0
goldziak. 26 listopada 2020 13:20
Początek listopada był od roku zarezerwowany na wymarzoną przez żonę podróż na Florydę i to na pokładzie naszego LOTu. Bilety kupione, ale na tym planowanie wyjazdu do USA się skończyło, bo i jak planować szczegółowo z tak wielkim wyprzedzeniem, gdy co miesiąc gdzieś się leci. Koronawirus i ograniczenia w postaci zakazu lotów za ocean przez pierwsze tygodnie nawet nie zrodziły u mnie myśli, że w listopadzie będzie tak samo. Tak, to moje optymistyczne podejście do życia. Jednak wrześniowy mail z anulacją biletów sprawił, że koniecznym było wdrożenie planu B. Problem, że planu B nie było. Cięcia w siatkach lotów po Europie mocno ograniczały możliwości na dłuższy wyjazd w listopadzie. Dodatkowym utrudnieniem w wyborze kierunku było to, że w czasach zarazy udało się polecieć na tydzień na Teneryfę i Maltę, na 5 dni na Maderę i odwiedzić ciepłe zakątki takie jak Majorka czy Kos. A tak bardzo chciałem polecieć w nowe miejsce. Wielogodzinne studiowanie siatek połączeń i w końcu jest! Wybór padł na Gran Canarię w dobrej konfiguracji lotów, wylot z Berlina w poniedziałek rano a powrót w niedzielę wieczorem. Do tego w środku wyjazdu 11 listopada, czyli tylko 4 dni urlopu. Dla mnie opcja idealna. Gdy już nadszedł czas planowania to wraz z nim w skrzynce mailowej pojawiła się wiadomość z anulacją lotów Ryanaira na Gran Canarię. Małe zaskoczenie, chwila smutku. Jednak od razu myśl, że znów będzie to co tygryski lubią najbardziej. Wielogodzinne szukanie tanich lotów, koniecznie w dogodnych godzinach, czyli start rano a powrót późno wieczorem, w nowe miejsca i jeszcze najlepiej spod domu. Tylko z czego wybierać skoro siatka okrojona jeszcze bardziej niż miesiąc temu. I tu z inspiracją przychodzą wiadomości o tym, że lowcosty przerzucają samoloty by obsługiwać krajówki w Norwegii i we Włoszech. Wybór był oczywisty. Wyjazdów do Włoch nigdy za wiele. Dwa pierwsze, niezrealizowane wyjazdy miały być w opcji „wynajem auta i podziwianie natury”. Tym razem wymyśliłem to sobie inaczej. Stawiam na miasta. Ilości dostępnych lotów krajowych możemy Włochom tylko pozazdrościć. Pozostaje pytanie: co zobaczyć. Analiza możliwości, kilka rozmów z żoną i siadam do składania. W głowie jeden wymóg: Neapol! A reszta to mają być nowości i perełki. Bardzo się zdziwiłem jak łatwo poszło mi złożenie planu w oparciu tylko o Ryanaira. Biletów jednak na razie nie kupuję. Po kilku dniach i informacjach o planowanych obostrzeniach we Włoszech przesuwamy nasz wyjazd o tydzień wcześniej bojąc się, że przy tak napiętym planie ciężko będzie go uratować, jeśli już w trakcie wyjazdu jakiś region się zamknięty i loty zostaną anulowane i/lub będzie zakaz przemieszczania się pomiędzy regionami. Finalnie plan wygląda tak:

1.11 Wrocław 12:10 – Rzym Ciampino 14:05, FR
1.11 Rzym Fiumicino 20:10 – Katania 21:35, FR
3.11 Katania 6:25 – Turyn 8:25, FR
3.11 Turyn 18:30- Genua 20:30, Trenitalia
5.11 Genua 9:45 – Neapol 11:05, FR
6.11 Neapol 13:25 – Triest 14:40, FR
7.11 Triest 9:16 – Wenecja 11:21, Trenitalia
8.11 Wenecja Marco Polo 12:25 – Palermo 13:55, FR
8.11 Palermo 20:15 – Wrocław 22:40, FR.

Mamy piątek, 30 października. Bilety kupione, z rodzinką ustalone, że cmentarz odwiedzamy jutro, potem powrót do Wrocławia, pakowanie, nocka, lot. W tym roku realizacja planu bez żadnych zmian nie jest możliwa. Wieczorem oglądamy transmisję z konferencji prasowej premiera. Obawiam się zakazu lotów. Przychodzi jednak info, że cmentarze zamknięte. Co robić? Sobota w domu? Przecież to nienormalne. A może by tak jakoś inaczej dostać się do Katanii? Może w sobotę? Z Polski? Jest Wizz z Okęcia, ale cena odstrasza. Szukam dalej. I jest! Odpuszczamy wylot spod domu i przesiadkę w Rzymie wybierając podróż z Krakowa do Cagliari, 24h na miejscu a potem lot do Katanii. Kupuję bilety. Pozostaje zorganizować dojazd do Krakowa. I tu zaskoczenie, z pomocą przychodzi info od @littleboy1989, że jego znajomi lecą tym samym lotem do Cagliari co my. Szybka wymiana kontaktów, ustalenie szczegółów i plan dopięty. Pozostaje tylko spakować się szybciej niż planowaliśmy i można iść spać.

Ostateczna trasa rajdu wygląda następująco:

girodiitalia_flightsmap.png



Prolog
Pobudka o 6:15. Wyścig czas zacząć. Wsiadamy do auta i jedziemy pod lotnisko by zostawić je na parkingu. Przyda się, gdy za tydzień wrócimy późnym wieczorem z ciepłych Włoch do zimnej Polski. Trasa to niecałe 5km z jednym ryzykiem po drodze w postaci przejazdu kolejowego. Możemy od razu jechać małym objazdem i pozbyć się ryzyka ale chyba niewyspanie robi swoje. I cyk. Przejazd zamknięty. A za 11 minut z lotniska odjeżdźa autobus, którym mamy dojechać do centrum Wrocławia by tam wsiąść do auta Huberta i Ani, z którymi udamy się na lotnisko w Krakowie. Czekamy a pociągu nie ma. Burza mózgów. Jeśli za minutę ruszymy to jest szansa, że zdążymy. Ruszamy. Dojeżdżając do ronda widzimy przed terminalem autobus, który za 4 minuty ma odjechać. Trzeba jednak jeszcze zaparkować i przejść 200-300 metrów. A co jeśli odjedzie nim dojdziemy? Decydujemy się podjechać autem bliżej centrum, zostawić na ulicy i poczekać na przystanku. To była dobra decyzja. Poł godziny później siedzimy już w aucie z nowopoznanymi współtowarzyszami. Jak się okazało tydzień wcześniej lecieli tak samo jak my na weekendówkę do Rzymu. A4 pusta, podróż sprawna i szybka. Do czasu. W pewnym momencie słyszymy dziwny dźwięk, syczenie, jakby uchodzące powietrze z koła. Zjazd na pas awaryjny, rundka wokół auta i sprawdzenie czy mamy flaka. Nie mamy. No to ruszamy. Ale znów ten dźwięk. Stop, dokładniejsze sprawdzenie auta i okazuje się, że przedni zderzak, który był wcześniej uszkodzony opadł i szurał o jezdnię. Udało się „naprawić” w 5 minut i ruszamy. Wystarczy już tych atrakcji. Włochy czekają. Nasze żołądki i podniebienia także.

Etap pierwszy – Cagliari
Mając nieco ponad dobę w Cagliari skupiliśmy się tylko na centrum miasta. Zaczęliśmy od wspólnego obiadu z naszymi współtowarzyszami. Czasy covidowe oraz siesta mocno ograniczają wybór restauracji. Na początku wyjazdu miała być pizza. Kto mnie zna to wie, że pizzy nigdy nie odmawiam. Jednak pizzeria okazała się być zamknięta, wiec po kilku minutach spaceru trafiliśmy do Cogas Ristorante. Witryny przysłonięte, spoglądam do środka i nikogo nie widzę, pociągnąłem drzwi ale okazały się zamknięte. Widząc nasze zainteresowania zza baru wyszła kobieta, otworzyła drzwi, zaprosiła nas do środka i lokal zamknęła. Zgodna decyzja, że bierzemy Culurgiones, czyli sardyńskie pierożki. Były dostępne w wersji z sosem pomidorowym albo z masłem. Do tego po karafce wina domowego. Bo przecież we Włoszech inaczej się nie jada. I wciąż nie wiem jak je klasyfikować. Jako doping czy napój regenerujący?

Image
Image
Image

Nasyceni i napojeni ruszyliśmy skosztować sardyńskiego słońca. A jeśli słońce to trzeba kierować się ku górze. Bo w wąskich uliczkach trudno o takowe. Kierunek bastion św. Remigiusza. Łatwo nie było. Pod górkę, po schodach i w słońcu.

Image
Image
Image

Na szczycie bastionu znajduje się plac D.H. Lawrence’a, z którego to rozpościera się panorama na dzielnicę Villanova oraz port. Miejsce ciekawe i popularne. Smuci i zaskakuje ilość uszkodzonych szklanych(?) balustrad i kamiennych ławek wzdłuż nich. Miłym widokiem natomiast jest duża ilość poprzebieranych dzieciaków bawiących się na placu. Te z zabawy to z okazji święta zmarłych. Dorośli z tej okazji też mogą pokorzystać. Na całej Sardynii organizowanych jest wiele imprez duchom. W Cagliari popularne są wycieczki w tajemnicze miejsca nawiedzone przez duchy. Z ciekawych i jakże odmiennych względem naszego kraju zwyczajów wspomnieć należy ten, że rodziny wspominają zmarłych bliskich podczas szybkiej kolacji, po której resztki jedzenia zostawiają na stole na całą noc. Często gotuje się te potrawy, które zmarli lubili najbardziej.

Image
Image

Na placu nie zabawiamy długo; wrócimy, ale po zmroku. Oglądamy zachód słońca i idziemy pod katedrę św. Marii, to tam rozstaniemy się z Hubertem i Anią. Zanim to nastąpi zaglądamy do wnętrza katedry. Nie jestem znawcą styli architektonicznych ani jakimś wielbicielem świątyń. Mimo to lubię wejść, rozejrzeć się i sprawdzić czy jest łatwo dostępna krypta. I sukces. Pod ołtarzem znajduje się wykute w skale „Sanktuarium Męczenników” z ołtarzem św. Lucyfera. Och, jak ja lubię być zaskakiwany! Nie chodzi tu wszak o imię diabła, lecz biskupa Cagliari z IV wieku. Podobno miejscowi mają wielki ubaw z reakcji osób odwiedzających kryptę. Na szczęście takie czasy, że w krypcie byłem sam.

Image
Image
Image

Po wyjściu pożegnaliśmy się i życzyliśmy im miłego pobytu na Sardynii. Trochę zazdrościłem, gdy dowiedziałem się, że czeka ich błogie lenistwo w apartamencie przy plaży a nas tygodniowy rajd z małą ilością snu i dużą ilością kilometrów przebytych pieszo. Ale przecież sami to sobie tak zaplanowaliśmy. Nie będę zatem narzekał.

Image
Image

Szybkie zakupy po drodze do pokoju, zmiana ciuchów, bo w planach spacer nocą a temperatura już nie należy do najprzyjemniejszych. Do plecaka wędrują 2 wina, bo spacer będzie długi :). Najpierw jednak idziemy w kierunku wybrzeża sprawdzić czy pizzeria, którą wynaleźliśmy serwuje już dania na wynos. I ku zdziwieniu niestety zamknięta. I to chyba od dawna i na dłużej. Coraz częściej irytuje mnie rozbieżność między stanem faktycznym a informacjami podawanymi na profilu FB czy w googlach. Tak ze zwykłego szacunku do klienta mogliby zaktualizować te dane. Ale nie poddajemy się, to są Włochy, zatem ktoś pizzę tu musi serwować. Nie skusimy się na żadnego kebaba, choć tych akurat otwartych wiele. Wracamy zatem w okolice noclegu bo tam jest opcja rezerwowa, Pulcinella Pizzeria Frigatoria. Hurra! Będzie jedzone! Dwa placki zamówione. Jak widzę w nazwie słowo Pulcinella a na szyldzie napis Pizza Napoletana to z jednej strony spodziewam się klasycznej pizzy neapolitańskiej a z drugiej wiem jak trudno mi dogodzić. I wszystko było bardzo OK poza tym, że ciasto grubsze niż być powinno. Tłumaczyłem to sobie tym, że skoro na wynos to nie może być cieniutkie bo po 3 minutach placek byłby zimny. Zatem powrót do portu i ucztujemy z widokiem na marinę i miasto.

Image
Image

Co dobre szybko się kończy. A że wino też smakowało to długo tam nie posiedzieliśmy. Zresztą w bezruchu niska temperatura zaczęła doskwierać. Ruszamy spacerem w górę. Tzn idziemy zdobyć po raz drugi bastion. Jest sobota wieczór. A miasto wymarłe. Widok smutny, szczególnie tu we Włoszech gdzie umiłowanie do życia i biesiad jest na takim poziomie jakiego nigdzie indziej nie widziałem.

Na szczycie też pustawo, raptem 3 grupki nastolatków. Nam to nie przeszkadza, ważne że mamy siebie, wino i widok na oświetlone miasto.

Image
Image
Image

Po drodze do domu jeszcze rzut oka na kościół św. Anny, który w nocnym oświetleniu prezentuje się zdecydowanie lepiej niż za dnia. Co ciekawe na schodach przed świątynią było sporo ucztujących miejscowych. Wszak wino w kościele jest pite codziennie, dlaczego zatem nie można go spożywać pod kościołem? Jako, że i nam zostało jeszcze trochę wina to nie mając w zwyczaju pić z rana postanowiliśmy wydłużyć wieczór. Schody koło szpitala San Giovanni’ego di Dio były idealne. 100 metrów od pokoju i z widokiem na dzielnicę Castello i Więżę Słonia. To tam pójdziemy z rana.

Image
Image

A jako, że ranek nastąpił szybko to zgodnie z planem poszliśmy zobaczyć Amfiteatr. Jak już wcześniej przeczytaliśmy to jest on w ciągłym remoncie. Od kilku lat zamknięty dla zwiedzających mimo, że postępu prac nie widać. Ta jedna z głównych atrakcji Cagliari jest obecnie „wzbogacona” stalową widownię. Z jednej strony daje to możliwość uczestnictwa w koncercie w tak szczególnym miejscu (o jakże wielkim historycznie znaczeniu i zapewne z dobrą akustyką) a z drugiej tak bardzo kłuje w oko.

Image
Image

Nieopodal znajduje się jednak z dwóch wież Cagliari, ta starsza, mianowicie Wieża św. Pankracego. Podobno jest z niej warty zobaczenia widok na miasto. Podobno, ponieważ nie było nam dane nań wejść. 5 minut spacerem i jesteśmy pod Wieżą Słonia. Na jednej ze ścian znajdziemy figurkę słonia, od której wieża wzięła nazwę. Dawniej na ścianach wieszano głowy straceńców, dziś jest to punkt widokowy, podobno najlepszy w mieście. Podobno, gdyż tu też wejść się nie da; zamknięte.

Image
Image
Image

Żwawy spacer w kierunku bastionu, zejście do nabrzeża i chwila relaksu. W pełnym słońcu i z widokiem na marinę zajadamy się sardyńskimi słodkościami. To nasze pożegnanie z wyspą. Czas wrócić po plecaki i jechać na lotnisko. Kolejny etap to Katania.

Image
Image
Image
Image
Image
Image

Etap II – Katania
Lot z Cagliari minął szybko, to raptem 55 minut w powietrzu. Pierwsza krajówka na tym wyjeździe. Radość i smutek jednocześnie. Cieszy to, że poczucie bezpieczeństwa w czasie pandemii było na wysokim poziomie, bo byliśmy jedynymi pasażerami w pierwszych pięciu rzędach. Smuci, że obłożenie tak małe (46 osób), bo to jednak oznaka, że oferowanie lotów też się zmniejszy na jakiś czas. Ale póki możemy to korzystamy. Po wyjściu z terminala czekamy 20 minut na odjazd Alibusa a po 10 kolejnych już wysiadamy. Spacer do wynajętego mieszkania, szybki i sprawny checkin i ruszamy. Nie oczekiwaliśmy zbyt wiele od tego miasta. I dobrze, bo dzięki takiemu nastawieniu człowiek rzadko jest zniesmaczony. Jako, że jest pora obiadowa to idziemy do wybranej przez żonę pizzerii (Al Vicolo Pizza&Vino). Po drodze tylko szybki rzut oka na zabudowę wokół Piazza del Duomo. Na dokładniejsze oglądanie przyjdzie czas następnego dnia. Teraz pora jeść. Po 15 minutach spaceru jesteśmy na miejscu. Ku mojemu zaskoczeniu prawie wszystkie stoliki zajęte, ludzie głośno ze sobą rozmawiają, zagadują biesiadników z innych stolików, jest klimat fiesty. Znajdujemy jeden wolny stolik w kącie, siadamy i zaczynamy wybierać. Po chwili kolejne zaskoczenie, brak wina domu w karcie. Nie często zdarza mi się płacić za butelkę 25 euro ?. Dziś święto, a jak świętować to dobrym winem. Gdy kelner przynosi 2 pizze to spoglądamy na siebie z lekkim przerażeniem. Spodziewaliśmy się placka standardowych rozmiarów a dostajemy 1,5 porcji. Przy tej cenie (6,5e za margheritę i 9 za pizzę z szynką crudo) i standardzie restauracji jesteśmy zszokowani rozmiarem. Ciasto nie było cienkie jak uwielbiam, jednak jakość i smak składników pierwsza klasa. Jesteśmy ukontentowani. W trakcie konsumpcji nagle spore poruszenie; obsługa wystawia i łączy ze sobą 3 stoliki, przynosi kilkadziesiąt kieliszków i talerzyków. Po chwili wjeżdża tort. I już wiemy skąd ten tłum. Właścicielka obchodzi urodziny a prawie wszyscy wokół to goście. Nie ma to jak nieświadomie wbić się na imprezę. Po cichu liczyłem na darmową lampkę szampana i kawałek tortu, ale się przeliczyłem. Mimo wszystko miejsce bardzo na plus.

Image
Image

Wracamy po drodze zachodząc do mieszkania. Tak, nie byliśmy w stanie zjeść całej pizzy i to co zostało chowamy w lodówce. Będzie na kolację. Słońce już zaszło, ale wciąż jest ciepło. Ludzi na ulicach mniej.

Image
Image

Uświadomiliśmy sobie, że mając dwie noce w Katanii tylko ta pierwsza może być zarwana. Zatem trzeba kupić wino na wieczór. Przechadzamy się uliczkami przy okazji szukając otwartego sklepu. Okazuje się, że wszystko zamknięte. Mija godzina. Dopiero wówczas zdajemy sobie sprawę, że skoro dziś pierwszy dzień listopada to nasze szanse na zakup butelki wina są równe zeru. Restauracje i bary właśnie się zamknęły (zgodnie z prawem mogą być czynne do 18:00) a jak się później dowiedzieliśmy sklepy były czynne do 14, czyli nawet nie mieliśmy szans na zakup bo o tej godzinie lądowaliśmy. Mocno zrezygnowani kupujemy w prowizorycznym barze koło targu rybnego 3 małe butelki piwa. Sprzedawca mając świadomość nielegalności swego czynu rozgląda się czy przypadkiem patrolujący okolicę policjant nie patrzy w naszą stronę. Sukces. Mieszkamy obok, zatem po chwili pijemy już piwko na tarasie z widokiem na … linię kolejową. Jednocześnie ustalamy jak wypełnić wieczór. Nie może przecież być tak, że o 20 pójdziemy kimać. Decydujemy się na spacer pod zamek Ursino. To raptem 200 metrów od nas. Zamek, którego inna nazwa brzmi Castello Svevo di Catania to prosta budowla oparta na prostokącie z okrągłymi wieżami na każdym rogu. Nic szczególnego. Jednak nocą, oświetlony prezentuje się dobrze. Zbudowany w XIII wieku jako zamek Królestwa Sycylii pełnił przez moment funkcję parlamentu sycylijskiego a w późniejszym czasie nawet więzienia. Dziś mieści się w nim muzeum. Gdy zbliżamy się do zamku widzimy otwarty bar serwując przekąski i napoje. Próbując swoich sił w mowie włoskiej zagaduję sprzedawcę czy mogę kupić butelkę czerwonego lokalnego wina. Kiwa głową i po chwili przynosi z lodówki butelkę i daje mi razem z 2 kubeczkami. Na prośbę, choć robi to dość niechętnie, otwiera butelkę korkociągiem. Ależ on nas uszczęśliwił. Cieszymy się jak dzieci. Szybko zajmujemy ostatnią wolną ławkę z widokiem na zamek i celebrujemy tę chwilę.
I choć sam zamek nie robi wielkiego wrażenia to miejsce bardzo nam się podoba. Mnóstwo lokalnej ludności wokół, dzieciaki kopią piłkę, młodzież jeździ na skuterach, reszta siedzi na ławkach lub spaceruje. W odróżnieniu od uliczek starego miasta tutaj jest życie. Ludzie zachowują bezpieczny dystans od siebie, jednak prawie nikt nie nosi maseczki. Jest ciepło. Jest wino. Jest pięknie. A nie, wina już nie ma. Skończyło się. Dobranoc.

Image
Image
Image


Następny dzień zaczynamy od śniadania na tarasie. Jak na Włochy przystało musi być coś na słodko. Idę zatem na zakupy, mam kupić kawę i jakieś 2 słodkie bułki. Skoro jednak idę sam to nie wrócę tak szybko jak bym mógł. Miasto już się obudziło, życie nabiera tempa. Sprzedawcy rozstawiają stragany z owocami i warzywami. Katańczycy stoją w kolejce do stoisk z mięsem oraz na Mercato della Pescheria wybierają świeżo złowione rybami i skorupiaki. A ja stoję w cieniu kamienicy i obserwuję wszystko. Uwielbiam ten widok. Działa na mnie jak kofeina na kawosza. Mógłbym tak jeszcze postać, ale obowiązki wzywają. Kupuję kilka owoców, cornetto i kawę. Śniadanie będzie na bogato. Na tarasie rzecz jasna.

Image

Zjedzone, zatem ruszamy. Pogoda sprzyja zwiedzaniu. Zaczynamy od Piazza del Duomo. W centralnej części placu znajduje się fontanna z odlanym z lawy słoniem trzymającym na grzbiecie obelisk, przez miejscowych zwana O Liotru. Dlaczego akurat słoń? Powodów jest kilka. Niegdyś na Sycylii żyły słonie karłowate. A podczas II Wojny Punickiej wojska Kartaginy pod dowództwem Hannibala używały do walk właśnie słoni bojowych. Według jednej z legend słoń w fontannie jest na cześć zwycięstwa Rzymian, po których stronie walczyła wówczas Sycylia. Najbardziej rozpoznawalnym budynkiem na placu Katedralnym jest właśnie katedra, Katedra św. Agaty. Zbudowaną ją w XI wieku, jednak dzisiejszy wygląd zawdzięcza drugiej odbudowie. Odbudowy były konieczne, gdyż katedra niemal doszczętnie została zniszczona przez trzęsienia ziemi w 1169 i 1693 roku. W jej wnętrzu znajduje się grób Vincenzo Belliniego, kompozytora operowego, jednego z najbardziej sławnych Katańczyków. Nie wchodzimy do wnętrza. Planujemy zrobić to później.

Image
Image
Image

Chcemy wejść na kopułę Opactwa św. Agaty, skąd rozpościera się najładniejszy widok na plac. I to właśnie wtedy zdajemy sobie sprawę, że dziś jest poniedziałek. A w poniedziałki „chiuso”. Plan wejścia na kopułę legł w gruzach. Jaka może być pierwsza myśl i wypowiedziane zdanie? No oczywiście, że: „No to wiemy już, że trzeba tu wrócić!”. Pozytywne myślenie to podstawa. Idziemy dalej.
Na placu zaczyna swój bieg ulica Via Etna. To najdłuższy, bo liczący ponad 3 km trakt w Katanii, który ciągnie się idealnie prosto w kierunku wzgórza z wulkanem. Ulica z dużą ilością sklepów i restauracji, tłumna szczególnie w weekendy, kiedy to w zapełnia się spacerującymi Katańczykami.

Image

Mijamy Plac Uniwersytecki z z budynkami uczelnianymi. Pozostaje w cieniu bardziej popularnego Placu Katedralnego, jednak to tutaj odbywa się większość imprez miejskich.

Image

Dochodzimy do Piazza Stesicioro, na którym znajdują się ruiny Amfiteatru Rzymskiego oraz pomnik wspomnianego już Belliniego.

Image
Image
Image

Następnie odbijamy jednak w prawo. Przechodzimy przez Fiera di Catania, czyli słynne targowisko na placu Carlo Alberto. Mimo pandemii tłumy, trudno się przecisnąć. Owoce, warzywa, mydło i powidło. Wszystko. Stąd już tylko kroków do Ogrodów Belliniego. To tam mamy zamiar usiąść na chwilę i odpocząć. Wbrew pozorom przedpołudniowe listopadowe słońce potrafi zmęczyć. To najstarszy i jedyny tak duży park w centrum miasta, zatem miejsce popularne wśród biegaczy czy spacerowiczów. Warto wspomnieć o widocznym przy wejściu do parku wzniesieniu z wykonanymi z roślin charakterystycznym zegarem i codziennie uaktualnianą datą.

Image

Dodaj Komentarz

Komentarze (6)

metia 26 listopada 2020 14:42 Odpowiedz
Chciałam tylko powiedzieć, że bardzo się odnajduję w tej relacji. Też lubię dużo miast, dużo chodzenia i dużo konsumpcji :D
handsome 26 listopada 2020 15:02 Odpowiedz
A katańskich arancini nie zajadałeś? :mrgreen:
raphael 3 grudnia 2020 21:11 Odpowiedz
Aj! z początku te kreski na mapie tak mi jakoś wręcz migotały w oczach :) ale powoli, powolutku odnajduję w tym szaleństwie jakąś ideę.Wrzuć proszę potem jak cenowo wyszedł transport, domyślam się, że bilety na samoloty niekoniecznie musiały wyjść taniej niż na zestaw pociągi i autobusy.
20658 3 grudnia 2020 21:57 Odpowiedz
@metiacieszę się. staram się dzielić wyjazdy pomiędzy miasta i naturę. pierwszy raz zdarzył mi się tygodniowy trip tylko po miastach. i o dziwo nie było zmęczenia na koniec.@HandSomejadłem. jednak zdecydowanie bardziej wolę placki niż ryż.@RaphaelNie planowałem podsumowania kosztów. Napiszę jednak, że doloty jak i krajówki udało się kupić za grosze na OTA. Pociągi przy samolotach kosztowały fortunę (Turyn - Genua za 12,5e/os a Triest - Wenecja za 10e/os).
raphael 4 grudnia 2020 06:07 Odpowiedz
@goldziak.co to człowiek wypisuje po nocy, po spożyciu ;) właśnie miałem na myśli, że "bilety na samoloty niekoniecznie musiały wyjść drożej niż na zestaw pociągi i autobusy", a napisało mi się na opak. Właśnie brałem pod uwagę to, że na autobusy i TrenItalia żadne OTA nie działają (jeśli działają, proszę PW :D )
klapio 4 grudnia 2020 21:15 Odpowiedz
Ale zazdroszczę @goldziak takiej obrotówki :) Jak to dobrze że Włochy są tak blisko, niech ta pandemia się już skończy... :)