Na koniec dnia sprawdzamy jeszcze, co tam w hotelowej kuchni piszczy. Niestety, pandemia usunęła bufet, więc dostępna jest tylko oferta a la carte. Porcje nie są ogromne, więc biorę pod rząd dwa razy rybę. Jest wyśmienita
:)
Nasz pierwszy dzień w The Explorean kończy się. Pozostaje gapić się w rozgwieżdzone niebo popijając drinki. Kolejne dwa dni postaram się załatwić jednym wpisem. Za chwilę lot do Lizbony. Jak zwykle nie wyrabiam się czasowo
:DTradycji stało się (niestety) zadość. Jestem już w domu, a relacja live ciągle jeszcze w Meksyku. Zaległość jest na szczęście stosunkowo niewielka, więc jest szansa, że szybko ją nadrobię. Zatem, do roboty...
Na drugi dzień pobytu w The Explorean zostaliśmy zapisani na wieczorną wycieczkę kajakową po jeziorze Chakambakam. Wyjazd z hotelu jest dopiero o 17:00, więc pierwszą część dnia postanawiamy spędzić na własną rękę w Bacalar. Co prawda i tam można wybrać się z The Explorean (również na kajakowanie), ale źle się wpasowaliśmy z terminem naszego pobytu, bo najbliższa wizyta na lagunie zaplanowana jest akurat na dzień, gdy stąd wyjeżdżamy. Recepcja oferuje nam co prawda rozwiązanie alternatywne: po wymeldowaniu moglibyśmy pojechać naszym autem za busem hotelowym, skorzystać z wycieczki kajakowej, a potem kontynuować podróż na północ, ale nie możemy z niego skorzystać, bo przyjechalibyśmy zbyt późno do Playa del Carmen i moglibyśmy nie dostać na czas wyników testów PCR. Zjadamy zatem śniadanie i ruszamy do Bacalar, do którego docieramy w ok. 50 minut.
Na początek jedziemy do centrum miasteczka, parkujemy przy forcie i robimy krótki obchód. To moja druga wizyta tutaj i widzę, że po kilku latach nic się nie zmieniło. Jest sennie, leniwo i w sumie nie ma za bardzo co robić. Szkoda, że nie ma tu jakiegoś dobrego punktu widokowego na lagunę. Jedynie między nadbrzeżnymi palapami, drutami energetycznymi i masztami żaglówek majaczy nieco wody. Niestety, widać, że nie wróciła jeszcze do kolorystyki z poprzedniej mojej wizyty tutaj. Zamiast lazurów, dominują odcienie zieleni.
Kierując się podpowiedzią od recepcjonisty, jedziemy kawałek na południe, tam gdzie laguna jest najwęższa. Wzdłuż całej jej długości są dziesiątki punktów, w których można podjechać do brzegu i po zapłaceniu za wstęp właścicielowi terenu skorzystać z uroków okolicy. Na tym wąskim pasku, do którego się kierujemy, zasugerowano nam miejsce zwane "Laguna Bonanza". Za wstęp płacimy 40 pesos, a za godzinę pływania dwuosobowym kajakiem kolejne 150. Warunki są tu dość spartańskie, a chłopak kierujący "ośrodkiem" interesuje się bardziej tym, jak naciąć klienta (nam próbował wcisnąć, że pływaliśmy godzinę dłużej), niż żeby zadbać choćby o czystość WC. Gdybym miał kiedyś jeszcze wrócić w te okolice, wybrałbym raczej sąsiednie Los Rapidos Bacalar (http://www.rapidosbacalar.com/), bo zdaje się, że oprócz własnych gości przyjmują tam też wycieczkowiczów takich, jak my. Co do zasady jednak, potwierdzam, że faktycznie, w tym miejscu laguna prezentuje się, jak za dawnych lat. Ostrzegam tylko, że nazwa "Los Rapidos", którą ochrzczono przesmyk, nie jest przypadkowa. Płynąc nim w kierunku od Bacalar (od głównej części laguny) na południe (np. do Bonanzy), trzeba powalczyć nieco z dość silnym prądem. Za to w drugą stronę, w zasadzie wiosłować nie trzeba
:)
Wracamy na lunch do hotelu. Za jakieś 2 godziny mamy zarezerwowaną wycieczkę jeziorną.
Niestety robi się pochmurno. Po zmroku nie ma to normalnie większego znaczenia, ale akurat w tym wypadku jestem zawiedziony, bo elementem wycieczki miało być oglądanie gwiazd z miejsca pozbawionego sztucznego oświetlenia, a uwielbiam takie warunki. No nic, nie będę marudził. Jak dotąd pogoda jest rewelacyjna, więc ten jeden pochmurny wieczór nie może zepsuć wrażeń.
Jedziemy 3 niewielkimi busami, razem z kilkonastoma innymi gośćmi. Jeden z busów ciągnie przyczepę z kajakami. Dojazd zajmuje nam ponad godzinę, z czego połowę schodzi na leśną drogę gruntową w stylu rajdu Dakar.
W sieci nie ma zbyt dużo informacji o Chakambakam. Mam wrażenie, że miejsce jest znane wyłącznie gościom The Explorean, który na brzegu jeziora ma swoją bazę. Po dotarciu do niej i wypakowaniu kajaków ruszamy za przewodnikiem. Ideą tej wycieczki jest wiosłowanie po jeziorze na pograniczu dnia i nocy, przyglądanie się tutejszej faunie i florze, delektowanie się dźwiękami natury, no i owe oglądanie gwiazd, którego dziś z powodu zachmurzenia nie będzie. Mało tego, im dalej płyniemy, tym bardziej warstwa chmur gęstnieje, w oddali zaczyna grzmieć i błyskać. Początkowo irytuje mnie to, ale po czasie dostrzegam urok tej sytuacji. Robi się tak jakby - przepraszam za górnolotność - magicznie. Czarne chmury, plusk wioseł, śpiewające ptaki, nawołujące się małpy, drzewa moczące swe gałęzie w ciepłych wodach jeziora, szelest trzcin łamanych przez przepływające przez nie kajaki... A gdy już pod koniec, w zupełnych już prawie ciemnościach dopada nas deszcz i musimy wypatrywać przewodnika z latarką, której światło wskazuje drogę, robi się niemal przygodowo.
Na brzegu, pod palapą czekają na nas przykryte obrusami stoły, przy których zostajemy ugoszczeni kremem z grzybów oraz kurczakiem zapiekanym w cieście. Zagadaliśmy się za bardzo z siedzącym obok Niemcem Svenem i jego meksykańską dziewczyną Marcelą, stąd zdjęć pokarmów brak. Po kolacji w miłej atmosferze, wracamy do hotelu. Trzęsie znowu niemiłosiernie, ale na szczęście bez skutków ubocznych. Na miejscu jesteśmy ok 22:00. Dzień można uznać za skonsumowany.Nasz ostatni pełny dzień w The Explorean ma dwie odsłony: pierwszą aktywną, poświęconą na hotelową wycieczkę do Dzibanché i Kinichna, a potem drugą, leniwą, przeznaczoną na dolce far niente, czy raczej "lo dulce de no hacer nada", jak to się (ponoć) zwie po hiszpańsku.
O 10:00 pakujemy się z kilkunastoma innymi gośćmi do dwóch busów i po ok. półtorej godziny jazdy docieramy do Dzibanché. Końcowa część drogi tu prowadzącej jest w fatalnym stanie. O ile w przypadku dojazdu do obozowiska nad jeziorem wertepy były dość zrozumiałe, o tyle tutaj nie mają żadnego usprawiedliwienia. Jeśli będziecie chcieli wybrać się tu wypożyczonym autem, zastanówcie się dwa, albo i trzy razy. Jak nie dziury i wyboje, to ostre gałęzie krzaków na poboczu, które przy mijankach na wąskiej ścieżynie rysują lakier, aż zęby bolą.
Nie będę mydlił Wam oczu. Wizyta tutaj nie wynika z tak wielkiej mej miłości do majańskich ruin, że po odwiedzeniu Chichen Itza, Uxmal, Edzna, Calakmul i Kohunlich, teraz czuję magnetyczne przyciąganie w ramiona Dzibanché i Kinichna. To po prostu mój wewnętrzny Janusz mówi mi: "jest za friko? To jadziem!". Poza tym, nie ma specjalnie alternatywy. Siedzieć nad basenem byłoby bez sensu, a i własnym autem nie do końca jest już gdzie jechać. Chetumal - jak czytałem - to nic nadzwyczajnego, w Mahahual już byłem, a do Belize nie wiem nawet, czy by nas wpuszczono.
Każdy bus, to oddzielna grupa. Idziemy zatem w piątkę (teksański Meksykanin z jeszcze bardziej teksańską lubą, samotna Meksykanka, której mąż wybrał basen, no i my dwaj) za przewodnikiem Carlosem i dochodzimy do wniosku, że jest naprawdę fajnie. Carlos, mimo że o wielu rzeczach już słyszeliśmy (Xibalba, pok-a-tok, łuk Majów, itp.), opowiada ciekawie, co rusz wrzucając nowe dla nas tematy, np. o wojnie między Dzibanché, a Kohunlich (wygranej przez to pierwsze miasto), "zarejestrowanej" specjalnymi rysunkami i inskrypcjami na schodach. Spróbujcie je jednak dostrzec
:D
Carlos zwraca też naszą uwagę na linie z drobnych kamyków, którymi archeolodzy oznaczali granicę między strukturą oryginalną, a zrekonstruowaną. Przewodniczka w Edzna również nam to pokazywała, ale tam miało to postać pojedynczych kamieni ułożonych w pewnej odległości od siebie. W Dzibanché wygląda to tak, jak np. w okolicy maski:
Najciekawszą historią jest chyba hipoteza o tym, że kobieta, której grobowiec znaleziono wewnątrz piramidy (prowadzą do niego schody, do których dojście jest obecnie zamurowane) dokonała tu samoofiarowania, zadając sobie śmierć kolcem z ogona płaszczki. Poza tym, Dzibanché może być alternatywą, jeśli ktoś nie ma czasu na wizytę w Bonampak. Są tu bowiem zachowane pewne fragmenty ścian z oryginalnymi kolorami. Nie jest to z pewnością tak dobrze widoczne, jak w Bonampak (sądząc po zdjęciach), ale i tak patrzymy na pracę jakiegoś artysty sprzed 2 tys. lat, w takich barwach, w jakich ją wykonał.
Przyjemnie sie zaczyna. Chetnie bym do was dolaczyl, lecz zanizylbym taka piekna srednia wieku (druga polowa wlasnie krzyczy z salonu, ze owszem - zanizylbym, ale tylko nieznacznie; ide po tasak i worek na zwloki)
;)
tropikey napisał:Na pokładzie TAP (...) pyszne czerwone wino dolewane bez żadnego zająknięcia, smakowity deserek. I jeszcze gdyby nie te maseczki...... a to nielimitowane dolewki wina nie eliminują kwestii maseczek?
;)
Myślałem o tym, ale trasa ostatecznie omija to miejsce. Poza tym, problemem jest to, że mają tam tylko podwójne łóżka. O ile z córką dało radę (choć niektórzy goście patrzyli na mnie podejrzliwie), o tyle z kolegą byłoby to już o krok za daleko
:D . Zarezerwowałem za to inne obiekty, które zapowiadają się, a nawet są (jak aktualny hotel w Valladolid) ciekawie
:)Odcinek o Valladolid - mam nadzieję - za kilkanaście godzin
:)
Dobrze, że w Meridzie pojawiała się Hiltonowa alternatywa, bo kiedy tam byłem parę lat temu był tylko Hampton - zlokalizowany też obok centrum handlowego, ale chyba nieco dalej od centrum miasta i wtedy też był nowym hotelem, z resztą na solidnym sieciowym poziomie. I te tanie Ubery również zapamiętałem - teraz i tak już widzę, że są trochę droższe - wtedy przejazd dość spory kawałek do centrum z Hamptona oscylował wokół 4-5 zeta, więc byłem na tyle rozrzutny, że je zamawiałem co chwile łącznie z "eksluzywnym" wyjazdem na dworzec autobusowy po bilet na kolejny dzień i powrotem do hotelu.
W Maridzie jest jeszcze Ibis w centrum za grosze.@tropikey jeśli jedziecie z Meridy na południe do Uxmal (swoją drogą najpiękniejsze jukatańskie ruiny w mojej opinii) to możecie wymoczyć się w Cenote Kankirixche.
No niestety, 200 USD za dobę
:(Jedyny bonus, to śniadanie gratis za platynę w bonvoyu. Gdy się to podzieli na dwóch, jest do przełknięcia, ale przy płaceniu całości z własnej kieszeni może być to zbyt bolesne.
Hacjenda prezentuje się lovely, nawet jeśli nie ocieka luksusem. A jak śniadanie? Cena jest słona, zwłaszcza jak na Meksyk, ale dzięki przynależności do sieci mogą "monetyzować" swoje walory.
A ja nie wiem dlaczego @tropikey i drugi "tetryk" realizują mój przyszły, ewentualny i nieopisany (jeszcze) plan podróży po Jukatanie. Zaczynam sie obawiac co jeszcze wiedza o moich planach
:-)
@marek2011: o śniadaniu wypowiem się wkrótce - dziś nie będzie odcinka, bo jesteśmy w miejscu, gdzie internet ledwo zipie. Ujmując jednak rzecz skrótowo, jest dobrze
:)@pabien: o przepraszam, nie wszyscy w naszym duecie (zgodnie z porównaniem, którego na poczatku użył @Enzym) mamy "po trzy nogi"
:D@jaco027: podejrzewam, że w obiekcie, w którym jesteśmy dzisiaj nie wylądujesz
;)Wszystko w swoim czasie...Z ciągiem dalszym wracam za niedługo.
@tropikey Napisze przewrotnie, ze jak dalej tak pojdzie z relacja, to bede musial zrezygnowac z wyjazdu na Jukatan, bo wszystko juz bedzie...znane. Albo alternatywa jest natychmiastowe przerwanie czytania tego "live'a"...Obydwa rozwiazania mnie nie satysfakcjonuja...Panie, jak zyc?
:-) (albo bardziej adekwatnie: ¿Cómo vivir?)
Siatki nad łóżkami wywołały u mnie refleksję i skłoniły do pytania: a jak tam z robactwem, komarami, muchami itp. stworzeniami? kąsają, gryzą, spadają z drzew, pchają się do nosa, uszu itp. otworów?
Jest bardzo przyzwoicie. Jak dotąd mieliśmy tylko jedną cucarachę (całkiem spory egzemplarz), a komary są w dawce bardzo znośnej (nie używam żadnych odstraszaczy, a mam jedynie nieco ugryzień w okolicach kostek). Pozostałe żyjątka, jak żabka, liściasty owad, czy inne spotykane gdzieś po drodze, są przyjazne
:)Dla miłośników przyrody jest tu generalnie wspaniale, bo wszystkie hotele otoczone roślinnością dają niesamowitą atmosferę wynikającą z wielkiej ilości śpiewających (lub skrzeczących) ptaków, cykad, itp.Edit: zapomniałem o gekonach, których jest dużo, ale pamiętajcie, że to najwięksi sprzymierzeńcy człowieka w walce z insektami, więc trzeba je hołubić
:)
Z tymi różnymi ruinami jest jak np. z gwatemalskimi Yaxha, do których też jest fataaaalny dojazd w końcowym odcinku po wertepach i wielkich kałużach, ale za to można mieć całe miasto praktycznie dla siebie, w przeciwieństwie do "zadeptanego" przez turystów pobliskiego Tikal. I choć Yaxha nie jest oczywiście tak monumentalne architektonicznie, jak Tikal (choćby dlatego, że całkiem spora część jego struktur pozostaje nawet nieodsłonięta do tej pory), to na mnie zrobiło w sumie większe wrażenie dzięki właśnie tej "tajemniczości" i "dzikości" od pełnego ludzi Tikal.
To my wszyscy forumowicze dziękujemy Ci za kawał dobrej relacji, pełno przydatnych informacji, a także za lekki przedsmak tego co czeka wielu z nas!
:) Dziękujemy! @tropikey
katka256 napisał:Patrząc na liczbę polubień, można zaryzykować stwierdzenie, że większość
;) I to głównie "starych" forumowiczów. Powodzenia w konkursie na relację.Oj nie tylko „starych”.Świetna relacja... może kiedyś i mnie się uda... miał być Jukatan w lutym...
Gratuluję udanego i bezproblemowego wyjazdu. Dobrze jest zobaczyć, że nie wszyscy zwariowali na punkcie pandemii i Meksyk od jej samego początku znalazł chyba idealny zloty środek między jakąś formą zaleceń czy innych ograniczeń epidemiologicznych, a zdroworozsądkowym podejściem do problemu, który skutkował i skutkuje tym, że nigdy się nie zamknęli na przyjeżdżających, także a może przede wszystkim turystycznie i nie dali się omamić szaleństwem, które niestety zagościło tutaj w Europie. Fajnie widzieć także poprawę produktu "miękkiego" w TAP, wszystko wygląda solidnie. Trzymam kciuki, żeby trasa do CUN im się spinała nie tylko frekwencyjnie, ale przede wszystkim też finansowo i pozostała na stałe w ich ofercie.
Relacja już zakończona, ale właśnie przypomniałem sobie, że miałem wspomnieć o ciekawym zjawisku, które zaintrygowało mnie w Meksyku. Chodzi mi o imiona męskie, a bardziej precyzyjnie o tamtejsze zamiłowanie do tych rosyjskich... Ponoć to pęd do nadawania synom (córkom może i też) imion oryginalnie brzmiących. Pewnie chodzi o to, by się odróżnić od sąsiadów
:) Trochę, jak z naszymi Brajanami.O ile Ivan (np. nasz przewodnik w Sotuta de Peón) jakoś jeszcze ujdzie (choć gościu był ok. pięćdziesiątki, więc rodzice wykazali się dużą oryginalnością te pół wieku temu), ale około 20-letni Vladimir we wsi przy Hacienda Temozon mocno mnie zaskoczył. Pytaliśmy, czy wie, że rosyjski prezydent zowie się tak samo, ale nie kojarzył człowieka
:DNajwiększym przebojem był dla mnie jednak... Bladimir
:)Był to jeden z recepcjonistów w The Explorean. Zapytałem go, skąd takie imię i otrzymałem odpowiedź, że to wynik błędu. Ojciec poszedł go zarejestrować w USC, a tam ktoś pomylił pierwszą literkę
:DTo już mogli się pomylić bardziej i wpisać mu Bloodymir.
@tropikey Latynosi tak jakoś mają z tymi imionami. Najlepsze spotkałem w Ekwadorze, gdzie prezydentem jest jegomość imieniem Lenín. Jest to dość popularne imię i tylko imię, przepytywaliśmy jakiegoś młodego kierowcę na tę okoliczność i on w ogóle nie wiedział kto to był ten Lenin.
:roll: Pewien przewodnik wspominał, że w departamencie Amazonki widział na sąsiednich plakatach dwóch kandydatów na burmistrza, jeden miał na imię znowu Lenin, drugi Stalin.
:)
Na koniec dnia sprawdzamy jeszcze, co tam w hotelowej kuchni piszczy. Niestety, pandemia usunęła bufet, więc dostępna jest tylko oferta a la carte. Porcje nie są ogromne, więc biorę pod rząd dwa razy rybę. Jest wyśmienita :)
Nasz pierwszy dzień w The Explorean kończy się. Pozostaje gapić się w rozgwieżdzone niebo popijając drinki. Kolejne dwa dni postaram się załatwić jednym wpisem. Za chwilę lot do Lizbony. Jak zwykle nie wyrabiam się czasowo :DTradycji stało się (niestety) zadość. Jestem już w domu, a relacja live ciągle jeszcze w Meksyku. Zaległość jest na szczęście stosunkowo niewielka, więc jest szansa, że szybko ją nadrobię. Zatem, do roboty...
Na drugi dzień pobytu w The Explorean zostaliśmy zapisani na wieczorną wycieczkę kajakową po jeziorze Chakambakam. Wyjazd z hotelu jest dopiero o 17:00, więc pierwszą część dnia postanawiamy spędzić na własną rękę w Bacalar. Co prawda i tam można wybrać się z The Explorean (również na kajakowanie), ale źle się wpasowaliśmy z terminem naszego pobytu, bo najbliższa wizyta na lagunie zaplanowana jest akurat na dzień, gdy stąd wyjeżdżamy. Recepcja oferuje nam co prawda rozwiązanie alternatywne: po wymeldowaniu moglibyśmy pojechać naszym autem za busem hotelowym, skorzystać z wycieczki kajakowej, a potem kontynuować podróż na północ, ale nie możemy z niego skorzystać, bo przyjechalibyśmy zbyt późno do Playa del Carmen i moglibyśmy nie dostać na czas wyników testów PCR. Zjadamy zatem śniadanie i ruszamy do Bacalar, do którego docieramy w ok. 50 minut.
Na początek jedziemy do centrum miasteczka, parkujemy przy forcie i robimy krótki obchód. To moja druga wizyta tutaj i widzę, że po kilku latach nic się nie zmieniło. Jest sennie, leniwo i w sumie nie ma za bardzo co robić. Szkoda, że nie ma tu jakiegoś dobrego punktu widokowego na lagunę. Jedynie między nadbrzeżnymi palapami, drutami energetycznymi i masztami żaglówek majaczy nieco wody. Niestety, widać, że nie wróciła jeszcze do kolorystyki z poprzedniej mojej wizyty tutaj. Zamiast lazurów, dominują odcienie zieleni.
Kierując się podpowiedzią od recepcjonisty, jedziemy kawałek na południe, tam gdzie laguna jest najwęższa. Wzdłuż całej jej długości są dziesiątki punktów, w których można podjechać do brzegu i po zapłaceniu za wstęp właścicielowi terenu skorzystać z uroków okolicy. Na tym wąskim pasku, do którego się kierujemy, zasugerowano nam miejsce zwane "Laguna Bonanza". Za wstęp płacimy 40 pesos, a za godzinę pływania dwuosobowym kajakiem kolejne 150. Warunki są tu dość spartańskie, a chłopak kierujący "ośrodkiem" interesuje się bardziej tym, jak naciąć klienta (nam próbował wcisnąć, że pływaliśmy godzinę dłużej), niż żeby zadbać choćby o czystość WC. Gdybym miał kiedyś jeszcze wrócić w te okolice, wybrałbym raczej sąsiednie Los Rapidos Bacalar (http://www.rapidosbacalar.com/), bo zdaje się, że oprócz własnych gości przyjmują tam też wycieczkowiczów takich, jak my. Co do zasady jednak, potwierdzam, że faktycznie, w tym miejscu laguna prezentuje się, jak za dawnych lat. Ostrzegam tylko, że nazwa "Los Rapidos", którą ochrzczono przesmyk, nie jest przypadkowa. Płynąc nim w kierunku od Bacalar (od głównej części laguny) na południe (np. do Bonanzy), trzeba powalczyć nieco z dość silnym prądem. Za to w drugą stronę, w zasadzie wiosłować nie trzeba :)
Wracamy na lunch do hotelu. Za jakieś 2 godziny mamy zarezerwowaną wycieczkę jeziorną.
Niestety robi się pochmurno. Po zmroku nie ma to normalnie większego znaczenia, ale akurat w tym wypadku jestem zawiedziony, bo elementem wycieczki miało być oglądanie gwiazd z miejsca pozbawionego sztucznego oświetlenia, a uwielbiam takie warunki. No nic, nie będę marudził. Jak dotąd pogoda jest rewelacyjna, więc ten jeden pochmurny wieczór nie może zepsuć wrażeń.
Jedziemy 3 niewielkimi busami, razem z kilkonastoma innymi gośćmi. Jeden z busów ciągnie przyczepę z kajakami. Dojazd zajmuje nam ponad godzinę, z czego połowę schodzi na leśną drogę gruntową w stylu rajdu Dakar.
W sieci nie ma zbyt dużo informacji o Chakambakam. Mam wrażenie, że miejsce jest znane wyłącznie gościom The Explorean, który na brzegu jeziora ma swoją bazę. Po dotarciu do niej i wypakowaniu kajaków ruszamy za przewodnikiem. Ideą tej wycieczki jest wiosłowanie po jeziorze na pograniczu dnia i nocy, przyglądanie się tutejszej faunie i florze, delektowanie się dźwiękami natury, no i owe oglądanie gwiazd, którego dziś z powodu zachmurzenia nie będzie. Mało tego, im dalej płyniemy, tym bardziej warstwa chmur gęstnieje, w oddali zaczyna grzmieć i błyskać. Początkowo irytuje mnie to, ale po czasie dostrzegam urok tej sytuacji. Robi się tak jakby - przepraszam za górnolotność - magicznie. Czarne chmury, plusk wioseł, śpiewające ptaki, nawołujące się małpy, drzewa moczące swe gałęzie w ciepłych wodach jeziora, szelest trzcin łamanych przez przepływające przez nie kajaki... A gdy już pod koniec, w zupełnych już prawie ciemnościach dopada nas deszcz i musimy wypatrywać przewodnika z latarką, której światło wskazuje drogę, robi się niemal przygodowo.
Na brzegu, pod palapą czekają na nas przykryte obrusami stoły, przy których zostajemy ugoszczeni kremem z grzybów oraz kurczakiem zapiekanym w cieście. Zagadaliśmy się za bardzo z siedzącym obok Niemcem Svenem i jego meksykańską dziewczyną Marcelą, stąd zdjęć pokarmów brak. Po kolacji w miłej atmosferze, wracamy do hotelu. Trzęsie znowu niemiłosiernie, ale na szczęście bez skutków ubocznych. Na miejscu jesteśmy ok 22:00. Dzień można uznać za skonsumowany.Nasz ostatni pełny dzień w The Explorean ma dwie odsłony: pierwszą aktywną, poświęconą na hotelową wycieczkę do Dzibanché i Kinichna, a potem drugą, leniwą, przeznaczoną na dolce far niente, czy raczej "lo dulce de no hacer nada", jak to się (ponoć) zwie po hiszpańsku.
O 10:00 pakujemy się z kilkunastoma innymi gośćmi do dwóch busów i po ok. półtorej godziny jazdy docieramy do Dzibanché. Końcowa część drogi tu prowadzącej jest w fatalnym stanie. O ile w przypadku dojazdu do obozowiska nad jeziorem wertepy były dość zrozumiałe, o tyle tutaj nie mają żadnego usprawiedliwienia. Jeśli będziecie chcieli wybrać się tu wypożyczonym autem, zastanówcie się dwa, albo i trzy razy. Jak nie dziury i wyboje, to ostre gałęzie krzaków na poboczu, które przy mijankach na wąskiej ścieżynie rysują lakier, aż zęby bolą.
Nie będę mydlił Wam oczu. Wizyta tutaj nie wynika z tak wielkiej mej miłości do majańskich ruin, że po odwiedzeniu Chichen Itza, Uxmal, Edzna, Calakmul i Kohunlich, teraz czuję magnetyczne przyciąganie w ramiona Dzibanché i Kinichna. To po prostu mój wewnętrzny Janusz mówi mi: "jest za friko? To jadziem!". Poza tym, nie ma specjalnie alternatywy. Siedzieć nad basenem byłoby bez sensu, a i własnym autem nie do końca jest już gdzie jechać. Chetumal - jak czytałem - to nic nadzwyczajnego, w Mahahual już byłem, a do Belize nie wiem nawet, czy by nas wpuszczono.
Każdy bus, to oddzielna grupa. Idziemy zatem w piątkę (teksański Meksykanin z jeszcze bardziej teksańską lubą, samotna Meksykanka, której mąż wybrał basen, no i my dwaj) za przewodnikiem Carlosem i dochodzimy do wniosku, że jest naprawdę fajnie. Carlos, mimo że o wielu rzeczach już słyszeliśmy (Xibalba, pok-a-tok, łuk Majów, itp.), opowiada ciekawie, co rusz wrzucając nowe dla nas tematy, np. o wojnie między Dzibanché, a Kohunlich (wygranej przez to pierwsze miasto), "zarejestrowanej" specjalnymi rysunkami i inskrypcjami na schodach. Spróbujcie je jednak dostrzec :D
Carlos zwraca też naszą uwagę na linie z drobnych kamyków, którymi archeolodzy oznaczali granicę między strukturą oryginalną, a zrekonstruowaną. Przewodniczka w Edzna również nam to pokazywała, ale tam miało to postać pojedynczych kamieni ułożonych w pewnej odległości od siebie. W Dzibanché wygląda to tak, jak np. w okolicy maski:
Najciekawszą historią jest chyba hipoteza o tym, że kobieta, której grobowiec znaleziono wewnątrz piramidy (prowadzą do niego schody, do których dojście jest obecnie zamurowane) dokonała tu samoofiarowania, zadając sobie śmierć kolcem z ogona płaszczki.
Poza tym, Dzibanché może być alternatywą, jeśli ktoś nie ma czasu na wizytę w Bonampak. Są tu bowiem zachowane pewne fragmenty ścian z oryginalnymi kolorami. Nie jest to z pewnością tak dobrze widoczne, jak w Bonampak (sądząc po zdjęciach), ale i tak patrzymy na pracę jakiegoś artysty sprzed 2 tys. lat, w takich barwach, w jakich ją wykonał.