Stało się. Zasiadłem z kolegą w A320neo TP lecącym do Lizbony. Niby nic, ale w czasie zarazy i po 8 miesiącach od ostatniego mojego lotu, to nie lada przeżycie. A to przecież nie koniec! Po krótkiej przesiadce będzie jeszcze dalszy lot, do Cancun i 13-dniowy rajd po trzech stanach: Yucatan, Campeche i Quintana Roo. A że mamy z kolegą łącznie 101 lat, mogą być niespodzianki. Wierzymy jednak, że tylko miłe.
O tym, co przed lotem szkoda wspominać. Zmiany rozkładu lotów, rozważania - lecieć, czy zostać, wymazy, testy, nerwowe oczekiwanie na wyniki, jałowy warszawski salonik ze skromnym jedzeniem na wynos, przygnębiające pustki na lotnisku. W dwóch słowach: atmosfera antywakacyjna. Ale jest i plus wirusa. W pendolino, w II. klasie dostępna jest tylko połowa miejsc, więc i wygoda podróży niemal jak w I. klasie, a za mniej niż połowę ceny.
Na pokładzie TAP jednak niemal jak za czasów pre-covidowych. Linia w C staje na wysokości zadania. Mięciutka wołowina, pyszne czerwone wino dolewane bez żadnego zająknięcia, smakowity deserek. I jeszcze gdyby nie te maseczki...
To tyle na początek. Mam nadzieję, że dość napięty grafik nie zaburzy należytego tempa relacji live. Odezwę się wkrótce. Oby sposobnością do tego nie okazało się tak samo długie oczekiwanie na auto w wypożyczalni America, jakiego doświadczył niedawno @Kothson...
Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu TapatalkaNasz pierwszy dzień w Meksyku dobiega powoli końca, ale zanim o tym, najpierw załatwmy do końca lot TAPem.
Po wylądowaniu w LIS nieco przed czasem, popędziliśmy do saloniku TAP, a tu rozczarowanie - salonik czynny tylko do 22:00. W sumie, może i lepiej, bo kompletnie umknął mi fakt, że musimy przecież przejść jeszcze kontrolę paszportową. Gdybyśmy się zasiedzieli w saloniku w strefie Schengen, potem mógłby być stres związany np. z kolejką do kontroli.
W strefie non-Schengen w zasadzie pustki. Jedynie przy naszej bramce 43 robi się coraz tłoczniej. Masa rodzin z dziećmi i młodych ludzi różnych narodowości uciekających od europejskich rygorów. Jest nawet - jak się niedawno dowiedziałem - pewien celebryta polskiego rynku lotniczego. Patrząc na liczbę oczekujących na lot, dochodzę do wniosku, że TAP chyba dobrze się wstrzelił w rynek z tymi lotami do CUN.
No dobra, czas na trochę szczegółów o C w A330neo, bo jest chyba jeszcze sporo osób, które mają dopiero lecieć, a może i innym tego informacje się przydadzą.
Kabina okazała się niemal w całości zapełniona, więc warunki do robienia zdjęć były ograniczone. Przedział C jest całkiem spory, bo ma 34 miejsca, a widziałem tylko jedno wolne. Nawet jeśli większość pasażerów kupiła bilety w promocyjnych cenach, to przy takim obłożeniu TAP-owi się to chyba opłaca.
Sam fotel prezentuje się następująco:
Wygląda to nieźle, ale muszę jednak trochę ponarzekać:
- "korytarzyk" prowadzący do fotela jest potwornie ciasny. Jestem chuderlakiem, a i tak musiałem się gimnastykować, by wejść do swojego "przedziału" lub z niego wyjść. Nie miałem jeszcze do czynienia z tak wąskim przejściem przy tego rodzaju ustawieniu foteli w C. Jedynie fotele pojedyncze, które nie przylegają bezpośrednio do okna, mają dostęp do siedziska bez ww. "korytarzyka", co czyni siadanie nieporównanie łatwiejszym. Ale i te nie są idealne - są pozbawione prywatności i bardziej narażone na przypadkowe szturchnięcia,
- ciasnota foteli objawia się również zbyt małą odległością ekranu od twarzy,
- wizualnie wszystko jest OK, ale przy bliższej inspekcji, okazuje się, że materiały nie są najwyższej jakości. Sztuczna skóra, która marszczy się już gdzieniegdzie, tania imitacja drewna, czy cienki materiał obiciowy, któremu nie wróżę długiego życia. Do tego wyglądające prowizorycznie uszczelnienia plastikowe między fotelami, a ścianami samolotu (nigdy takiego patentu nie widziałem).
- malutko schowków - jest w zasadzie tylko ten nad głową, bo schowek obok pilota z niedziałającą żaluzją mieści tylko kosmetyczkę, a miniaturowy obok fotela nadaje się chyba tylko na chusteczki.
Gastronomia jest jednak prima sort i niezależnie od tego, czy ma postać stałą, czy płynną, dało radę połączyć konsumpcję z obowiązkiem noszenia maseczki
;) Zarówno w czasie kolacji, jak i śniadania.
Narzekanie, narzekaniem, ale przespałem dobre 5-6 godzin, więc lot spełnił stuprocentowo swoją funkcję.
Czas kończyć część lotniczą i przejść do krajoznawczej - to już jednak w kolejnym odcinku. Postaram się ukontentować również tych, którzy bykiem patrzą na te rozwlekłe opisy foteli i jedzenia na pokładzie
:)Myślałem o tym, ale trasa ostatecznie omija to miejsce. Poza tym, problemem jest to, że mają tam tylko podwójne łóżka. O ile z córką dało radę (choć niektórzy goście patrzyli na mnie podejrzliwie), o tyle z kolegą byłoby to już o krok za daleko
:D . Zarezerwowałem za to inne obiekty, które zapowiadają się, a nawet są (jak aktualny hotel w Valladolid) ciekawie
:) Odcinek o Valladolid - mam nadzieję - za kilkanaście godzin
:)Pomimo ostrzeżeń wysyłanych w eter przez @Kothson, pozostałem przy wybranej wypożyczalni - America. Organizacja odbioru z lotniska i formalności w ich biurze jest rzeczywiście fatalna. Na odbiór byliśmy umówieni na 5:00, a bus dotarł dopiero o 5:30 (pomijając to, że gotowi do odbioru byliśmy o 4:30, ale to już moja wina, że założyłem zbyt duży zapas między lądowaniem, a odbiorem). W czasie oczekiwania, busy innych wypożyczalni śmigały w tą i z powrotem, a my ciągle czekaliśmy, jak te ciołki. W końcu dotarł gość z America, zgarnął nas oraz dwóch Niemców (wskazując nam przy wsiadaniu bezwstydnie tabliczkę z prośbą o napiwek) i ruszyliśmy... Tyle, że nie do biura, lecz na inny terminal, po kolejnych klientów (dwoje młodych ludzi z Francji). Do biura dotarliśmy po ok. 20 minutach, mimo że jest ono raptem kilka kilometrów od lotniska. Tu czekał na nasze trzy "pary" tylko jeden pracownik, do którego pierwsi dopchnęli się Francuzi. Po ok. kwadransie okazało się, że nie mogą uzgodnić warunków najmu i wyszli z biura, a po chwili, razem z Niemcami zwinęli się do innej wypożyczalni. Nie było to dla nas zbyt dobrym prognostykiem, ale podjąłem próbę spacyfikowania gościa za ladą (na wypadek, gdyby chciał zrekompensować swoje straty na mnie) i wyraziłem stanowczą dezaprobatę dla nieodpowiedzialnego i godnego potępienia, zachowania tych nicponi, którzy wyszli. Chyba zadziałało, bo "kierownik" skasował nas dokładnie tyle, na ile się wcześniej umówiłem online (wypozyczenia-auta-w-cancun,773,58188&start=160#p1420200). Autem wyjechaliśmy od nich ok. 6:30, więc nie tak najgorzej, ale powinni sporo w tym zakresie poprawić (choć niewykluczone, że o innej porze dnia jest może więcej osób do obsługi i idzie to sprawniej). Z ostateczną oceną wstrzymam się do zwrotu auta. Skoro mam ich własne pełne ubezpieczenie, zakładam optymistycznie, że nie będzie niespodzianek.
Około 300 m. dalej zatrzymaliśmy się przy 7-eleven, gdzie ze wsparciem cierpliwych klientów zakupiliśmy kartę Telcela i doładowanie do niej do 4 GB, za łączną cenę 329 MXN. Na parkingu zapakowałem ją do telefonu i ruszyliśmy do kolejnego punktu - bankomatu. Niestety, jak na tetryków przystało, zapomnieliśmy o skorzystaniu z takowego na lotnisku. Nie chcąc tracić czasu, zatrzymaliśmy się przy najbliższym możliwym, którym okazał się bankomat HSBC. Niestety, prowizję pobiera z wyższej półki cenowej - ok. 75 MXN. Będąc już w Valladolid odkryliśmy, że bankomaty Citibanku domagają się tylko 30 pesos z drobną górką.
Wyposażeni już wreszcie we wszystko, co potrzebne do dalszej podróży, ruszyliśmy do Valladolid. Wybrałem płatną trasę ekspresową. Nie wiem, ile zająłby przejazd drogą zwykłą, ale ta płatna niekoniecznie jest obecnie dobrym wyborem. Na długim odcinku prowadzony jest (i potrwa na oko jeszcze kilka lat) remont, w związku z którym ruch w każdą stronę odbywa się tylko jednym pasem. Wystarczy, że trafi się na jakąś ciężarówkę, czy innego zawalidrogę, a oszczędność czasowa, która powinna wiązać się z wyborem tej trasy, kurczy się. Jeszcze, żeby chociaż opłata została z tego powodu obniżona, ale nic z tych rzeczy. Kasują, jak zawsze, czyli aż 338 MXN!
Do Valladolid dotarliśmy grubo przed normalną porą meldowania się w Posada San Juan, w którym mamy 2 noclegi. Nie ma jeszcze nawet 10:00, a sympatyczna recepcjonista mówi, że pokój jest gotowy. Mało tego, zaprasza nas na śniadanie, które staje się balsamem dla naszych organizmów. Hotel jest rewelacyjny. W pełni potwierdzają się pozytywne opinia z TA, w którym Posada San Juan zajmuje jedno z pierwszych miejsc w rankingu tutejszej bazy noclegowej. Stara kamienica została przekształcona w przytulny hotelik z chyba ośmioma pokojami (niedawno uruchomiono drugi budynek, oddalony o kilkadziesiąt metrów, w którym jest kolejnych kilka pokoi). W albumie hotelowym można obejrzeć zdjęcia prezentujące proces przekształcania dawnego budynku na potrzeby aktualnego jego przeznaczenia. Zrobiono tu naprawdę kawał dobrej roboty. Również w doborze personelu. Nie jest tu może tanio, ale 125 USD za noc (ze śniadaniem i możliwością bezpłatnego anulowania) to wydatek warty w tym wypadku poniesienia. A że koszty mamy na pół, wydatek też łatwiej przełknąć
:D
Przy śniadaniu spotykamy pierwszych Polaków, którzy - jak potem odkrywamy - są tu najliczniejszą grupą gości. Nie w jednym czasie, bo pobyty są tu krótkie, jedno- lub dwudniowe, ale w czasie naszego tu pobytu, Polacy to ponad 50% gości hotelu. Później nie raz okaże się jeszcze, jak chętnie przybywamy do Meksyku w czasie pandemii.
Jest południe i zastanawiamy się, jak wykorzystać ten piękny dzień do końca. Ostatecznie, decydujemy się na najgorszą chyba z możliwych opcji - Chichen Itza. Ja wiem... Tyle razy czytałem, by jechać tam wcześnie rano, albo ewentualnie niedługo przed zamknięciem. Ale gdzie tam! Przecież jest pandemia, turystów mniej, tłoku nie będzie, a handlarze też pewnie przenieśli się do internetu. I co? Zbliżamy się do Chichen Itza i widok aut na obu poboczach wprawia mnie w palpitację, bo to oznacza, że parking bezpośrednio przy zabytku jest kompletnie zajęty. Znajdujemy wolne miejsce na jednym z poboczy i idziemy do kas. Długa kolejka do nich wzmaga jeszcze bardziej poczucie wmanewrowania się w sytuację krytyczną. Okazuje się jednak, że to kolejka nie do kas, ale bezpośrednio do wejścia, a stoją w niej sami Meksykanie, dla których jest akurat dzisiaj DARMOWY WSTĘP! Efektem powyższego były tysiące chyba gości na terenie kompleksy, wszyscy klaszczący i oczekujący efektu echa (zgodnie z sugestiami lokalnych przewodników) i nieprzebrane tłumy sprzedawców wszystkiego, okupujący każdy wolny skrawek terenu i próbujący sprzedać cokolwiek, co w jakikolwiek sposób kojarzy się z Chichen Itza. Zdjęcia tego w ogóle nie oddają.
Cud świata starożytnego mam odhaczony, ale będzie mi się on już zawsze kojarzył z chaosem, tłokiem, upałem i wszechobecną tandetą wciskaną przez geszefciarzy. Szkoda, że taki los spotkał symbol wielkiej cywilizacji.
Po powrocie do hotelu korzystamy z usług tutejszego barmana i wciągamy po dwa koktajle, które wzmagają nasz apetyt. Trafiamy zatem do restauracji El Atrio del Mayab, vis a vis parku w ścisłym centrum miasta. Raczymy się tu lokalnymi specjałami, a potem ruszamy jeszcze do Convento de San Bernardino de Siena. Tam o 21:00 ma się rozpocząć Light & Sound Show, prezentujący historię miasta. W to mi graj! Tylko że chwilę przed dziewiątą między widzami zaczynają chodzić lokalni mundurowi informujący, że show jest odwołany. Niech to... Plus z tego spaceru taki, że odkrywam jak urokliwym jest Valladolid po zmroku, zwłaszcza ulica Calz. de los Frailes.
Lista zapamiętanych punktów na mojej mapie półwyspu Jukatan jest przebogata. Zaznaczałem jak leci, bez opamiętania. Teraz zbieram tego (zatrute) owoce. Nie chce mi się za bardzo weryfikować tego wszystkiego, co mam w bliższym i dalszym otoczeniu Valladolid, więc podchodzimy do tematu metodą (meksykańskiej) maczety i tniemy na oślep. Przypomina mi to trochę robotę czeskich "Sąsiadów", np. gdy malowali pokój wysadzając w powietrze zbiornik z farbą. Zostaje nam z tego wszystkiego na ten dzień Rio Lagartos i zobaczymy, co się jeszcze upcha.
Po pysznym śniadaniu (jajecznica z chayą, chorizo i cebulką, tortille, soki, talerz z owocami, fasola, pomidory w formie delikatnego "przecieru", kawa, chleb bananowy) jedziemy najpierw do lokalnego mercado w poszukiwaniu owoców, które wczoraj jedliśmy w Posada San Juan. Były wyśmienite, więc chcemy wziąć trochę na zapas. Szukamy przede wszystkim caimito (pouteria caimito). Kto próbował ten wie...
Kolega postanowił także nabyć adapter do lokalnych kontaktów oraz nóż (w celach kuchennych, nie asasyńskich). O ile adaptador electrico o dziwo się znalazł (za 10 MXN), o tyle na poszukiwania cuchillo odesłano nas do położonego dalej centro comercial. A że było po drodze do Rio Lagartos, to kolega wstąpił i nabył.
Droga do Rio Lagartos to kilkanaście dłuższych i krótszych, prostych jak strzała odcinków połączonych delikatnymi zakrętami. Topes tam niewiele (jedynie w Tizimin trzeba mocniej uważać, bo niektóre z tamtejszych projektował zaciekły wróg aut), więc generalnie jedzie się bardzo sprawnie i przyjemnie. Nasz Dodge jest wystarczająco sprawny, by bez problemu wyprzedzać wolniejsze jednostki, choć ruch jest znikomy, więc czynimy to rzadko.
Na wjeździe do Rio Lagartos czeka na nas obwieszony różnymi plakietkami "guia oficial". Potem kolejni, a w końcu jednemu udaje się złapać nas na swój urok osobisty. Za 2-3 godzinny rejs chce 1200 MXN za nas obu (i tylko za nas), a zanim otworzyliśmy usta opuszcza cenę do tysiaka. W recepcji naszego hotelu mówili, by spodziewać się ceny ok. 1800-2000 MXN, więc oferta była bardzo dobra. Gdy sobie policzyliśmy, że to raptem 190 zł, po rejsie i tak daliśmy mu 1200 MXN, bo na samo paliwo poszła pewnie minimum połowa.
W dzisiejszych warunkach pogodowych ten rejs to zbawienie. Żar leje się z nieba, a pędząca motorówka nas od tego uwalnia. Sam rezerwat jest godny odwiedzenia, choć dla mnie jest to w zasadzie powielenie widoków z przeszłości. Lasy namorzynowe, pelikany, fregaty, kormorany, różowe flamingi... To wszystko już widziałem, choć muszę przyznać, że dwa skupiska tych ostatnich (po kilkadziesiąt osobników w każdej) robią wrażenie. Inna sprawa, że dopiero w lipcu gromadzi się ich tutaj dużo więcej. Miał być jeszcze krokodyl, którego wypatrywaliśmy w zaroślach, ale dziś zrobił sobie wolne. No i jeszcze coloradas. Cóż, ta atrakcja to dla mnie jakieś nieporozumienie. Owszem, są dwa akweny o różnym kolorze wody, ale otoczenie - ciężarówki, zakład przemysłowy, gruz, itd. - nie daje nawet szansy na zrobienie ciekawych zdjęć. Ciekaw jestem również, jako wpływ na środowisko ma tego rodzaju infrastruktura zlokalizowana bezpośrednio przy rezerwacie przyrody? (zdjęcia są z telefonu, więc to tylko wersja poglądowa
:) )
Po rejsie robimy krótki spacer po niemal kompletnie pustym maleconie. Oj, te dziesiątki (jeśli nie setki) łodzi nie zarabiają na siebie ostatnio. Dla nas mały ruch to doskonała okazja, ale dla miejscowych to chyba poważny problem.
Przed ruszeniem w drogę powrotną siadamy w lokalu La Torreja. W Googlach ma ocenę tylko na 3,9, ale to niesprawiedliwy werdykt. Mój filet z ryby w sosie mango okazał się składać z aż 4 pokaźnych i bardzo dobrych połówek ryby (czyli z 2 ryb
:D ) z wieloma dodatkami i w smakowitym sosie, a koktajl z krewetek kolega wspomina (czule) co wieczór.
Wracamy. Niestety, jest już 14:30, więc do EK Balam nie ma chyba sensu jechać, bo dotarlibyśmy tam dopiero na ok. pół godziny przed zamknięciem. Poza tym, archeologii jeszcze trochę będzie w czasie tego wyjazdu. Na mapie mam jeszcze np. cenote Hubiku. Zamykają tam później, więc powinno być więcej czasu. Niestety, tam też docieramy 30 minut przed zamknięciem i z łaską zgadzają się na wejście (za pełną opłatą na zdjęcia, bez kąpieli). Idę sam. Wpadam na jakieś 10 minut, pstrykam kilka fotek i jedziemy dalej. Cóż, Majowie, którzy zajmują się biznesem cenotowym liczą dudki bardzo skrupulatnie. Na marginesie, ostrzegam przed fatalnym dojazdem do tego miejsca.
Przyjemnie sie zaczyna. Chetnie bym do was dolaczyl, lecz zanizylbym taka piekna srednia wieku (druga polowa wlasnie krzyczy z salonu, ze owszem - zanizylbym, ale tylko nieznacznie; ide po tasak i worek na zwloki)
;)
tropikey napisał:Na pokładzie TAP (...) pyszne czerwone wino dolewane bez żadnego zająknięcia, smakowity deserek. I jeszcze gdyby nie te maseczki...... a to nielimitowane dolewki wina nie eliminują kwestii maseczek?
;)
Myślałem o tym, ale trasa ostatecznie omija to miejsce. Poza tym, problemem jest to, że mają tam tylko podwójne łóżka. O ile z córką dało radę (choć niektórzy goście patrzyli na mnie podejrzliwie), o tyle z kolegą byłoby to już o krok za daleko
:D . Zarezerwowałem za to inne obiekty, które zapowiadają się, a nawet są (jak aktualny hotel w Valladolid) ciekawie
:)Odcinek o Valladolid - mam nadzieję - za kilkanaście godzin
:)
Dobrze, że w Meridzie pojawiała się Hiltonowa alternatywa, bo kiedy tam byłem parę lat temu był tylko Hampton - zlokalizowany też obok centrum handlowego, ale chyba nieco dalej od centrum miasta i wtedy też był nowym hotelem, z resztą na solidnym sieciowym poziomie. I te tanie Ubery również zapamiętałem - teraz i tak już widzę, że są trochę droższe - wtedy przejazd dość spory kawałek do centrum z Hamptona oscylował wokół 4-5 zeta, więc byłem na tyle rozrzutny, że je zamawiałem co chwile łącznie z "eksluzywnym" wyjazdem na dworzec autobusowy po bilet na kolejny dzień i powrotem do hotelu.
W Maridzie jest jeszcze Ibis w centrum za grosze.@tropikey jeśli jedziecie z Meridy na południe do Uxmal (swoją drogą najpiękniejsze jukatańskie ruiny w mojej opinii) to możecie wymoczyć się w Cenote Kankirixche.
No niestety, 200 USD za dobę
:(Jedyny bonus, to śniadanie gratis za platynę w bonvoyu. Gdy się to podzieli na dwóch, jest do przełknięcia, ale przy płaceniu całości z własnej kieszeni może być to zbyt bolesne.
Hacjenda prezentuje się lovely, nawet jeśli nie ocieka luksusem. A jak śniadanie? Cena jest słona, zwłaszcza jak na Meksyk, ale dzięki przynależności do sieci mogą "monetyzować" swoje walory.
A ja nie wiem dlaczego @tropikey i drugi "tetryk" realizują mój przyszły, ewentualny i nieopisany (jeszcze) plan podróży po Jukatanie. Zaczynam sie obawiac co jeszcze wiedza o moich planach
:-)
@marek2011: o śniadaniu wypowiem się wkrótce - dziś nie będzie odcinka, bo jesteśmy w miejscu, gdzie internet ledwo zipie. Ujmując jednak rzecz skrótowo, jest dobrze
:)@pabien: o przepraszam, nie wszyscy w naszym duecie (zgodnie z porównaniem, którego na poczatku użył @Enzym) mamy "po trzy nogi"
:D@jaco027: podejrzewam, że w obiekcie, w którym jesteśmy dzisiaj nie wylądujesz
;)Wszystko w swoim czasie...Z ciągiem dalszym wracam za niedługo.
@tropikey Napisze przewrotnie, ze jak dalej tak pojdzie z relacja, to bede musial zrezygnowac z wyjazdu na Jukatan, bo wszystko juz bedzie...znane. Albo alternatywa jest natychmiastowe przerwanie czytania tego "live'a"...Obydwa rozwiazania mnie nie satysfakcjonuja...Panie, jak zyc?
:-) (albo bardziej adekwatnie: ¿Cómo vivir?)
Siatki nad łóżkami wywołały u mnie refleksję i skłoniły do pytania: a jak tam z robactwem, komarami, muchami itp. stworzeniami? kąsają, gryzą, spadają z drzew, pchają się do nosa, uszu itp. otworów?
Jest bardzo przyzwoicie. Jak dotąd mieliśmy tylko jedną cucarachę (całkiem spory egzemplarz), a komary są w dawce bardzo znośnej (nie używam żadnych odstraszaczy, a mam jedynie nieco ugryzień w okolicach kostek). Pozostałe żyjątka, jak żabka, liściasty owad, czy inne spotykane gdzieś po drodze, są przyjazne
:)Dla miłośników przyrody jest tu generalnie wspaniale, bo wszystkie hotele otoczone roślinnością dają niesamowitą atmosferę wynikającą z wielkiej ilości śpiewających (lub skrzeczących) ptaków, cykad, itp.Edit: zapomniałem o gekonach, których jest dużo, ale pamiętajcie, że to najwięksi sprzymierzeńcy człowieka w walce z insektami, więc trzeba je hołubić
:)
Z tymi różnymi ruinami jest jak np. z gwatemalskimi Yaxha, do których też jest fataaaalny dojazd w końcowym odcinku po wertepach i wielkich kałużach, ale za to można mieć całe miasto praktycznie dla siebie, w przeciwieństwie do "zadeptanego" przez turystów pobliskiego Tikal. I choć Yaxha nie jest oczywiście tak monumentalne architektonicznie, jak Tikal (choćby dlatego, że całkiem spora część jego struktur pozostaje nawet nieodsłonięta do tej pory), to na mnie zrobiło w sumie większe wrażenie dzięki właśnie tej "tajemniczości" i "dzikości" od pełnego ludzi Tikal.
To my wszyscy forumowicze dziękujemy Ci za kawał dobrej relacji, pełno przydatnych informacji, a także za lekki przedsmak tego co czeka wielu z nas!
:) Dziękujemy! @tropikey
katka256 napisał:Patrząc na liczbę polubień, można zaryzykować stwierdzenie, że większość
;) I to głównie "starych" forumowiczów. Powodzenia w konkursie na relację.Oj nie tylko „starych”.Świetna relacja... może kiedyś i mnie się uda... miał być Jukatan w lutym...
Gratuluję udanego i bezproblemowego wyjazdu. Dobrze jest zobaczyć, że nie wszyscy zwariowali na punkcie pandemii i Meksyk od jej samego początku znalazł chyba idealny zloty środek między jakąś formą zaleceń czy innych ograniczeń epidemiologicznych, a zdroworozsądkowym podejściem do problemu, który skutkował i skutkuje tym, że nigdy się nie zamknęli na przyjeżdżających, także a może przede wszystkim turystycznie i nie dali się omamić szaleństwem, które niestety zagościło tutaj w Europie. Fajnie widzieć także poprawę produktu "miękkiego" w TAP, wszystko wygląda solidnie. Trzymam kciuki, żeby trasa do CUN im się spinała nie tylko frekwencyjnie, ale przede wszystkim też finansowo i pozostała na stałe w ich ofercie.
Relacja już zakończona, ale właśnie przypomniałem sobie, że miałem wspomnieć o ciekawym zjawisku, które zaintrygowało mnie w Meksyku. Chodzi mi o imiona męskie, a bardziej precyzyjnie o tamtejsze zamiłowanie do tych rosyjskich... Ponoć to pęd do nadawania synom (córkom może i też) imion oryginalnie brzmiących. Pewnie chodzi o to, by się odróżnić od sąsiadów
:) Trochę, jak z naszymi Brajanami.O ile Ivan (np. nasz przewodnik w Sotuta de Peón) jakoś jeszcze ujdzie (choć gościu był ok. pięćdziesiątki, więc rodzice wykazali się dużą oryginalnością te pół wieku temu), ale około 20-letni Vladimir we wsi przy Hacienda Temozon mocno mnie zaskoczył. Pytaliśmy, czy wie, że rosyjski prezydent zowie się tak samo, ale nie kojarzył człowieka
:DNajwiększym przebojem był dla mnie jednak... Bladimir
:)Był to jeden z recepcjonistów w The Explorean. Zapytałem go, skąd takie imię i otrzymałem odpowiedź, że to wynik błędu. Ojciec poszedł go zarejestrować w USC, a tam ktoś pomylił pierwszą literkę
:DTo już mogli się pomylić bardziej i wpisać mu Bloodymir.
@tropikey Latynosi tak jakoś mają z tymi imionami. Najlepsze spotkałem w Ekwadorze, gdzie prezydentem jest jegomość imieniem Lenín. Jest to dość popularne imię i tylko imię, przepytywaliśmy jakiegoś młodego kierowcę na tę okoliczność i on w ogóle nie wiedział kto to był ten Lenin.
:roll: Pewien przewodnik wspominał, że w departamencie Amazonki widział na sąsiednich plakatach dwóch kandydatów na burmistrza, jeden miał na imię znowu Lenin, drugi Stalin.
:)
Stało się. Zasiadłem z kolegą w A320neo TP lecącym do Lizbony. Niby nic, ale w czasie zarazy i po 8 miesiącach od ostatniego mojego lotu, to nie lada przeżycie. A to przecież nie koniec! Po krótkiej przesiadce będzie jeszcze dalszy lot, do Cancun i 13-dniowy rajd po trzech stanach: Yucatan, Campeche i Quintana Roo. A że mamy z kolegą łącznie 101 lat, mogą być niespodzianki. Wierzymy jednak, że tylko miłe.
O tym, co przed lotem szkoda wspominać. Zmiany rozkładu lotów, rozważania - lecieć, czy zostać, wymazy, testy, nerwowe oczekiwanie na wyniki, jałowy warszawski salonik ze skromnym jedzeniem na wynos, przygnębiające pustki na lotnisku. W dwóch słowach: atmosfera antywakacyjna. Ale jest i plus wirusa. W pendolino, w II. klasie dostępna jest tylko połowa miejsc, więc i wygoda podróży niemal jak w I. klasie, a za mniej niż połowę ceny.
Na pokładzie TAP jednak niemal jak za czasów pre-covidowych. Linia w C staje na wysokości zadania. Mięciutka wołowina, pyszne czerwone wino dolewane bez żadnego zająknięcia, smakowity deserek. I jeszcze gdyby nie te maseczki...
To tyle na początek. Mam nadzieję, że dość napięty grafik nie zaburzy należytego tempa relacji live. Odezwę się wkrótce. Oby sposobnością do tego nie okazało się tak samo długie oczekiwanie na auto w wypożyczalni America, jakiego doświadczył niedawno @Kothson...
Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu TapatalkaNasz pierwszy dzień w Meksyku dobiega powoli końca, ale zanim o tym, najpierw załatwmy do końca lot TAPem.
Po wylądowaniu w LIS nieco przed czasem, popędziliśmy do saloniku TAP, a tu rozczarowanie - salonik czynny tylko do 22:00. W sumie, może i lepiej, bo kompletnie umknął mi fakt, że musimy przecież przejść jeszcze kontrolę paszportową. Gdybyśmy się zasiedzieli w saloniku w strefie Schengen, potem mógłby być stres związany np. z kolejką do kontroli.
W strefie non-Schengen w zasadzie pustki. Jedynie przy naszej bramce 43 robi się coraz tłoczniej. Masa rodzin z dziećmi i młodych ludzi różnych narodowości uciekających od europejskich rygorów. Jest nawet - jak się niedawno dowiedziałem - pewien celebryta polskiego rynku lotniczego.
Patrząc na liczbę oczekujących na lot, dochodzę do wniosku, że TAP chyba dobrze się wstrzelił w rynek z tymi lotami do CUN.
No dobra, czas na trochę szczegółów o C w A330neo, bo jest chyba jeszcze sporo osób, które mają dopiero lecieć, a może i innym tego informacje się przydadzą.
Kabina okazała się niemal w całości zapełniona, więc warunki do robienia zdjęć były ograniczone. Przedział C jest całkiem spory, bo ma 34 miejsca, a widziałem tylko jedno wolne. Nawet jeśli większość pasażerów kupiła bilety w promocyjnych cenach, to przy takim obłożeniu TAP-owi się to chyba opłaca.
Sam fotel prezentuje się następująco:
Wygląda to nieźle, ale muszę jednak trochę ponarzekać:
- "korytarzyk" prowadzący do fotela jest potwornie ciasny. Jestem chuderlakiem, a i tak musiałem się gimnastykować, by wejść do swojego "przedziału" lub z niego wyjść. Nie miałem jeszcze do czynienia z tak wąskim przejściem przy tego rodzaju ustawieniu foteli w C. Jedynie fotele pojedyncze, które nie przylegają bezpośrednio do okna, mają dostęp do siedziska bez ww. "korytarzyka", co czyni siadanie nieporównanie łatwiejszym. Ale i te nie są idealne - są pozbawione prywatności i bardziej narażone na przypadkowe szturchnięcia,
- ciasnota foteli objawia się również zbyt małą odległością ekranu od twarzy,
- wizualnie wszystko jest OK, ale przy bliższej inspekcji, okazuje się, że materiały nie są najwyższej jakości. Sztuczna skóra, która marszczy się już gdzieniegdzie, tania imitacja drewna, czy cienki materiał obiciowy, któremu nie wróżę długiego życia. Do tego wyglądające prowizorycznie uszczelnienia plastikowe między fotelami, a ścianami samolotu (nigdy takiego patentu nie widziałem).
- malutko schowków - jest w zasadzie tylko ten nad głową, bo schowek obok pilota z niedziałającą żaluzją mieści tylko kosmetyczkę, a miniaturowy obok fotela nadaje się chyba tylko na chusteczki.
Gastronomia jest jednak prima sort i niezależnie od tego, czy ma postać stałą, czy płynną, dało radę połączyć konsumpcję z obowiązkiem noszenia maseczki ;) Zarówno w czasie kolacji, jak i śniadania.
Narzekanie, narzekaniem, ale przespałem dobre 5-6 godzin, więc lot spełnił stuprocentowo swoją funkcję.
Czas kończyć część lotniczą i przejść do krajoznawczej - to już jednak w kolejnym odcinku. Postaram się ukontentować również tych, którzy bykiem patrzą na te rozwlekłe opisy foteli i jedzenia na pokładzie :)Myślałem o tym, ale trasa ostatecznie omija to miejsce. Poza tym, problemem jest to, że mają tam tylko podwójne łóżka. O ile z córką dało radę (choć niektórzy goście patrzyli na mnie podejrzliwie), o tyle z kolegą byłoby to już o krok za daleko :D .
Zarezerwowałem za to inne obiekty, które zapowiadają się, a nawet są (jak aktualny hotel w Valladolid) ciekawie :)
Odcinek o Valladolid - mam nadzieję - za kilkanaście godzin :)Pomimo ostrzeżeń wysyłanych w eter przez @Kothson, pozostałem przy wybranej wypożyczalni - America. Organizacja odbioru z lotniska i formalności w ich biurze jest rzeczywiście fatalna.
Na odbiór byliśmy umówieni na 5:00, a bus dotarł dopiero o 5:30 (pomijając to, że gotowi do odbioru byliśmy o 4:30, ale to już moja wina, że założyłem zbyt duży zapas między lądowaniem, a odbiorem). W czasie oczekiwania, busy innych wypożyczalni śmigały w tą i z powrotem, a my ciągle czekaliśmy, jak te ciołki.
W końcu dotarł gość z America, zgarnął nas oraz dwóch Niemców (wskazując nam przy wsiadaniu bezwstydnie tabliczkę z prośbą o napiwek) i ruszyliśmy... Tyle, że nie do biura, lecz na inny terminal, po kolejnych klientów (dwoje młodych ludzi z Francji). Do biura dotarliśmy po ok. 20 minutach, mimo że jest ono raptem kilka kilometrów od lotniska. Tu czekał na nasze trzy "pary" tylko jeden pracownik, do którego pierwsi dopchnęli się Francuzi. Po ok. kwadransie okazało się, że nie mogą uzgodnić warunków najmu i wyszli z biura, a po chwili, razem z Niemcami zwinęli się do innej wypożyczalni. Nie było to dla nas zbyt dobrym prognostykiem, ale podjąłem próbę spacyfikowania gościa za ladą (na wypadek, gdyby chciał zrekompensować swoje straty na mnie) i wyraziłem stanowczą dezaprobatę dla nieodpowiedzialnego i godnego potępienia, zachowania tych nicponi, którzy wyszli. Chyba zadziałało, bo "kierownik" skasował nas dokładnie tyle, na ile się wcześniej umówiłem online (wypozyczenia-auta-w-cancun,773,58188&start=160#p1420200).
Autem wyjechaliśmy od nich ok. 6:30, więc nie tak najgorzej, ale powinni sporo w tym zakresie poprawić (choć niewykluczone, że o innej porze dnia jest może więcej osób do obsługi i idzie to sprawniej).
Z ostateczną oceną wstrzymam się do zwrotu auta. Skoro mam ich własne pełne ubezpieczenie, zakładam optymistycznie, że nie będzie niespodzianek.
Około 300 m. dalej zatrzymaliśmy się przy 7-eleven, gdzie ze wsparciem cierpliwych klientów zakupiliśmy kartę Telcela i doładowanie do niej do 4 GB, za łączną cenę 329 MXN. Na parkingu zapakowałem ją do telefonu i ruszyliśmy do kolejnego punktu - bankomatu. Niestety, jak na tetryków przystało, zapomnieliśmy o skorzystaniu z takowego na lotnisku. Nie chcąc tracić czasu, zatrzymaliśmy się przy najbliższym możliwym, którym okazał się bankomat HSBC. Niestety, prowizję pobiera z wyższej półki cenowej - ok. 75 MXN. Będąc już w Valladolid odkryliśmy, że bankomaty Citibanku domagają się tylko 30 pesos z drobną górką.
Wyposażeni już wreszcie we wszystko, co potrzebne do dalszej podróży, ruszyliśmy do Valladolid. Wybrałem płatną trasę ekspresową. Nie wiem, ile zająłby przejazd drogą zwykłą, ale ta płatna niekoniecznie jest obecnie dobrym wyborem. Na długim odcinku prowadzony jest (i potrwa na oko jeszcze kilka lat) remont, w związku z którym ruch w każdą stronę odbywa się tylko jednym pasem. Wystarczy, że trafi się na jakąś ciężarówkę, czy innego zawalidrogę, a oszczędność czasowa, która powinna wiązać się z wyborem tej trasy, kurczy się. Jeszcze, żeby chociaż opłata została z tego powodu obniżona, ale nic z tych rzeczy. Kasują, jak zawsze, czyli aż 338 MXN!
Do Valladolid dotarliśmy grubo przed normalną porą meldowania się w Posada San Juan, w którym mamy 2 noclegi. Nie ma jeszcze nawet 10:00, a sympatyczna recepcjonista mówi, że pokój jest gotowy. Mało tego, zaprasza nas na śniadanie, które staje się balsamem dla naszych organizmów.
Hotel jest rewelacyjny. W pełni potwierdzają się pozytywne opinia z TA, w którym Posada San Juan zajmuje jedno z pierwszych miejsc w rankingu tutejszej bazy noclegowej. Stara kamienica została przekształcona w przytulny hotelik z chyba ośmioma pokojami (niedawno uruchomiono drugi budynek, oddalony o kilkadziesiąt metrów, w którym jest kolejnych kilka pokoi). W albumie hotelowym można obejrzeć zdjęcia prezentujące proces przekształcania dawnego budynku na potrzeby aktualnego jego przeznaczenia. Zrobiono tu naprawdę kawał dobrej roboty. Również w doborze personelu. Nie jest tu może tanio, ale 125 USD za noc (ze śniadaniem i możliwością bezpłatnego anulowania) to wydatek warty w tym wypadku poniesienia. A że koszty mamy na pół, wydatek też łatwiej przełknąć :D
Przy śniadaniu spotykamy pierwszych Polaków, którzy - jak potem odkrywamy - są tu najliczniejszą grupą gości. Nie w jednym czasie, bo pobyty są tu krótkie, jedno- lub dwudniowe, ale w czasie naszego tu pobytu, Polacy to ponad 50% gości hotelu. Później nie raz okaże się jeszcze, jak chętnie przybywamy do Meksyku w czasie pandemii.
Jest południe i zastanawiamy się, jak wykorzystać ten piękny dzień do końca. Ostatecznie, decydujemy się na najgorszą chyba z możliwych opcji - Chichen Itza.
Ja wiem... Tyle razy czytałem, by jechać tam wcześnie rano, albo ewentualnie niedługo przed zamknięciem. Ale gdzie tam! Przecież jest pandemia, turystów mniej, tłoku nie będzie, a handlarze też pewnie przenieśli się do internetu. I co?
Zbliżamy się do Chichen Itza i widok aut na obu poboczach wprawia mnie w palpitację, bo to oznacza, że parking bezpośrednio przy zabytku jest kompletnie zajęty. Znajdujemy wolne miejsce na jednym z poboczy i idziemy do kas. Długa kolejka do nich wzmaga jeszcze bardziej poczucie wmanewrowania się w sytuację krytyczną. Okazuje się jednak, że to kolejka nie do kas, ale bezpośrednio do wejścia, a stoją w niej sami Meksykanie, dla których jest akurat dzisiaj DARMOWY WSTĘP!
Efektem powyższego były tysiące chyba gości na terenie kompleksy, wszyscy klaszczący i oczekujący efektu echa (zgodnie z sugestiami lokalnych przewodników) i nieprzebrane tłumy sprzedawców wszystkiego, okupujący każdy wolny skrawek terenu i próbujący sprzedać cokolwiek, co w jakikolwiek sposób kojarzy się z Chichen Itza. Zdjęcia tego w ogóle nie oddają.
Cud świata starożytnego mam odhaczony, ale będzie mi się on już zawsze kojarzył z chaosem, tłokiem, upałem i wszechobecną tandetą wciskaną przez geszefciarzy. Szkoda, że taki los spotkał symbol wielkiej cywilizacji.
Po powrocie do hotelu korzystamy z usług tutejszego barmana i wciągamy po dwa koktajle, które wzmagają nasz apetyt. Trafiamy zatem do restauracji El Atrio del Mayab, vis a vis parku w ścisłym centrum miasta. Raczymy się tu lokalnymi specjałami, a potem ruszamy jeszcze do Convento de San Bernardino de Siena. Tam o 21:00 ma się rozpocząć Light & Sound Show, prezentujący historię miasta. W to mi graj! Tylko że chwilę przed dziewiątą między widzami zaczynają chodzić lokalni mundurowi informujący, że show jest odwołany. Niech to... Plus z tego spaceru taki, że odkrywam jak urokliwym jest Valladolid po zmroku, zwłaszcza ulica Calz. de los Frailes.
Lista zapamiętanych punktów na mojej mapie półwyspu Jukatan jest przebogata. Zaznaczałem jak leci, bez opamiętania. Teraz zbieram tego (zatrute) owoce. Nie chce mi się za bardzo weryfikować tego wszystkiego, co mam w bliższym i dalszym otoczeniu Valladolid, więc podchodzimy do tematu metodą (meksykańskiej) maczety i tniemy na oślep. Przypomina mi to trochę robotę czeskich "Sąsiadów", np. gdy malowali pokój wysadzając w powietrze zbiornik z farbą. Zostaje nam z tego wszystkiego na ten dzień Rio Lagartos i zobaczymy, co się jeszcze upcha.
Po pysznym śniadaniu (jajecznica z chayą, chorizo i cebulką, tortille, soki, talerz z owocami, fasola, pomidory w formie delikatnego "przecieru", kawa, chleb bananowy) jedziemy najpierw do lokalnego mercado w poszukiwaniu owoców, które wczoraj jedliśmy w Posada San Juan. Były wyśmienite, więc chcemy wziąć trochę na zapas. Szukamy przede wszystkim caimito (pouteria caimito). Kto próbował ten wie...
Kolega postanowił także nabyć adapter do lokalnych kontaktów oraz nóż (w celach kuchennych, nie asasyńskich). O ile adaptador electrico o dziwo się znalazł (za 10 MXN), o tyle na poszukiwania cuchillo odesłano nas do położonego dalej centro comercial. A że było po drodze do Rio Lagartos, to kolega wstąpił i nabył.
Droga do Rio Lagartos to kilkanaście dłuższych i krótszych, prostych jak strzała odcinków połączonych delikatnymi zakrętami. Topes tam niewiele (jedynie w Tizimin trzeba mocniej uważać, bo niektóre z tamtejszych projektował zaciekły wróg aut), więc generalnie jedzie się bardzo sprawnie i przyjemnie. Nasz Dodge jest wystarczająco sprawny, by bez problemu wyprzedzać wolniejsze jednostki, choć ruch jest znikomy, więc czynimy to rzadko.
Na wjeździe do Rio Lagartos czeka na nas obwieszony różnymi plakietkami "guia oficial". Potem kolejni, a w końcu jednemu udaje się złapać nas na swój urok osobisty. Za 2-3 godzinny rejs chce 1200 MXN za nas obu (i tylko za nas), a zanim otworzyliśmy usta opuszcza cenę do tysiaka. W recepcji naszego hotelu mówili, by spodziewać się ceny ok. 1800-2000 MXN, więc oferta była bardzo dobra. Gdy sobie policzyliśmy, że to raptem 190 zł, po rejsie i tak daliśmy mu 1200 MXN, bo na samo paliwo poszła pewnie minimum połowa.
W dzisiejszych warunkach pogodowych ten rejs to zbawienie. Żar leje się z nieba, a pędząca motorówka nas od tego uwalnia. Sam rezerwat jest godny odwiedzenia, choć dla mnie jest to w zasadzie powielenie widoków z przeszłości. Lasy namorzynowe, pelikany, fregaty, kormorany, różowe flamingi... To wszystko już widziałem, choć muszę przyznać, że dwa skupiska tych ostatnich (po kilkadziesiąt osobników w każdej) robią wrażenie. Inna sprawa, że dopiero w lipcu gromadzi się ich tutaj dużo więcej. Miał być jeszcze krokodyl, którego wypatrywaliśmy w zaroślach, ale dziś zrobił sobie wolne. No i jeszcze coloradas. Cóż, ta atrakcja to dla mnie jakieś nieporozumienie. Owszem, są dwa akweny o różnym kolorze wody, ale otoczenie - ciężarówki, zakład przemysłowy, gruz, itd. - nie daje nawet szansy na zrobienie ciekawych zdjęć. Ciekaw jestem również, jako wpływ na środowisko ma tego rodzaju infrastruktura zlokalizowana bezpośrednio przy rezerwacie przyrody?
(zdjęcia są z telefonu, więc to tylko wersja poglądowa :) )
Po rejsie robimy krótki spacer po niemal kompletnie pustym maleconie. Oj, te dziesiątki (jeśli nie setki) łodzi nie zarabiają na siebie ostatnio. Dla nas mały ruch to doskonała okazja, ale dla miejscowych to chyba poważny problem.
Przed ruszeniem w drogę powrotną siadamy w lokalu La Torreja. W Googlach ma ocenę tylko na 3,9, ale to niesprawiedliwy werdykt. Mój filet z ryby w sosie mango okazał się składać z aż 4 pokaźnych i bardzo dobrych połówek ryby (czyli z 2 ryb :D ) z wieloma dodatkami i w smakowitym sosie, a koktajl z krewetek kolega wspomina (czule) co wieczór.
Wracamy. Niestety, jest już 14:30, więc do EK Balam nie ma chyba sensu jechać, bo dotarlibyśmy tam dopiero na ok. pół godziny przed zamknięciem. Poza tym, archeologii jeszcze trochę będzie w czasie tego wyjazdu. Na mapie mam jeszcze np. cenote Hubiku. Zamykają tam później, więc powinno być więcej czasu. Niestety, tam też docieramy 30 minut przed zamknięciem i z łaską zgadzają się na wejście (za pełną opłatą na zdjęcia, bez kąpieli). Idę sam. Wpadam na jakieś 10 minut, pstrykam kilka fotek i jedziemy dalej. Cóż, Majowie, którzy zajmują się biznesem cenotowym liczą dudki bardzo skrupulatnie. Na marginesie, ostrzegam przed fatalnym dojazdem do tego miejsca.