Ruszamy do Sotuta de Peón. Czas ujawnić wreszcie, że to też jest hacienda, w której również można nocować, ale wyróżniająca się funkcjonującym w niej muzeum produkcji sizalu, czyli naturalnego włókna z jednego z gatunków agawy.
Tak, wiem... Sizal nie wydaje się jakimś szalenie interesującym (przynajmniej dla Polaka) tematem muzealnym. Ba, w pierwszym momencie, ja sam też tak pomyślałem. Ach, w jakim mylnym błędzie byłem! To miejsce jest kapitalne!
Zacznijmy od ceny, a potem będzie z górki. Otóż, wstęp nie jest tani, bo kosztuje 675 MXN, ale... Zwiedzanie trwa aż 3,5 godziny, prezentacja jest szalenie interesująca (obejmuje zarówno proces produkcji sizalu, jak i historię haciendy), a sam przewodnik Ivan (bo chyba tylko on prowadzi grupy obcojęzyczne lub mieszane), to istny wulkan wiedzy i energii. Gościu swoją ekspresją przebija wszystkich aktorów latynoskich telenowel. Lubi się też popisać znajomością francuskiego i niemieckiego, więc jeśli gaworzycie w którymś z tych języków, sprawicie mu przyjemność choćby krótką odskocznią od angielskiego. Do tego wszystkiego, ostatnia godzina zwiedzania, to kąpiel w pierwszorzędnym cenote, więc jest dwa w jednym
:)
Sotuta de Peón była jednym z kilkudziesięciu gospodarstw, pomiędzy które w XVIII i XIX w. podzielona była ogromna część płw. Jukatan. Każde z tych gospodarstw obejmowała po kilka tysięcy hektarów, miało swoją walutę, własne więzienie i swego rodzaju niezależność. Po reformie rolnej w XIX w. odebrano im 90% nieruchomości. W Sotuta de Peón zasoby spadły z 3000 do 300 ha i tak zostało do dziś. Obecny właściciel, niejaki William Lubcke, postawił na turystykę i uczynił to modelowo. Polecam to miejsce z ręką na sercu. Jedyne, do czego mogę się przyczepić to kwadrans opóźnienia w rozpoczęciu zwiedzania, ale to drobiazg. No, może cepelia ze staruszkiem Antonio też jest mało potrzebna (a przynajmniej mogłaby być ciut krótsza), ale to też wybaczam.
Po intensywnym zwiedzaniu dwóch wspaniałych miejsc, wracamy na ostatni nocleg do naszej Hacienda Temozon. Dziś na kolację, oprócz obowiązkowej sopa de lima, próbuję panuchos 110 MXN). Jest to w zasadzie pozycja z kategorii entradas, ale trzy duże tortille nadziewane fasolą i usmażone w głębokim tłuszczu, przykryte grubą warstwą grillowanego kurczaka, pomidorem, awokado i innymi dodatkami, całkowicie zaspokajają moje potrzeby, zwłaszcza, że towarzyszy im Modelo Negra
:)
Jutro ostatnie śniadanie w Hacienda Temozon (koniecznie motuleños) i czas się pożegnać z tym pięknym miejscem. To jednak nie koniec jeszcze z haciendami. Kolejne zakwaterowanie mamy w Hacienda Uayamón, blisko Campeche.
Po opuszczeniu Hacienda Temozon udajemy się na południe. W okolicy Campeche mamy kolejne dwa noclegi w obiekcie z tej samej sieci - w Hacienda Uayamón.
Opłata za drogę wynosi tym razem - o ile mnie pamięć nie myli (miejcie na względzie stetryczenie) - niecałe 130 MXN. Im dalej od Cancun, tym taniej.
Skoro mowa o jeździe, wspomnę w tym miejscu o dwóch aspektach przemieszczania się autem po Meksyku.
Po pierwsze, mieszkańcy kraju mezcalu, maczet i sicarios są przeciwstawieństwem potocznego stereotypu latynoskiego kierowcy. Przynajmniej ci na płw. Jukatan. Nie ma tu żadnego pędzenia, ścigania, gwałtownych manewrów, wymuszania pierwszeństwa itp. Przy polskich kierowcach to prawdziwe anioły. A kierowcy TIR-ów, to już w ogóle oazy spokoju. Jak dotąd, widzieliśmy jeden wypadek. Trudno powiedzieć, z jakiego powodu (kierowca zapewne zasnął lub zasłabł) na prostym odcinku dwupasmówki na Champoton, auto zjechało z drogi na szeroki, chyba 30-metrowy pas rozdzielający i znalazło się prawie na przeciwnym kierunku jazdy. Jak on tam dojechał, że nie nie trafił wcześniej w żadną z palm rosnących na tym pasie, nie mam pojęcia.
Po drugie, tutejsze drogi. Nie należą może do wzorcowych, ale na półmetku mogę spokojnie powiedzieć, że są na przyzwoitym poziomie. O dziwo, często bywa tak, że od dwupasmowych dróg szybkiego ruchu, lepiej prezentują się te jednopasmowe. Bywa, że mają lepszą nawierzchnię, są lepiej pomalowane i oznaczone. Co jednak wspólne dla nich wszystkich, to długie, wielokilometrowe odcinki, na których widać do przodu niemal po horyzont. Wyprzedzanie tutaj, to pestka, tym bardziej, że ruch międzymiastowy jest minimalny, z tendencją do znikomego. Oczywiście, trzeba uważać na wielokrotnie wspominane na forum topes vel reductores de velocidad, ale w zdecydowanej większości przypadków są one dobrze oznaczone lub co najmniej można się szybko nauczyć, gdzie występują. Choć przyznam, że dziś modelowo wyrżnąłem w jeden taki, kompletnie się zagapiwszy.
Jeśli miałbym wskazać jedną cechę, która mnie wnerwia w autochtonach, to jest nią śmiecenie. Owszem, i Polacy do czyściochów nie należą, a w lasach potrafimy na szpecić, jak nikt inny (w Europie). To jednak, co dzieje się na poboczach drugo- i trzeciorzędnych dróg Meksyku, to jest po prostu zgroza. Już nawet nie wspominam o permanentnym paleniu roślinności, ale najgorsze jest to, że poszczególne miejscowości traktują pobocza jako regularne wysypiska śmieci. Wygląda to na zorganizowaną i w pełni akceptowaną działalność. Tak to się prezentuje np. na drodze do Sotuta de Peón. Było tak na odcinku ładnych kilku kilometrów.
Po jakimś czasie przypadkiem się to spali i powstanie przestrzeń na nowe śmieci. Przygnębiajace
:(
Wróćmy jednak do głównego wątku.
Dotarliśmy do Hacienda Uayamón. Jest tu odmiennie, niż w poprzednim miejscu. Trudno jednoznacznie stwierdzić, lepiej, czy gorzej, ale są ewidentne różnice. Po pierwsze, większość pokoi w Uayamón, to samodzielne domki (wykorzystano chatki robotników rolnych, przebudowując je w odpowiedni sposób). W naszym wypadku są to w istocie dwa domki: jeden jest sypialnią, a drugi (do którego prowadzi kilkumetrowej długości korytarz) to przepastna łazienka. Na zewnątrz ulokowano również krytą palapą leżankę.
Po drugie, nie ma tu "działu muzealnego". Obiekt jest wyczyszczony z wszelkich maszyn, urządzeń, pojazdów itp. Co więcej, spora część zabudowań, to ruiny. Kościół, hala produkcyjna, magazyn - z tego wszystkiego zostały tylko ściany, które zagospodarowała już bujna roślinność (stwarzając atmosferę zaginionego miasta), a jeden z budynków stał się scenerią dla basenu (niestety, sporo mniejszego, niż w Temozon, ale nadal da się w nim pływać).
Wreszcie, z Hacienda Uayamón do centrum Campeche jedzie się tylko 30 min., podczas gdy czas przejazdu między centrum Meridy, a Haciendą Temozon był dwa razy dłuższy. Skwapliwie to wykorzystujemy, odwiedzając Campeche dwukrotnie, m. in. w celach kulinarnych, o których za chwilę.
I tym razem, mimo wczesnego przyjazdu, pokój mamy gotowy, więc hop, siup i już jedziemy do Campeche. Parkujemy przy miejscowym mercado, ale podpowiem, że z punktu widzenia zwiedzania lokalnej starówki, dużo wygodniejszy jest parking przy nadmorskim Parque de Moch Couoh. Wchodzimy w krzyżówkę uliczek prowadzących - jak już przywykliśmy - między parterowymi lub co najwyżej jednopiętrowymi budynkami. Te w starej części Campeche wyróżniają się o tyle, że są w dużej części ładnie odmalowane.
Przyjemnie sie zaczyna. Chetnie bym do was dolaczyl, lecz zanizylbym taka piekna srednia wieku (druga polowa wlasnie krzyczy z salonu, ze owszem - zanizylbym, ale tylko nieznacznie; ide po tasak i worek na zwloki)
;)
tropikey napisał:Na pokładzie TAP (...) pyszne czerwone wino dolewane bez żadnego zająknięcia, smakowity deserek. I jeszcze gdyby nie te maseczki...... a to nielimitowane dolewki wina nie eliminują kwestii maseczek?
;)
Myślałem o tym, ale trasa ostatecznie omija to miejsce. Poza tym, problemem jest to, że mają tam tylko podwójne łóżka. O ile z córką dało radę (choć niektórzy goście patrzyli na mnie podejrzliwie), o tyle z kolegą byłoby to już o krok za daleko
:D . Zarezerwowałem za to inne obiekty, które zapowiadają się, a nawet są (jak aktualny hotel w Valladolid) ciekawie
:)Odcinek o Valladolid - mam nadzieję - za kilkanaście godzin
:)
Dobrze, że w Meridzie pojawiała się Hiltonowa alternatywa, bo kiedy tam byłem parę lat temu był tylko Hampton - zlokalizowany też obok centrum handlowego, ale chyba nieco dalej od centrum miasta i wtedy też był nowym hotelem, z resztą na solidnym sieciowym poziomie. I te tanie Ubery również zapamiętałem - teraz i tak już widzę, że są trochę droższe - wtedy przejazd dość spory kawałek do centrum z Hamptona oscylował wokół 4-5 zeta, więc byłem na tyle rozrzutny, że je zamawiałem co chwile łącznie z "eksluzywnym" wyjazdem na dworzec autobusowy po bilet na kolejny dzień i powrotem do hotelu.
W Maridzie jest jeszcze Ibis w centrum za grosze.@tropikey jeśli jedziecie z Meridy na południe do Uxmal (swoją drogą najpiękniejsze jukatańskie ruiny w mojej opinii) to możecie wymoczyć się w Cenote Kankirixche.
No niestety, 200 USD za dobę
:(Jedyny bonus, to śniadanie gratis za platynę w bonvoyu. Gdy się to podzieli na dwóch, jest do przełknięcia, ale przy płaceniu całości z własnej kieszeni może być to zbyt bolesne.
Hacjenda prezentuje się lovely, nawet jeśli nie ocieka luksusem. A jak śniadanie? Cena jest słona, zwłaszcza jak na Meksyk, ale dzięki przynależności do sieci mogą "monetyzować" swoje walory.
A ja nie wiem dlaczego @tropikey i drugi "tetryk" realizują mój przyszły, ewentualny i nieopisany (jeszcze) plan podróży po Jukatanie. Zaczynam sie obawiac co jeszcze wiedza o moich planach
:-)
@marek2011: o śniadaniu wypowiem się wkrótce - dziś nie będzie odcinka, bo jesteśmy w miejscu, gdzie internet ledwo zipie. Ujmując jednak rzecz skrótowo, jest dobrze
:)@pabien: o przepraszam, nie wszyscy w naszym duecie (zgodnie z porównaniem, którego na poczatku użył @Enzym) mamy "po trzy nogi"
:D@jaco027: podejrzewam, że w obiekcie, w którym jesteśmy dzisiaj nie wylądujesz
;)Wszystko w swoim czasie...Z ciągiem dalszym wracam za niedługo.
@tropikey Napisze przewrotnie, ze jak dalej tak pojdzie z relacja, to bede musial zrezygnowac z wyjazdu na Jukatan, bo wszystko juz bedzie...znane. Albo alternatywa jest natychmiastowe przerwanie czytania tego "live'a"...Obydwa rozwiazania mnie nie satysfakcjonuja...Panie, jak zyc?
:-) (albo bardziej adekwatnie: ¿Cómo vivir?)
Siatki nad łóżkami wywołały u mnie refleksję i skłoniły do pytania: a jak tam z robactwem, komarami, muchami itp. stworzeniami? kąsają, gryzą, spadają z drzew, pchają się do nosa, uszu itp. otworów?
Jest bardzo przyzwoicie. Jak dotąd mieliśmy tylko jedną cucarachę (całkiem spory egzemplarz), a komary są w dawce bardzo znośnej (nie używam żadnych odstraszaczy, a mam jedynie nieco ugryzień w okolicach kostek). Pozostałe żyjątka, jak żabka, liściasty owad, czy inne spotykane gdzieś po drodze, są przyjazne
:)Dla miłośników przyrody jest tu generalnie wspaniale, bo wszystkie hotele otoczone roślinnością dają niesamowitą atmosferę wynikającą z wielkiej ilości śpiewających (lub skrzeczących) ptaków, cykad, itp.Edit: zapomniałem o gekonach, których jest dużo, ale pamiętajcie, że to najwięksi sprzymierzeńcy człowieka w walce z insektami, więc trzeba je hołubić
:)
Z tymi różnymi ruinami jest jak np. z gwatemalskimi Yaxha, do których też jest fataaaalny dojazd w końcowym odcinku po wertepach i wielkich kałużach, ale za to można mieć całe miasto praktycznie dla siebie, w przeciwieństwie do "zadeptanego" przez turystów pobliskiego Tikal. I choć Yaxha nie jest oczywiście tak monumentalne architektonicznie, jak Tikal (choćby dlatego, że całkiem spora część jego struktur pozostaje nawet nieodsłonięta do tej pory), to na mnie zrobiło w sumie większe wrażenie dzięki właśnie tej "tajemniczości" i "dzikości" od pełnego ludzi Tikal.
To my wszyscy forumowicze dziękujemy Ci za kawał dobrej relacji, pełno przydatnych informacji, a także za lekki przedsmak tego co czeka wielu z nas!
:) Dziękujemy! @tropikey
katka256 napisał:Patrząc na liczbę polubień, można zaryzykować stwierdzenie, że większość
;) I to głównie "starych" forumowiczów. Powodzenia w konkursie na relację.Oj nie tylko „starych”.Świetna relacja... może kiedyś i mnie się uda... miał być Jukatan w lutym...
Gratuluję udanego i bezproblemowego wyjazdu. Dobrze jest zobaczyć, że nie wszyscy zwariowali na punkcie pandemii i Meksyk od jej samego początku znalazł chyba idealny zloty środek między jakąś formą zaleceń czy innych ograniczeń epidemiologicznych, a zdroworozsądkowym podejściem do problemu, który skutkował i skutkuje tym, że nigdy się nie zamknęli na przyjeżdżających, także a może przede wszystkim turystycznie i nie dali się omamić szaleństwem, które niestety zagościło tutaj w Europie. Fajnie widzieć także poprawę produktu "miękkiego" w TAP, wszystko wygląda solidnie. Trzymam kciuki, żeby trasa do CUN im się spinała nie tylko frekwencyjnie, ale przede wszystkim też finansowo i pozostała na stałe w ich ofercie.
Relacja już zakończona, ale właśnie przypomniałem sobie, że miałem wspomnieć o ciekawym zjawisku, które zaintrygowało mnie w Meksyku. Chodzi mi o imiona męskie, a bardziej precyzyjnie o tamtejsze zamiłowanie do tych rosyjskich... Ponoć to pęd do nadawania synom (córkom może i też) imion oryginalnie brzmiących. Pewnie chodzi o to, by się odróżnić od sąsiadów
:) Trochę, jak z naszymi Brajanami.O ile Ivan (np. nasz przewodnik w Sotuta de Peón) jakoś jeszcze ujdzie (choć gościu był ok. pięćdziesiątki, więc rodzice wykazali się dużą oryginalnością te pół wieku temu), ale około 20-letni Vladimir we wsi przy Hacienda Temozon mocno mnie zaskoczył. Pytaliśmy, czy wie, że rosyjski prezydent zowie się tak samo, ale nie kojarzył człowieka
:DNajwiększym przebojem był dla mnie jednak... Bladimir
:)Był to jeden z recepcjonistów w The Explorean. Zapytałem go, skąd takie imię i otrzymałem odpowiedź, że to wynik błędu. Ojciec poszedł go zarejestrować w USC, a tam ktoś pomylił pierwszą literkę
:DTo już mogli się pomylić bardziej i wpisać mu Bloodymir.
@tropikey Latynosi tak jakoś mają z tymi imionami. Najlepsze spotkałem w Ekwadorze, gdzie prezydentem jest jegomość imieniem Lenín. Jest to dość popularne imię i tylko imię, przepytywaliśmy jakiegoś młodego kierowcę na tę okoliczność i on w ogóle nie wiedział kto to był ten Lenin.
:roll: Pewien przewodnik wspominał, że w departamencie Amazonki widział na sąsiednich plakatach dwóch kandydatów na burmistrza, jeden miał na imię znowu Lenin, drugi Stalin.
:)
Ruszamy do Sotuta de Peón. Czas ujawnić wreszcie, że to też jest hacienda, w której również można nocować, ale wyróżniająca się funkcjonującym w niej muzeum produkcji sizalu, czyli naturalnego włókna z jednego z gatunków agawy.
Tak, wiem... Sizal nie wydaje się jakimś szalenie interesującym (przynajmniej dla Polaka) tematem muzealnym. Ba, w pierwszym momencie, ja sam też tak pomyślałem. Ach, w jakim mylnym błędzie byłem! To miejsce jest kapitalne!
Zacznijmy od ceny, a potem będzie z górki. Otóż, wstęp nie jest tani, bo kosztuje 675 MXN, ale... Zwiedzanie trwa aż 3,5 godziny, prezentacja jest szalenie interesująca (obejmuje zarówno proces produkcji sizalu, jak i historię haciendy), a sam przewodnik Ivan (bo chyba tylko on prowadzi grupy obcojęzyczne lub mieszane), to istny wulkan wiedzy i energii. Gościu swoją ekspresją przebija wszystkich aktorów latynoskich telenowel. Lubi się też popisać znajomością francuskiego i niemieckiego, więc jeśli gaworzycie w którymś z tych języków, sprawicie mu przyjemność choćby krótką odskocznią od angielskiego. Do tego wszystkiego, ostatnia godzina zwiedzania, to kąpiel w pierwszorzędnym cenote, więc jest dwa w jednym :)
Sotuta de Peón była jednym z kilkudziesięciu gospodarstw, pomiędzy które w XVIII i XIX w. podzielona była ogromna część płw. Jukatan. Każde z tych gospodarstw obejmowała po kilka tysięcy hektarów, miało swoją walutę, własne więzienie i swego rodzaju niezależność. Po reformie rolnej w XIX w. odebrano im 90% nieruchomości. W Sotuta de Peón zasoby spadły z 3000 do 300 ha i tak zostało do dziś. Obecny właściciel, niejaki William Lubcke, postawił na turystykę i uczynił to modelowo. Polecam to miejsce z ręką na sercu. Jedyne, do czego mogę się przyczepić to kwadrans opóźnienia w rozpoczęciu zwiedzania, ale to drobiazg. No, może cepelia ze staruszkiem Antonio też jest mało potrzebna (a przynajmniej mogłaby być ciut krótsza), ale to też wybaczam.
Po intensywnym zwiedzaniu dwóch wspaniałych miejsc, wracamy na ostatni nocleg do naszej Hacienda Temozon. Dziś na kolację, oprócz obowiązkowej sopa de lima, próbuję panuchos 110 MXN). Jest to w zasadzie pozycja z kategorii entradas, ale trzy duże tortille nadziewane fasolą i usmażone w głębokim tłuszczu, przykryte grubą warstwą grillowanego kurczaka, pomidorem, awokado i innymi dodatkami, całkowicie zaspokajają moje potrzeby, zwłaszcza, że towarzyszy im Modelo Negra :)
Jutro ostatnie śniadanie w Hacienda Temozon (koniecznie motuleños) i czas się pożegnać z tym pięknym miejscem. To jednak nie koniec jeszcze z haciendami. Kolejne zakwaterowanie mamy w Hacienda Uayamón, blisko Campeche.
Po opuszczeniu Hacienda Temozon udajemy się na południe. W okolicy Campeche mamy kolejne dwa noclegi w obiekcie z tej samej sieci - w Hacienda Uayamón.
Opłata za drogę wynosi tym razem - o ile mnie pamięć nie myli (miejcie na względzie stetryczenie) - niecałe 130 MXN. Im dalej od Cancun, tym taniej.
Skoro mowa o jeździe, wspomnę w tym miejscu o dwóch aspektach przemieszczania się autem po Meksyku.
Po pierwsze, mieszkańcy kraju mezcalu, maczet i sicarios są przeciwstawieństwem potocznego stereotypu latynoskiego kierowcy. Przynajmniej ci na płw. Jukatan. Nie ma tu żadnego pędzenia, ścigania, gwałtownych manewrów, wymuszania pierwszeństwa itp. Przy polskich kierowcach to prawdziwe anioły. A kierowcy TIR-ów, to już w ogóle oazy spokoju.
Jak dotąd, widzieliśmy jeden wypadek. Trudno powiedzieć, z jakiego powodu (kierowca zapewne zasnął lub zasłabł) na prostym odcinku dwupasmówki na Champoton, auto zjechało z drogi na szeroki, chyba 30-metrowy pas rozdzielający i znalazło się prawie na przeciwnym kierunku jazdy. Jak on tam dojechał, że nie nie trafił wcześniej w żadną z palm rosnących na tym pasie, nie mam pojęcia.
Po drugie, tutejsze drogi. Nie należą może do wzorcowych, ale na półmetku mogę spokojnie powiedzieć, że są na przyzwoitym poziomie. O dziwo, często bywa tak, że od dwupasmowych dróg szybkiego ruchu, lepiej prezentują się te jednopasmowe. Bywa, że mają lepszą nawierzchnię, są lepiej pomalowane i oznaczone. Co jednak wspólne dla nich wszystkich, to długie, wielokilometrowe odcinki, na których widać do przodu niemal po horyzont. Wyprzedzanie tutaj, to pestka, tym bardziej, że ruch międzymiastowy jest minimalny, z tendencją do znikomego.
Oczywiście, trzeba uważać na wielokrotnie wspominane na forum topes vel reductores de velocidad, ale w zdecydowanej większości przypadków są one dobrze oznaczone lub co najmniej można się szybko nauczyć, gdzie występują. Choć przyznam, że dziś modelowo wyrżnąłem w jeden taki, kompletnie się zagapiwszy.
Jeśli miałbym wskazać jedną cechę, która mnie wnerwia w autochtonach, to jest nią śmiecenie. Owszem, i Polacy do czyściochów nie należą, a w lasach potrafimy na szpecić, jak nikt inny (w Europie). To jednak, co dzieje się na poboczach drugo- i trzeciorzędnych dróg Meksyku, to jest po prostu zgroza.
Już nawet nie wspominam o permanentnym paleniu roślinności, ale najgorsze jest to, że poszczególne miejscowości traktują pobocza jako regularne wysypiska śmieci. Wygląda to na zorganizowaną i w pełni akceptowaną działalność.
Tak to się prezentuje np. na drodze do Sotuta de Peón. Było tak na odcinku ładnych kilku kilometrów.
Po jakimś czasie przypadkiem się to spali i powstanie przestrzeń na nowe śmieci. Przygnębiajace :(
Wróćmy jednak do głównego wątku.
Dotarliśmy do Hacienda Uayamón. Jest tu odmiennie, niż w poprzednim miejscu. Trudno jednoznacznie stwierdzić, lepiej, czy gorzej, ale są ewidentne różnice.
Po pierwsze, większość pokoi w Uayamón, to samodzielne domki (wykorzystano chatki robotników rolnych, przebudowując je w odpowiedni sposób). W naszym wypadku są to w istocie dwa domki: jeden jest sypialnią, a drugi (do którego prowadzi kilkumetrowej długości korytarz) to przepastna łazienka. Na zewnątrz ulokowano również krytą palapą leżankę.
Po drugie, nie ma tu "działu muzealnego". Obiekt jest wyczyszczony z wszelkich maszyn, urządzeń, pojazdów itp. Co więcej, spora część zabudowań, to ruiny. Kościół, hala produkcyjna, magazyn - z tego wszystkiego zostały tylko ściany, które zagospodarowała już bujna roślinność (stwarzając atmosferę zaginionego miasta), a jeden z budynków stał się scenerią dla basenu (niestety, sporo mniejszego, niż w Temozon, ale nadal da się w nim pływać).
Wreszcie, z Hacienda Uayamón do centrum Campeche jedzie się tylko 30 min., podczas gdy czas przejazdu między centrum Meridy, a Haciendą Temozon był dwa razy dłuższy. Skwapliwie to wykorzystujemy, odwiedzając Campeche dwukrotnie, m. in. w celach kulinarnych, o których za chwilę.
I tym razem, mimo wczesnego przyjazdu, pokój mamy gotowy, więc hop, siup i już jedziemy do Campeche. Parkujemy przy miejscowym mercado, ale podpowiem, że z punktu widzenia zwiedzania lokalnej starówki, dużo wygodniejszy jest parking przy nadmorskim Parque de Moch Couoh.
Wchodzimy w krzyżówkę uliczek prowadzących - jak już przywykliśmy - między parterowymi lub co najwyżej jednopiętrowymi budynkami. Te w starej części Campeche wyróżniają się o tyle, że są w dużej części ładnie odmalowane.