Z racji, że w tym roku raczej nikt nie wstawi nowej relacji z USA, postanowiłem opisać swoją - tak na pokrzepienie serc i być może dla małego źródła inspiracji przy planowaniu tras na kolejny rok, o ile ktoś ma więcej czasu.
Nie umniejszając absolutnie przepięknym krajobrazom, relacji z południowo-zachodnich Stanów w internecie jest od groma, w językach od słoweńskiego po starochiński. Generalnie wszystkie jadą po tych samych punktach, Kalifornia, Las Vegas, Wielki Kanion itd., lecz już widząc tysiąc sto siedemdziesiąte selfie pod Golden Gate Bridge mam ochotę zapić to białoruskim denaturatem. Dlatego zapraszam do miejsc, do których nikt nie jeździ, bo nie ma czasu albo siły. Będzie dziki zachód bez Kalifornii, za to z górami we wszelakim wydaniu - należy wziąć poprawkę na to, że mój forumowy nick zobowiązuje, a góry uwielbiam, i wszystko co płaskie (bez podtekstów!
;)) jest nudne. Zapraszam zatem na dwutygodniowy exodus od cywilizacji w Góry Skaliste: Wyoming, Montana & Idaho.
Oto topograficzny plan wycieczki z miejscami, które były celem do zdobycia lub w których po prostu było co fotografować. Niektóre oczywiście nie sprostały definicji mało popularnych, ale będąc w pobliżu musiałem na nie zerknąć. O pieniądzach będzie krótko na koniec, bo nie podsumowałem jeszcze wyciągów z karty.
W skrócie: 4,638 przejechanych kilometrów. 238 km przedreptanych w górach. 6,174 m przewyższeń (tylko do góry, skoro auto w dolinie, wychodzi razy dwa).
————
Dzień 1. Z Utah do Bridger National Forest
Pomysł wyjazdu był spontaniczny i podjęty niecałe 2 tygodnie przed wylotem - stwierdziłem, że trzeba się wreszcie zmęczyć czymś innym niż siedzeniem przy komputerze. Plan na Alaskę był dość skomplikowany, zostanie na przyszły rok. Zaklepałem więc loty ORD-DEN-SLC u Frontiera, nakupiłem sprzętu na Amazonie. Biedni amerykańscy studenci, co przez COVID musieli siedzieć w rodzinnych domach zamiast palić zioło i pić tanią tequilę w akademikach, dostali “A” na koniec semestru, żeby potem nie zawracali gitary. Poza tym uczenie laboratoriów online to proceder haniebny, wręcz sabotaż dydaktyczny, ale cóż poradzić… 9 sierpnia po 3 w nocy dotarłem na O’Hare. O tej porze świeciło jeszcze pustkami, sklepy wszystkie zamknięte na amen. Lot o 6 do Denver bez opóźnień, samolot zapełniony w 100%, oczywiście nic poza wodą nie można kupić na pokładzie. Dwugodzinna przesiadka daje idealną ilość czasu na wyjście na papieroska z terminalu i ponowny security check, wszak na prawie żadnym lotnisku w USA nie ma palarni. W Salt Lake City ląduję o 11, pachnie upałem podobnie jak na pustyni Negev w majowe popołudnia. Bez wjeżdżania do miasta biorę auto z Avis z pełnym ubezpieczeniem (było najtańsze)… i ruszam do pierwszego Walmarta po drodze zrobić zapasy jedzenia, gdyż plan zakłada spanie w wyłącznie w terenie.
Nic jednak nie może być bezstresowe. Zamówiłem wprawdzie wcześniej spray na niedźwiedzie z podwójnie mocnym gazem pieprzowym, ale okazało się, że TSA zabrania przewożenia go nawet w rejestrowanym. Oczywiście mój bagaż został sprawdzony przez TSA; sami piszą na stronie, że informacje o potencjalnych zagrożeniach zbierają długo przez wylotem danej osoby. Algorytmy AI działają, nie zawsze używałem VPN. Zaś niedźwiedzi podobno jest dużo w Wyoming. Dlatego też w miarę jazdy postanawiam sprawdzać na stacjach benzynowych i przydrożnych sklepach, czy da się kupić spray na miejscu, zaś ten co został w domu może się kiedyś przydać w razie kolejnej fali plądrowania miast przez sami-wiecie-jakie grupy ludzi
:P Bez skutku, wszystko wyprzedane. Dojechawszy po kilku godzinach do ostatniej wioski, gdzie mieszkają ludzie - Boulder, WY - jestem wciąż bez gazu. Słońce chyli się ku zachodowi, a przede mną ponad 70 km do Big Sandy Trailhead bez niczego po drodze. Myśląc wciąż o tych niedźwiedziach, decyduję się jechać. Trudno, nie będę marnował czasu.
Następne 40 km droga mknie przyzwoitym asfaltem przez pagórkowatą prerię, a za plecami soczysty zachód słońca rozpływający się z każdą kolejną milą za horyzontem. Jednak wszystko co dobre, szybko się kończy - już po zmroku, pośród przeszywającej ciszy wokół, wjeżdżam w gruntową, kamienistą i potwornie dziurawą szosę. Z czasem robi się ona tak zła, że mam tylko nadzieję, że moja poczciwa Toyota nie złapie gumy albo nie straci kilku części z podwozia, a ja nie zostanę pośrodku niczego bez zasięgu w kompletnej ciemności kilkadziesiąt kilometrów od żywego ducha. Jadę w nieznane, 15 km na godzinę, omijając kamienie i stada antylop (właśc. widłorogów amerykańskich) pałętających się na poboczu. Droga wiedzie potem mocno pod górę, między iglastym lasem i czasami jakimiś urwiskami z lewej strony. Nie wiem czy dojadę, i dokąd. Przerwa na fajkę też nie napawa ukojeniem, pieron wie, co zza każdych krzaków może zaraz wyjść. Aż nagle w oddali, pod drugiej stronie zbocza widzę… ogień! Ognisko. Czyli jest jakaś cywilizacja, są ludzie.
Uff. Pod koniec tej 35-kilometrowej przeprawy okazuje się, że jednak na górze jest sporo aut zaparkowanych między drzewami, choć wszystkie 4x4. Wciąż jednak nie ma tu żywej duszy, słychać tylko lekki szum pobliskiego strumienia i kilka komarów, a niebo osnute jest niemożliwą ilością gwiazd. Po ponad 38 godzinach bez snu rozbijanie namiotu w tym mroku nie uśmiecha mi się za bardzo, zdrzemnę się więc w aucie i jutro zobaczymy, co to za miejsce. A będzie fajne. Fajniusio.
@cccc Dzięki, fotki nie wszystkie były idealne, robiłem iPhonem. Przy słabym świetle potrzeba jednak dobrej pełnoklatkowej lustrzanki, wtedy pokazałbym piękne gwieździste niebo i zachód słońca bez rozmycia. W każdym razie nie używam żadnych filtrów - jedynie poprawiam czasem balans bieli, żeby zdjęcia odzwierciedlały rzeczywiste kolory.
@2catstrooper Super! Przecież wiadomo, że nie zdobywałem bieguna południowego, trochę jest ludzi, którzy jeżdżą zobaczyć przyrodę gdzieś na dziko
;) jesteście w takim razie miejsce do przodu, bo nie dotarłem do rzeźb prezydentów w Dakocie
;)
@Szyn3k Na pewno? Walczyłem z tymi linkami żeby wszystkie były dobrej jakości i ładowały się bez problemów. Zgodnie ze skryptem na forum, fotki są podpięte pod otwarty folder na Dropbox i powinny się automatycznie ładować. Jeśli to nie działa, to będę musiał robić załączniki z tymi brzydkimi ramkami.
Pozdrowienia@tropikey Dobra, dzięki za info - będę ładował zdjęcia jako załączniki.Już są permanentne załączniki kosztem jakości
;)Dzień 2. Wind River Range - Big Sandy Trail, Cirque of the Towers
Promienie porannego słoneczka walące przez szybę obracają orzeźwiający chłód nocy w strumień gorąca pojawiający się znikąd jeszcze we śnie, by człowiek powrócił na ziemię z eksplodującą ochotą na wyskoczenie ze śpiwora i rozprostowanie kości w cieniu. Wznoszące się słońce w towarzystwie bezchmurnego nieba rozgrzewa suche, trzeszczące pod stopami trawy. Wczorajsze mroczne krzaki i pustkowia okazują się być milutką łąką, którą przecina piaszczysta droga. Jest 7 rano, a pierwsze dwa czy trzy SUVy suną wzdłuż kilku zaparkowanych na poboczu aut, zostawiając za sobą tumany kurzu. Cóż, nie pozostaje nic innego, jak zjeść jakieś śniadanie, spakować plecak i ruszać w drogę!
Okazuje się jednak, że mnie Internet oszukał podobnie jak oszukano pewnego toruńskiego elektryka wysokich napięć. Według map trasa do Cirque of Towers miała bowiem mieć 11 mil w obie strony, tymczasem przezornie sprawdzam wszystko na GPS oraz drogowskazy przy parkingu, i nie. Tylko do Big Sandy Lake w połowie trasy, jest 6 mil! Trochę mnie to zasmuciło, bo planowałem zrobić całą pętlę tym szlakiem, a przy tych odległościach 2 dni ciągłego marszu nie wystarczą. Taki urok szlaków w Ameryce - jedne atrakcje są przy parkingach, ale do tych naprawdę soczystych trzeba iść dziesiątki (sic!) kilometrów na piechotę i poświęcić na to kilka dni. Nie przejmując się tym przesadnie, zakładam górskie buty, których nie miałem na nogach od ponad roku, plecak ze sprzętem i ruszam w las. To ciekawe uczucie, kiedy człowiek po takim czasie siedzenia przy biurku i ani minuty na siłowni, idzie nagle w teren z plecakiem ważącym prawie 1/3 własnej masy. Ale przecież można się pokusić na odrobinę szaleństwa.
;)
Mijając na parkingu grupkę wyluzowanych studentów, rodzinkę z Oregon i ojca z dzieciakiem, wchodzę w sosnowy las, a ścieżka przesuwa się z dźwiękiem chrupoczących gałązek pod nogami. Po prawej płynie rzeka, las się kończy, a kolejne kilometry idę w miarę po płaskim przez trawiaste łąki w dolinie. Póki co, nic szczególnego, poza… konikami polnymi. Holender! Mają kilka centymetrów długości, fruwają na parę metrów wyglądając jak ćmy, ale najciekawsze - wydają dźwięki głośniejsze od jechania brzeszczotem po desce z gwoździami i bzyczą jak transformator na 30 kV. Ważące 2 gramy stawonogi! Na ścieżce raz po raz pojawiają się odcinki pod górę wokół skał. Idąc tak już jakiś czas, dostrzegam nareszcie wyłaniające się zza drzew jezioro. Podczas krótkiego odpoczynku na skrzyżowaniu spotykam starsze, acz krzepkie amerykańskie małżeństwo, które szło trzeci dzień od drugiej strony szlaku. Powiedzieli mi, że robią pętle po górach od lat i przeszli już trasy w 40 państwach, ale tę drogę robią już czwarty raz, i jest jedną z najpiękniejszych, jakie widzieli. Trochę myślę o tym z przymrużeniem oka, też przecież byłem w sporo ponad 40 krajach. BŁĄD. Po powrocie dotrze do mnie, że ta lokalizacja będzie moim numerem jeden na kolejny wypad w góry, bo ilość odległych, dzikich i nieprawdopodobnie zachwycających szlaków w Wind River Range jest ogromna, ale o tym potem.
Big Sandy Lake jest ładne, ciągnie się wzdłuż zielonej dolinki, a woda zmienia kolor od dziwnie szmaragdowego po soczysty turkus. Nie to jest jednak najistotniejsze, bowiem sunąc wzdłuż brzegu, z trawiastych łąk wyłaniają się góry o nieprawdopodobnych kształtach, zbudowane z jasnoszarych skał, którym jakby ktoś nadał fantazyjne formy. Ni to gruz, ni granit, ani kruszące się łupki; niektóre zbocza wydają się się wypolerowane, inne przecięte nagle skalpelem jak kawał szynki konserwowej. To właśnie jest urzekające - nie przypominają ani Tatr, Alp, Sudetów, urwisk na Azorach, potężnego Kaukazu, ani gór w Indonezji czy Malezji. Są po prostu inne. Dzikie i piękne. Dla jednych to tylko duży kawał kamienia w tle, a dla innych inspirujący krajobraz, który choć stoi martwy od milionów lat, każdego dnia odgrywa filmową rolę ze światłem i chmurami w roli głównej.
Krótka przerwa na sałatkę z tuńczyka z puszki i tosty jako drugie śniadanie, i ruszamy dalej. Zapomniałem już nawet o niedźwiedziach. Nad brzegiem widać dwóch wędkarzy; tak, łowienie ryb jest legalne w parkach narodowych, krajobrazowych, prawie wszędzie, o ile się kupi stanową licencję za kilkanaście dolarów. Sam bym połowił, ale nie wziąłem z domu wędki i po ostatnich porażkach nad Jeziorem Michigan zacząłem przestać wierzyć w istnienie ryb, choć wcześniej było pełno półmetrowych catfish. Na skrzyżowaniu spotykam dwójkę fajnych chłopaków z dziewczyną (rodzina albo znajomi, bo nie trzymali się za ręce, a Delaney była przeurocza
:D). Tak się okaże, że kolejne kilka godzin będziemy szli albo razem, albo mijali się co chwilę, w zależności komu pierwszemu wysiądzie kondycja. Amerykanie są w większości po prostu fajni w swojej otwartości, jak już wielu zauważyło podczas wycieczek do USA. Zapomniałem dodać w poprzednim poście, jak zatrzymałem się na stacji w jakiejś wsi w Wyoming po drodze. Stanąłem pod drzewem w cieniu blisko płotu, bo ciepło było, a nie chciałem palić za blisko dystrybutora. Po chwili dziarsko przyczłapała przez ogródek 70-letnia babcia, mając karabin oparty o płot. Spytała, co tu robię, bo krążę wokół - HER PROPERTY - po czym przegadaliśmy ze 20 minut o życiu i przeróżnych rzeczach, przekochana kobieta z Oklahomy!
:D Na widok broni w Chicago chowasz się za najbliższym betonowym słupem, bo to w 98% murzyńskie gangi, głównie na południu i zachodzie, czy wokół Hyde Parku (tylko w każdy weekend jest zamordowanych przez nich kilkanaście ludzi i postrzelonych około 50, łącznie z przypadkowymi bezbronnymi dziećmi, ale to przerażający i długi temat); zaś strzelba w rękach farmera to sygnał, że jesteście obaj bezpieczni. Taki paradoks.
Za jeziorem ścieżka każe już sobie godnie zapracować na czekające ileś kilometrów naprzód widoki. Oblany potem, w palącym słońcu targając plecak, cisnę pod nosem przekleństwa we wszystkich językach jakie sobie przypominam z każdym kolejnym krokiem pod górę. Przecież ja nienawidzę łażenia pod górę i męczenia się! Chociaż niezupełnie. Wysiłek biegania na taśmie na siłowni, gapiąc się w szybę i licznik, jest dla mnie po stokroć podlejszy niż jakbym się miał poddać radzieckiemu eksperymentowi zakopania w grobie na 48 godzin. Jednak to uczucie walki z niechęcią i zmęczeniem, nagrodzone nieprawdopodobnym widokiem, czy nawet minutą wytchnienia na kamieniu, w której każdy następny, zwalniający oddech jest błogosławieństwem, są nie do opisania dla nie-górskich osób. Nie bez powodu Tomek Mackiewicz wyszedł cudem z heroinowego syfu chodząc po górach i pokonując granice nie do przekroczenia - nie tam jakieś kilometry czy mróz, tylko nimi właśnie pokonując uczucie, któremu niemal nikt się nie przeciwstawi, jak kablowi pod napięciem 230V owiniętemu wokół ciała, który biologicznie zaciska przez nerwy wszystkie mięśnie. Nigdy nie ćpałem, ale byłem kiedyś w szpitalu i po przerwaniu kilkutygodniowych dawek morfiny, poczułem przez chwilę czym jest to uczucie obłędu zamieniające człowieka w coś niższego niż zwierzę, i odtąd nie istnieje dla mnie większy poziom heroizmu ponad pokonanie nałogów wbrew tej nieprawdopodobnej fizykochemicznej bariery i społecznego ostracyzmu. Z resztą, zgodnie z powiedzeniem, w kwestii gór są dwa rodzaje ludzi: są tacy, którym nawet najbardziej szalonej wyprawy nie trzeba tłumaczyć, i tacy, którym nigdy się tego nie wytłumaczy
;)
Po stromym podejściu idę dalej lekko w dół nową dolinką, żeby potem znów się wspiąć, zejść pod brzeg North Lake, wejść znowu do góry, przejść trawersem kolejne łąki. Dzielę się z Delaney czekoladą, to rzecz uniwersalna łącząca ludzi
;) W międzyczasie nadciągają cholernie ciemne chmury, burza wydaje się być pewna. Wolałbym nie, ale co zrobić, do jakiegokolwiek punktu na camping sporo drogi. Przyspieszamy nieco, ale na szczęście po godzinie chmury znikają. No i nareszcie. Za plecami pozostaje ten widok - w rzeczywistości był jeszcze bardziej błękitny, bez żadnych instagramowych filtrów! Ale kotlinka pod Cirque of the Towers dopiero się wynurza, a to będzie najpiękniejsze.
Dzień chyli się ku zachodowi, a trzeba gdzieś rozbić namiot. Jackass Pass na prawo, dziwna ścieżka nieistniejąca na mapie, prowadząca do kotliny pod Pingora Peak, z lewej mroźnie wyglądające Arrowhead Lake kilkaset metrów poniżej. Idę prosto. Za zakrętem spotykam dwie dziewczyny szukające strumienia, powiedziały mi, że w kotlince jest fajne miejsce na camping. Ruszyłem zatem w dół skacząc między kilkumetrowymi głazami, aż dotarłem nad strumień w cieniu nieprawdopodobnie pięknego Cirque of the Towers - ostrych, skalistych szczytów uciętych jakby maczetą, otaczajacych klimatyczną kotlinę z paroma jeziorkami w dole. Rozbiłem namiot wśród trawiastych cieni zasypiających szczytów, zjadłem kolację i patrzę na gwiazdy. Jest wspaniale. Dobrej nocy!
PS. Zagalopowałem się, postaram się kolejne dni opisać razem i zwięźlej, niż produkować kilkadziesiąt postów.Dzięki za ciepłe komentarze, cieszy mnie pozytywny odbiór, choć opisałem dopiero jeden sensowniejszy dzień
;)
@cypel Jasne, będę dołączał mapki. Nie zawsze jednak mam jak zaznaczyć na nich dokładnie, gdzie byłem, bo widząc ciekawe miejsca, często zbaczałem ze ścieżki schodząc gdzieś do dolinki, nad staw albo na szczyt, do których nie prowadziła żadna droga. Dlatego żeby być dokładnym, mierzyłem przebyte odległości aplikacją w telefonie, jednak bez zapisu całej drogi na GPS. Tak samo różnice wysokości. Dysproporcja między kilometrami w górę a dwustoma km w poziomie wynika z długich tras w dolinach przed dotarciem do stromych fragmentów szlaku, być może wyrażenie "przedreptanych w górach" było lekko mylące. Tutaj orientacyjna mapka, choć odległości z Google są niedoszacowane przez chodzenie zygzakiem - zrobiłem tego dnia 11 mil. Big Sandy Trail prowadzi dalej na zachód, okrąża szczyty i wraca równolegle do początkowej trasy, kończąc w punkcie startowym. Doszedłem do Lonesome Lake w zaznaczonym punkcie. Potem bez szlaku na mapie odbiłem na zachód do dolinki i tam spałem.Dzień 3. Powrót & Grand Teton National Park
Pomimo nastawionego na później budzika - a uwielbiam spać i wyrwanie się spod ciepłego okrycia brzmi jak koszmar - po piątej rano ocuca mnie w akompaniamencie chłodnej rosy rześkie górskie powietrze, usiłujące przedostać się przez moskitierę do namiotu. Nadzieja na zdjęcia o wschodzie słońca pryska, wszak trudno jest uchwycić kolory, które widoczne są jedynie przy płaskich krajobrazach, a nie w kotlinie zatrzymującej światło wynurzające się dopiero zza horyzontu. W każdym razie pod szczytami, nieco ponad dolinką, jest kilka małych jezior, na brzegu których warto by stanąć i cyknąć fotki. Ubieram więc sweter i czując jeszcze ociężałość nóg, które jakby zamieniły się w żelbetonowy kloc po wczorajszym energetycznym szoku, idę na rekonesans w pobliżu. Przeskakując kilkumetrowe głazy, które niegdyś pourywały się ze strzelistych grani ponade mną, docieram do strumienia, a potem do niedużych stawów. Widoki są przeurocze; światło padające z zupełnie innej strony nadaje świeży widok niezmiennym od wieków białym skałom. Krajobrazy nad wodą tuż po wschodzie słońca są zawsze najlepsze, bo nie ma wiatru i wszystko odbija się od płaskiej powierzchni wody niemal jak w lustrze. Wiatr powstaje przecież dzięki różnicy temperatur, a po nocy są one wyrównane między ziemią a powietrzem.
Wracając do namiotu, zabieram zapakowane w dziesięć worków (chodzi o ilość warstw, a nie skalę mojego obżarstwa
:D) resztki jedzenia, które schowałem pod 40-kilogramowym głazem dla bezpieczeństwa przed niedźwiadkami. A jadłem tuńczyki z puszki w różnych wydaniach; to był przeciętny pomysł, jako że niedźwiedzie przecież wcinają pstrągi i łososie z rzeki, prawda? Głowę cały czas drenuje pomysł, żeby jednak pójść naprzód i zrobić całą pętlę, ale nawet pomijając niewielki zapas żywności, mam tylko jeden powerbank, który nie wystarczy na ładowanie telefonu przez kolejne dwa dni. A czy warto bez zdjęć iść naprzód? Warto! Jednak obiecałem komuś fotorelację, zatem wrócę tą samą drogą, a Wind River Range z pewnością jeszcze kiedyś odwiedzę.
Z uczuciem, jakby mi ktoś kijem zajechał po barkach, ruszam pod górę z plecakiem w kierunku ścieżki. Nabrawszy wody ze strumyka, skręcam w lewo, żeby zerknąć na dalszą drogę, którą prowadzi szlak. Jest fajnie, ale po dwóch kilometrach marszu stwierdzam, że nie dojdę do przełęczy, a czeka mnie kilka godzin drogi powrotnej i jazda 250 km samochodem, także cóż, zawracam. Po pierwszej po południu, kiedy już jestem w dolinie, zaczyna się burza, ale nie jestem z cukru, idziemy naprzód. Znalazłem też grzyby - żółte maślaki i… prawdziwego muchomora sromotnikowego. Kiedy jeszcze byłem na studiach, myśleliśmy z kumplami o lekach przeciwnowotworowych na bazie zmodyfikowanej amanityny (trucizny z tegoż muchomora, która blokuje działanie polimerazy RNA w komórkach rakowych, podobnie jak doksorubicyna), tylko że nawet jako grzybiarzowi, nigdzie w Polsce nie udało mi się znaleźć tego gatunku
:P W jaki sposób ludzie się nim trują, skoro to nigdzie nie rośnie, to jest zagadka… Mniejsza. Doszedłszy, wrzuciłem plecak do samochodu i poszedłem ochlapać się w rzece, bo jednak dwie noce bez prysznica ujmują komfortu. Woda ZIMNA JAK PIERON, ale było świetnie!
Wieki cale temu robilismy podobna trase, tylko ze jechalismy autem z Minnesoty przez Poludniowa Dakote, potem Wyoming, Montana, Idaho, Washington State, i samolotem do domu z Seattle. Samchod nam padl zaraz obok Devils Tower. W jakims przydroznym garazu na pustkowiu naprawiali go nam mechanicy, ktorzy wygladali jak czlonkowie zespolu ZZ Top. To byly czasy!A spraye na niedzwiedzie sa bardzo pomocne!
@cccc Dzięki, fotki nie wszystkie były idealne, robiłem iPhonem. Przy słabym świetle potrzeba jednak dobrej pełnoklatkowej lustrzanki, wtedy pokazałbym piękne gwieździste niebo i zachód słońca bez rozmycia. W każdym razie nie używam żadnych filtrów - jedynie poprawiam czasem balans bieli, żeby zdjęcia odzwierciedlały rzeczywiste kolory.@2catstrooper Super! Przecież wiadomo, że nie zdobywałem bieguna południowego, trochę jest ludzi, którzy jeżdżą zobaczyć przyrodę gdzieś na dziko
;) jesteście w takim razie miejsce do przodu, bo nie dotarłem do rzeźb prezydentów w Dakocie
;)@Szyn3k Na pewno? Walczyłem z tymi linkami żeby wszystkie były dobrej jakości i ładowały się bez problemów. Zgodnie ze skryptem na forum, fotki są podpięte pod otwarty folder na Dropbox i powinny się automatycznie ładować. Jeśli to nie działa, to będę musiał robić załączniki z tymi brzydkimi ramkami.Pozdrowienia
Sz@lony napisał:@Szyn3k Na pewno? Walczyłem z tymi linkami żeby wszystkie były dobrej jakości i ładowały się bez problemów. Zgodnie ze skryptem na forum, fotki są podpięte pod otwarty folder na Dropbox i powinny się automatycznie ładować. Jeśli to nie działa, to będę musiał robić załączniki z tymi brzydkimi ramkami.Możesz spróbować jeszcze wrzucić na Google'a.
Masz świetne pióro!Nie rób wszystkiego w jednym poście, świetnie się czyta i ogląda w takiej formie odcinkowej
;) Trzeba mieć odwagę, żeby zejść z utartego szlaku turystycznego, podziwiam
:)
Jest co zobaczyć, im dłużej planuję wyjazd do Stanów, tym więcej punktów podróży się robi. Tak z ciekawości jak najtaniej można znaleźć loty do USA?
:D
Pomruk napisał:Tak z ciekawości jak najtaniej można znaleźć loty do USA?
:DNie wypada rozmydlać komuś relacji, ale jako świeżemu użytkownikowi podpowiem, że warto zajrzeć np. tu (tytuł sugeruje tylko Kanadę, ale Stany też tam są):vancouver-calgary-edmonton-z-pl-od-1254-zl-rt,232,154310
Sz@lony napisał:238 km przedreptanych w górach.6,174 m przewyższeń (tylko do góry, skoro auto w dolinie, wychodzi razy dwa).Mógłbyś wrzucić tracka albo jakąś mapę z przechodzonymi kilometrami, bo to interesujące dane?
@Sz@lony do planowania/obrazowania pieszych tras polecam mapy.cz rewelacja lub openstreetmap.Zainteresował mnie Big Sandy Trail o którym wcześniej nie słyszałem. Widoki fajne a wygląda właśnie na dreptanie niezbyt wymagające.
Sz@lony napisał:[ Dalej już mogłoby być niebezpiecznie, nie miałem raków ani liny, a wejście na szczyt jest eksponowane bardziej niż najsoczystsze fragmenty Orlej Perci, przy wysokości 4000 m n.p.m., i do tego bez szlaku czy łańcuchów.Orla Perć to nic, ale przejdź się taką granią np. Mięguszy to wtedy zobaczysz porządną ekspozycję (w kierunku północnym oczywiście)
;)
A propos grzybów i muchomora sromotnikowego :https://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci ... oxNewsLinkCo jakiś czas niestety zdarzają się w Polsce takie historie. NIe znam się na grzybach, ale młode muchomory sromotnikowe, można łatwo pomylić np. z kanią.
Kolega Sz@lony nie odpowiada nawet na prywatnego e-maila. Chcialem zaprosic do egzotyki, tak jak kiedys obiecalem i porzadna firma. Ktos moze wie cos wiedzej, czemu szanowny kolega tak nagle zamilkl? Pozdr.
Nie umniejszając absolutnie przepięknym krajobrazom, relacji z południowo-zachodnich Stanów w internecie jest od groma, w językach od słoweńskiego po starochiński. Generalnie wszystkie jadą po tych samych punktach, Kalifornia, Las Vegas, Wielki Kanion itd., lecz już widząc tysiąc sto siedemdziesiąte selfie pod Golden Gate Bridge mam ochotę zapić to białoruskim denaturatem. Dlatego zapraszam do miejsc, do których nikt nie jeździ, bo nie ma czasu albo siły. Będzie dziki zachód bez Kalifornii, za to z górami we wszelakim wydaniu - należy wziąć poprawkę na to, że mój forumowy nick zobowiązuje, a góry uwielbiam, i wszystko co płaskie (bez podtekstów! ;)) jest nudne. Zapraszam zatem na dwutygodniowy exodus od cywilizacji w Góry Skaliste: Wyoming, Montana & Idaho.
Oto topograficzny plan wycieczki z miejscami, które były celem do zdobycia lub w których po prostu było co fotografować. Niektóre oczywiście nie sprostały definicji mało popularnych, ale będąc w pobliżu musiałem na nie zerknąć. O pieniądzach będzie krótko na koniec, bo nie podsumowałem jeszcze wyciągów z karty.
W skrócie:
4,638 przejechanych kilometrów.
238 km przedreptanych w górach.
6,174 m przewyższeń (tylko do góry, skoro auto w dolinie, wychodzi razy dwa).
————
Dzień 1. Z Utah do Bridger National Forest
Pomysł wyjazdu był spontaniczny i podjęty niecałe 2 tygodnie przed wylotem - stwierdziłem, że trzeba się wreszcie zmęczyć czymś innym niż siedzeniem przy komputerze. Plan na Alaskę był dość skomplikowany, zostanie na przyszły rok. Zaklepałem więc loty ORD-DEN-SLC u Frontiera, nakupiłem sprzętu na Amazonie. Biedni amerykańscy studenci, co przez COVID musieli siedzieć w rodzinnych domach zamiast palić zioło i pić tanią tequilę w akademikach, dostali “A” na koniec semestru, żeby potem nie zawracali gitary. Poza tym uczenie laboratoriów online to proceder haniebny, wręcz sabotaż dydaktyczny, ale cóż poradzić… 9 sierpnia po 3 w nocy dotarłem na O’Hare. O tej porze świeciło jeszcze pustkami, sklepy wszystkie zamknięte na amen. Lot o 6 do Denver bez opóźnień, samolot zapełniony w 100%, oczywiście nic poza wodą nie można kupić na pokładzie. Dwugodzinna przesiadka daje idealną ilość czasu na wyjście na papieroska z terminalu i ponowny security check, wszak na prawie żadnym lotnisku w USA nie ma palarni. W Salt Lake City ląduję o 11, pachnie upałem podobnie jak na pustyni Negev w majowe popołudnia. Bez wjeżdżania do miasta biorę auto z Avis z pełnym ubezpieczeniem (było najtańsze)… i ruszam do pierwszego Walmarta po drodze zrobić zapasy jedzenia, gdyż plan zakłada spanie w wyłącznie w terenie.
Nic jednak nie może być bezstresowe. Zamówiłem wprawdzie wcześniej spray na niedźwiedzie z podwójnie mocnym gazem pieprzowym, ale okazało się, że TSA zabrania przewożenia go nawet w rejestrowanym. Oczywiście mój bagaż został sprawdzony przez TSA; sami piszą na stronie, że informacje o potencjalnych zagrożeniach zbierają długo przez wylotem danej osoby. Algorytmy AI działają, nie zawsze używałem VPN. Zaś niedźwiedzi podobno jest dużo w Wyoming. Dlatego też w miarę jazdy postanawiam sprawdzać na stacjach benzynowych i przydrożnych sklepach, czy da się kupić spray na miejscu, zaś ten co został w domu może się kiedyś przydać w razie kolejnej fali plądrowania miast przez sami-wiecie-jakie grupy ludzi :P Bez skutku, wszystko wyprzedane. Dojechawszy po kilku godzinach do ostatniej wioski, gdzie mieszkają ludzie - Boulder, WY - jestem wciąż bez gazu. Słońce chyli się ku zachodowi, a przede mną ponad 70 km do Big Sandy Trailhead bez niczego po drodze. Myśląc wciąż o tych niedźwiedziach, decyduję się jechać. Trudno, nie będę marnował czasu.
Następne 40 km droga mknie przyzwoitym asfaltem przez pagórkowatą prerię, a za plecami soczysty zachód słońca rozpływający się z każdą kolejną milą za horyzontem. Jednak wszystko co dobre, szybko się kończy - już po zmroku, pośród przeszywającej ciszy wokół, wjeżdżam w gruntową, kamienistą i potwornie dziurawą szosę. Z czasem robi się ona tak zła, że mam tylko nadzieję, że moja poczciwa Toyota nie złapie gumy albo nie straci kilku części z podwozia, a ja nie zostanę pośrodku niczego bez zasięgu w kompletnej ciemności kilkadziesiąt kilometrów od żywego ducha. Jadę w nieznane, 15 km na godzinę, omijając kamienie i stada antylop (właśc. widłorogów amerykańskich) pałętających się na poboczu. Droga wiedzie potem mocno pod górę, między iglastym lasem i czasami jakimiś urwiskami z lewej strony. Nie wiem czy dojadę, i dokąd. Przerwa na fajkę też nie napawa ukojeniem, pieron wie, co zza każdych krzaków może zaraz wyjść. Aż nagle w oddali, pod drugiej stronie zbocza widzę… ogień! Ognisko. Czyli jest jakaś cywilizacja, są ludzie.
Uff. Pod koniec tej 35-kilometrowej przeprawy okazuje się, że jednak na górze jest sporo aut zaparkowanych między drzewami, choć wszystkie 4x4. Wciąż jednak nie ma tu żywej duszy, słychać tylko lekki szum pobliskiego strumienia i kilka komarów, a niebo osnute jest niemożliwą ilością gwiazd. Po ponad 38 godzinach bez snu rozbijanie namiotu w tym mroku nie uśmiecha mi się za bardzo, zdrzemnę się więc w aucie i jutro zobaczymy, co to za miejsce. A będzie fajne. Fajniusio.
@cccc Dzięki, fotki nie wszystkie były idealne, robiłem iPhonem. Przy słabym świetle potrzeba jednak dobrej pełnoklatkowej lustrzanki, wtedy pokazałbym piękne gwieździste niebo i zachód słońca bez rozmycia. W każdym razie nie używam żadnych filtrów - jedynie poprawiam czasem balans bieli, żeby zdjęcia odzwierciedlały rzeczywiste kolory.
@2catstrooper Super! Przecież wiadomo, że nie zdobywałem bieguna południowego, trochę jest ludzi, którzy jeżdżą zobaczyć przyrodę gdzieś na dziko ;) jesteście w takim razie miejsce do przodu, bo nie dotarłem do rzeźb prezydentów w Dakocie ;)
@Szyn3k Na pewno? Walczyłem z tymi linkami żeby wszystkie były dobrej jakości i ładowały się bez problemów. Zgodnie ze skryptem na forum, fotki są podpięte pod otwarty folder na Dropbox i powinny się automatycznie ładować. Jeśli to nie działa, to będę musiał robić załączniki z tymi brzydkimi ramkami.
Pozdrowienia@tropikey Dobra, dzięki za info - będę ładował zdjęcia jako załączniki.Już są permanentne załączniki kosztem jakości ;)Dzień 2. Wind River Range - Big Sandy Trail, Cirque of the Towers
Promienie porannego słoneczka walące przez szybę obracają orzeźwiający chłód nocy w strumień gorąca pojawiający się znikąd jeszcze we śnie, by człowiek powrócił na ziemię z eksplodującą ochotą na wyskoczenie ze śpiwora i rozprostowanie kości w cieniu. Wznoszące się słońce w towarzystwie bezchmurnego nieba rozgrzewa suche, trzeszczące pod stopami trawy. Wczorajsze mroczne krzaki i pustkowia okazują się być milutką łąką, którą przecina piaszczysta droga. Jest 7 rano, a pierwsze dwa czy trzy SUVy suną wzdłuż kilku zaparkowanych na poboczu aut, zostawiając za sobą tumany kurzu. Cóż, nie pozostaje nic innego, jak zjeść jakieś śniadanie, spakować plecak i ruszać w drogę!
Okazuje się jednak, że mnie Internet oszukał podobnie jak oszukano pewnego toruńskiego elektryka wysokich napięć. Według map trasa do Cirque of Towers miała bowiem mieć 11 mil w obie strony, tymczasem przezornie sprawdzam wszystko na GPS oraz drogowskazy przy parkingu, i nie. Tylko do Big Sandy Lake w połowie trasy, jest 6 mil! Trochę mnie to zasmuciło, bo planowałem zrobić całą pętlę tym szlakiem, a przy tych odległościach 2 dni ciągłego marszu nie wystarczą. Taki urok szlaków w Ameryce - jedne atrakcje są przy parkingach, ale do tych naprawdę soczystych trzeba iść dziesiątki (sic!) kilometrów na piechotę i poświęcić na to kilka dni. Nie przejmując się tym przesadnie, zakładam górskie buty, których nie miałem na nogach od ponad roku, plecak ze sprzętem i ruszam w las. To ciekawe uczucie, kiedy człowiek po takim czasie siedzenia przy biurku i ani minuty na siłowni, idzie nagle w teren z plecakiem ważącym prawie 1/3 własnej masy. Ale przecież można się pokusić na odrobinę szaleństwa. ;)
Mijając na parkingu grupkę wyluzowanych studentów, rodzinkę z Oregon i ojca z dzieciakiem, wchodzę w sosnowy las, a ścieżka przesuwa się z dźwiękiem chrupoczących gałązek pod nogami. Po prawej płynie rzeka, las się kończy, a kolejne kilometry idę w miarę po płaskim przez trawiaste łąki w dolinie. Póki co, nic szczególnego, poza… konikami polnymi. Holender! Mają kilka centymetrów długości, fruwają na parę metrów wyglądając jak ćmy, ale najciekawsze - wydają dźwięki głośniejsze od jechania brzeszczotem po desce z gwoździami i bzyczą jak transformator na 30 kV. Ważące 2 gramy stawonogi! Na ścieżce raz po raz pojawiają się odcinki pod górę wokół skał. Idąc tak już jakiś czas, dostrzegam nareszcie wyłaniające się zza drzew jezioro. Podczas krótkiego odpoczynku na skrzyżowaniu spotykam starsze, acz krzepkie amerykańskie małżeństwo, które szło trzeci dzień od drugiej strony szlaku. Powiedzieli mi, że robią pętle po górach od lat i przeszli już trasy w 40 państwach, ale tę drogę robią już czwarty raz, i jest jedną z najpiękniejszych, jakie widzieli. Trochę myślę o tym z przymrużeniem oka, też przecież byłem w sporo ponad 40 krajach. BŁĄD. Po powrocie dotrze do mnie, że ta lokalizacja będzie moim numerem jeden na kolejny wypad w góry, bo ilość odległych, dzikich i nieprawdopodobnie zachwycających szlaków w Wind River Range jest ogromna, ale o tym potem.
Big Sandy Lake jest ładne, ciągnie się wzdłuż zielonej dolinki, a woda zmienia kolor od dziwnie szmaragdowego po soczysty turkus. Nie to jest jednak najistotniejsze, bowiem sunąc wzdłuż brzegu, z trawiastych łąk wyłaniają się góry o nieprawdopodobnych kształtach, zbudowane z jasnoszarych skał, którym jakby ktoś nadał fantazyjne formy. Ni to gruz, ni granit, ani kruszące się łupki; niektóre zbocza wydają się się wypolerowane, inne przecięte nagle skalpelem jak kawał szynki konserwowej. To właśnie jest urzekające - nie przypominają ani Tatr, Alp, Sudetów, urwisk na Azorach, potężnego Kaukazu, ani gór w Indonezji czy Malezji. Są po prostu inne. Dzikie i piękne. Dla jednych to tylko duży kawał kamienia w tle, a dla innych inspirujący krajobraz, który choć stoi martwy od milionów lat, każdego dnia odgrywa filmową rolę ze światłem i chmurami w roli głównej.
Krótka przerwa na sałatkę z tuńczyka z puszki i tosty jako drugie śniadanie, i ruszamy dalej. Zapomniałem już nawet o niedźwiedziach. Nad brzegiem widać dwóch wędkarzy; tak, łowienie ryb jest legalne w parkach narodowych, krajobrazowych, prawie wszędzie, o ile się kupi stanową licencję za kilkanaście dolarów. Sam bym połowił, ale nie wziąłem z domu wędki i po ostatnich porażkach nad Jeziorem Michigan zacząłem przestać wierzyć w istnienie ryb, choć wcześniej było pełno półmetrowych catfish. Na skrzyżowaniu spotykam dwójkę fajnych chłopaków z dziewczyną (rodzina albo znajomi, bo nie trzymali się za ręce, a Delaney była przeurocza :D). Tak się okaże, że kolejne kilka godzin będziemy szli albo razem, albo mijali się co chwilę, w zależności komu pierwszemu wysiądzie kondycja. Amerykanie są w większości po prostu fajni w swojej otwartości, jak już wielu zauważyło podczas wycieczek do USA. Zapomniałem dodać w poprzednim poście, jak zatrzymałem się na stacji w jakiejś wsi w Wyoming po drodze. Stanąłem pod drzewem w cieniu blisko płotu, bo ciepło było, a nie chciałem palić za blisko dystrybutora. Po chwili dziarsko przyczłapała przez ogródek 70-letnia babcia, mając karabin oparty o płot. Spytała, co tu robię, bo krążę wokół - HER PROPERTY - po czym przegadaliśmy ze 20 minut o życiu i przeróżnych rzeczach, przekochana kobieta z Oklahomy! :D Na widok broni w Chicago chowasz się za najbliższym betonowym słupem, bo to w 98% murzyńskie gangi, głównie na południu i zachodzie, czy wokół Hyde Parku (tylko w każdy weekend jest zamordowanych przez nich kilkanaście ludzi i postrzelonych około 50, łącznie z przypadkowymi bezbronnymi dziećmi, ale to przerażający i długi temat); zaś strzelba w rękach farmera to sygnał, że jesteście obaj bezpieczni. Taki paradoks.
Za jeziorem ścieżka każe już sobie godnie zapracować na czekające ileś kilometrów naprzód widoki. Oblany potem, w palącym słońcu targając plecak, cisnę pod nosem przekleństwa we wszystkich językach jakie sobie przypominam z każdym kolejnym krokiem pod górę. Przecież ja nienawidzę łażenia pod górę i męczenia się! Chociaż niezupełnie. Wysiłek biegania na taśmie na siłowni, gapiąc się w szybę i licznik, jest dla mnie po stokroć podlejszy niż jakbym się miał poddać radzieckiemu eksperymentowi zakopania w grobie na 48 godzin. Jednak to uczucie walki z niechęcią i zmęczeniem, nagrodzone nieprawdopodobnym widokiem, czy nawet minutą wytchnienia na kamieniu, w której każdy następny, zwalniający oddech jest błogosławieństwem, są nie do opisania dla nie-górskich osób. Nie bez powodu Tomek Mackiewicz wyszedł cudem z heroinowego syfu chodząc po górach i pokonując granice nie do przekroczenia - nie tam jakieś kilometry czy mróz, tylko nimi właśnie pokonując uczucie, któremu niemal nikt się nie przeciwstawi, jak kablowi pod napięciem 230V owiniętemu wokół ciała, który biologicznie zaciska przez nerwy wszystkie mięśnie. Nigdy nie ćpałem, ale byłem kiedyś w szpitalu i po przerwaniu kilkutygodniowych dawek morfiny, poczułem przez chwilę czym jest to uczucie obłędu zamieniające człowieka w coś niższego niż zwierzę, i odtąd nie istnieje dla mnie większy poziom heroizmu ponad pokonanie nałogów wbrew tej nieprawdopodobnej fizykochemicznej bariery i społecznego ostracyzmu. Z resztą, zgodnie z powiedzeniem, w kwestii gór są dwa rodzaje ludzi: są tacy, którym nawet najbardziej szalonej wyprawy nie trzeba tłumaczyć, i tacy, którym nigdy się tego nie wytłumaczy ;)
Po stromym podejściu idę dalej lekko w dół nową dolinką, żeby potem znów się wspiąć, zejść pod brzeg North Lake, wejść znowu do góry, przejść trawersem kolejne łąki. Dzielę się z Delaney czekoladą, to rzecz uniwersalna łącząca ludzi ;) W międzyczasie nadciągają cholernie ciemne chmury, burza wydaje się być pewna. Wolałbym nie, ale co zrobić, do jakiegokolwiek punktu na camping sporo drogi. Przyspieszamy nieco, ale na szczęście po godzinie chmury znikają. No i nareszcie. Za plecami pozostaje ten widok - w rzeczywistości był jeszcze bardziej błękitny, bez żadnych instagramowych filtrów! Ale kotlinka pod Cirque of the Towers dopiero się wynurza, a to będzie najpiękniejsze.
Dzień chyli się ku zachodowi, a trzeba gdzieś rozbić namiot. Jackass Pass na prawo, dziwna ścieżka nieistniejąca na mapie, prowadząca do kotliny pod Pingora Peak, z lewej mroźnie wyglądające Arrowhead Lake kilkaset metrów poniżej. Idę prosto. Za zakrętem spotykam dwie dziewczyny szukające strumienia, powiedziały mi, że w kotlince jest fajne miejsce na camping. Ruszyłem zatem w dół skacząc między kilkumetrowymi głazami, aż dotarłem nad strumień w cieniu nieprawdopodobnie pięknego Cirque of the Towers - ostrych, skalistych szczytów uciętych jakby maczetą, otaczajacych klimatyczną kotlinę z paroma jeziorkami w dole. Rozbiłem namiot wśród trawiastych cieni zasypiających szczytów, zjadłem kolację i patrzę na gwiazdy. Jest wspaniale. Dobrej nocy!
PS. Zagalopowałem się, postaram się kolejne dni opisać razem i zwięźlej, niż produkować kilkadziesiąt postów.Dzięki za ciepłe komentarze, cieszy mnie pozytywny odbiór, choć opisałem dopiero jeden sensowniejszy dzień ;)
@cypel Jasne, będę dołączał mapki. Nie zawsze jednak mam jak zaznaczyć na nich dokładnie, gdzie byłem, bo widząc ciekawe miejsca, często zbaczałem ze ścieżki schodząc gdzieś do dolinki, nad staw albo na szczyt, do których nie prowadziła żadna droga. Dlatego żeby być dokładnym, mierzyłem przebyte odległości aplikacją w telefonie, jednak bez zapisu całej drogi na GPS. Tak samo różnice wysokości. Dysproporcja między kilometrami w górę a dwustoma km w poziomie wynika z długich tras w dolinach przed dotarciem do stromych fragmentów szlaku, być może wyrażenie "przedreptanych w górach" było lekko mylące. Tutaj orientacyjna mapka, choć odległości z Google są niedoszacowane przez chodzenie zygzakiem - zrobiłem tego dnia 11 mil. Big Sandy Trail prowadzi dalej na zachód, okrąża szczyty i wraca równolegle do początkowej trasy, kończąc w punkcie startowym. Doszedłem do Lonesome Lake w zaznaczonym punkcie. Potem bez szlaku na mapie odbiłem na zachód do dolinki i tam spałem.Dzień 3. Powrót & Grand Teton National Park
Pomimo nastawionego na później budzika - a uwielbiam spać i wyrwanie się spod ciepłego okrycia brzmi jak koszmar - po piątej rano ocuca mnie w akompaniamencie chłodnej rosy rześkie górskie powietrze, usiłujące przedostać się przez moskitierę do namiotu. Nadzieja na zdjęcia o wschodzie słońca pryska, wszak trudno jest uchwycić kolory, które widoczne są jedynie przy płaskich krajobrazach, a nie w kotlinie zatrzymującej światło wynurzające się dopiero zza horyzontu. W każdym razie pod szczytami, nieco ponad dolinką, jest kilka małych jezior, na brzegu których warto by stanąć i cyknąć fotki. Ubieram więc sweter i czując jeszcze ociężałość nóg, które jakby zamieniły się w żelbetonowy kloc po wczorajszym energetycznym szoku, idę na rekonesans w pobliżu. Przeskakując kilkumetrowe głazy, które niegdyś pourywały się ze strzelistych grani ponade mną, docieram do strumienia, a potem do niedużych stawów. Widoki są przeurocze; światło padające z zupełnie innej strony nadaje świeży widok niezmiennym od wieków białym skałom. Krajobrazy nad wodą tuż po wschodzie słońca są zawsze najlepsze, bo nie ma wiatru i wszystko odbija się od płaskiej powierzchni wody niemal jak w lustrze. Wiatr powstaje przecież dzięki różnicy temperatur, a po nocy są one wyrównane między ziemią a powietrzem.
Wracając do namiotu, zabieram zapakowane w dziesięć worków (chodzi o ilość warstw, a nie skalę mojego obżarstwa :D) resztki jedzenia, które schowałem pod 40-kilogramowym głazem dla bezpieczeństwa przed niedźwiadkami. A jadłem tuńczyki z puszki w różnych wydaniach; to był przeciętny pomysł, jako że niedźwiedzie przecież wcinają pstrągi i łososie z rzeki, prawda? Głowę cały czas drenuje pomysł, żeby jednak pójść naprzód i zrobić całą pętlę, ale nawet pomijając niewielki zapas żywności, mam tylko jeden powerbank, który nie wystarczy na ładowanie telefonu przez kolejne dwa dni. A czy warto bez zdjęć iść naprzód? Warto! Jednak obiecałem komuś fotorelację, zatem wrócę tą samą drogą, a Wind River Range z pewnością jeszcze kiedyś odwiedzę.
Z uczuciem, jakby mi ktoś kijem zajechał po barkach, ruszam pod górę z plecakiem w kierunku ścieżki. Nabrawszy wody ze strumyka, skręcam w lewo, żeby zerknąć na dalszą drogę, którą prowadzi szlak. Jest fajnie, ale po dwóch kilometrach marszu stwierdzam, że nie dojdę do przełęczy, a czeka mnie kilka godzin drogi powrotnej i jazda 250 km samochodem, także cóż, zawracam. Po pierwszej po południu, kiedy już jestem w dolinie, zaczyna się burza, ale nie jestem z cukru, idziemy naprzód. Znalazłem też grzyby - żółte maślaki i… prawdziwego muchomora sromotnikowego. Kiedy jeszcze byłem na studiach, myśleliśmy z kumplami o lekach przeciwnowotworowych na bazie zmodyfikowanej amanityny (trucizny z tegoż muchomora, która blokuje działanie polimerazy RNA w komórkach rakowych, podobnie jak doksorubicyna), tylko że nawet jako grzybiarzowi, nigdzie w Polsce nie udało mi się znaleźć tego gatunku :P W jaki sposób ludzie się nim trują, skoro to nigdzie nie rośnie, to jest zagadka… Mniejsza. Doszedłszy, wrzuciłem plecak do samochodu i poszedłem ochlapać się w rzece, bo jednak dwie noce bez prysznica ujmują komfortu. Woda ZIMNA JAK PIERON, ale było świetnie!