku w hotelu. My, wierni swojej dewizie, że kupno pamiątek jest rodzajem biletu za wstęp do wioski, kupiliśmy mnóstwo bransoletek. Nie wiem, jakie plemię zamieszkiwało tę wioskę, jedno jest pewne - nie było to Akha, znane ze swoich przepięknych wyrobów. Tu bransoletki były haftowane dosyć...hmmm...tak, jakbym to ja je robiła, a jestem znanym beztalenciem plastycznym. Smutne i wzruszające - mieszkańcy wioski spostrzegli, że na takich wyrobach można cokolwiek zarobić, więc, pomimo braku umiejętności, postarali się je odtworzyć najlepiej, jak potrafili.
Wioska była nieduża, a po zamieszaniu związanym z zakupami, mieszkańcy zupełnie przestali się nami interesować. Mogliśmy chodzić, oglądać, przyglądać się - na nikim nie robiło to większego wrażenia.
Nie wiem, co to było. Larwy komarów? Albo jeszcze czegoś innego? W każdym razie przyglądaliśmy się im dobrych kilkanaście minut i próbowaliśmy odgadnąć, co to jest.
I droga do kolejnej wioski :
Przynajmniej nie było gliny :)
Druga wioska znajdowała się w niewielkiej odległości. Tu już zupełnie nikt nie zwracał na nas uwagi - nie było nawet handlu pamiątkami, był natomiast mały sklepiko-bar z drobnymi przekąskami i napojami.
I w końcu droga do wioski trzeciej, według agencji najpiękniejszej, najbardziej wartej obejrzenia.
To tutaj strudzeni agencyjni turyści dochodzą po nocy w dżungli, tu zostają na kolejna noc, aby pławiąc się w dumie i własnym twardzielstwie (z powodu odkrycia nieodkrytego), umyć się i przespać w lepszych warunkach (i wyczesać węże boa z włosów :D
To tutaj przeżyłam szok.
Cały czas myśleliśmy o tej właśnie wiosce, cały czas wydawało się nam, że będzie piękna i najprawdziwsza, a tymczasem dojechaliśmy do czegoś w rodzaju...skansenu...:/ Bardzo ładna, czysta wioska (nawet klepiska pomiędzy chatami co chwilę ktoś zamiatał), z ogromną tablicą, mówiącą o tym, że to projekt, którego celem jest ratowanie plemion, dofinansowany przez państwo itp.
Owszem, wioska wyglądała na najbogatszą z widzianych przez nas. Owszem, domy były okazalsze i ładniejsze. Był dobrze zaopatrzony sklepik (nawet piwo mieli. I colę - czyli generalnie asortyment dla turystów), miejsca noclegowe, była nawet wiata na ognisko i zbiorowe łazienki z prysznicami. I wszyscy się do nas uśmiechali, bo takich jak my, widziano tu wielu, jesteśmy pewnie dla mieszkańców codziennością. Trzeba się zająć kurami, świnkami i turystami, jak przyjdą.
I to dobrze, bo dlaczego by nie miało żyć się tym ludziom lepiej. Dobrze, ale i trochę żal...
Chłopcy wybierający się na połów.
Natomiast w tym momencie byłam zmuszona odrzucić jakiekolwiek myśli o Indiana Jones :D Powiem więcej - wszyscy uczestnicy trekkingów agencyjnych powinni je odrzucić :) Dodatkowo, przez przypadek, zepsuliśmy Luang Namtha najbardziej spektakularną wycieczkę :/ :D Bo okazało się, że "idziesz przez dżunglę, przedzierasz się, aby dotrzeć do wiosek" - co sugeruje, że wioski są ukryte w głębi dżungli - tak naprawdę znaczy : "a, przeprowadzimy was przez dżunglę, żebyście mieli poczucie przygody. A potem pójdziemy do wiosek, które znajdują się na normalnym, wiejskim terenie i moglibyście dojść do nich drogą, ale my przeprowadzimy was przez dżunglę, bo...itp. itd" :/ :D
Ale było miło. Naprawdę było miło. I ładnie. Problemem były tylko oczekiwania i wyobraźnia :D
Później zrobiło się gorzej, bo na niebie zaczęły pojawiać się ciemne chmury. I to tak dosyć szybko :D Wjechać, wjechaliśmy, ale zjazd podczas deszczu byłby raczej niemożliwy.
Nie, na pewno byłby niemożliwy :D
Ruszyliśmy najszybciej, jak się dało. Już bez przystanków, byle dojechać do asfaltu przed pierwszymi kroplami spadającymi z nieba.
Udało się, ale mimo pośpiechu, niektóre kawałki i tak wolałam przechodzić na piechotę :/ :D
7. Panie "Tiutiu"
O Luang Namtha można by powiedzieć jeszcze wiele - o dużym targu, na którym znajdowały się chyba wszystkie towary świata, o muzeum, w którym znajdują się stroje poszczególnych ludów, o pierwszym (i ostatnim) zjedzeniu larb (surowe mięso i marynowane ryby)...Jednego natomiast pominąć nie można - historii o paniach "Tiutiu".
Panie "Tiutiu" to kobiety plemienia Akha, które zawędrowały do miasta, w poszukiwaniu zarobku. W swoich przepięknych strojach chodzą po ulicach i nawołują do kupna ręcznie robionych bransoletek, torebek, kosmetyczek. Czasem proponują też wzmacniane papierosy. Do nas podeszły zaraz, gdy tylko pojawiliśmy się w Luang Namtha. Wzbudziły w nas poczucie winy, gdy z głupoty targowaliśmy się o jakieś grosze i w efekcie postanowiliśmy kupować od nich jak najwięcej. Panie chyba to wyczuły, bo przychodziły do hotelu codziennie - rano, wieczorem, w południe :) Spotykaliśmy się z nimi też na ulicach, a nasze rozmowy stawały się coraz bardziej rozbudowane. Panie nie znały języka angielskiego, posługiwały się własnym - "tiutiu" w różnych intonacjach, ale wierzcie lub nie, doskonale się rozumieliśmy :) Potrafiły nas zapytać, kiedy wyjeżdżamy ("tiutiutiu?"), potrafiły zwrócić uwagę, że u koleżanki już dziś kupiliśmy, a u niej nie ("Tiutiutiutiu. Tiutiu!). Potrafiły się z nami też umówić na targu nocnym na kolację ("Tiu. Tiutiu. Tiu.") i pokłócić ("TIUTIUTIU!" "Ależ byliśmy na targu o umówionej godzinie" "Tiu. Tiuuu.Tiutiu"" "Może też byłaś, ale cię nie widzieliśmy". "Tiutiutiutiu". "Aha, byłaś z tamtej strony targu?" Opowiadały o dzieciach, o tęsknocie za wioską, o tym, że mają tak daleko do domu...Byliśmy w nich nieprzytomnie zakochani. Czasami chodziły w pojedynkę, czasem dwójkami, albo trójkami. Od momentu, gdy wieczorem zobaczyliśmy jak wracają na noc pod blaszany daszek, rozkładają wspólne posłanie i rozpalają małe ognisko, na którym, w kociołku, gotują posiłek, zaczęliśmy kupować w dwójnasób...
Jeśli kiedykolwiek je spotkacie, kupcie coś u nich i wy. Odwdzięczą się najpiękniejszym pod słońcem uśmiechem...
CDN.