0
watsky 10 czerwca 2021 22:04
Dzień dobry po dłuuuuugiej przerwie. Końcem kwietnia wraz z kolegą, zmęczeni przedłużającymi się od ponad roku restrykcjami, kupiliśmy loty Ryanair KRK-KBP-KRK za 78zł. Pierwotny pomysł zakładał wykorzystanie długiego czerwcowego weekendu na zwiedzanie, stwierdziliśmy jednak, że skoro pracujemy zdalnie to przedłużymy swój pobyt z 3 dni na 9,5 dnia. Wylot zaplanowany na 3 czerwca poprzedziliśmy testem PCR, za który zapłaciliśmy 249 zł (Gyncentum w Krakowie). Całe szczęście wyniki były negatywne i mogliśmy bez przeszkód udać się w pierwszą prawdziwą podróż od prawie 1,5 roku.

3 Czerwca

Wylot z Balic o 11.45, więc kolejką aglomeracyjną udaliśmy się na lotnisko. Na prośbę Mateusza zjawiliśmy się w terminalu ponad 3 godziny przed czasem, dzięki czemu wszystko mogliśmy zrobić na spokojnie. Dostaliśmy karteczki przy odprawie, które później podczas kontroli musieliśmy oddać, co zabawne lot był opóźniony o prawie godzinę ponieważ każdy z osobna wraz z bagażem był testowany pod kątem śladów materiałów wybuchowych. Stojąc w kolejce byłem zmuszony dwukrotnie przesuwać godzinę odebrania mieszkania, z pierwotnej godziny 15 zrobiła się 17. Po wylądowaniu wszystko miało przebiec sprawnie i standardowo. Parę groszy z bankomatu i pociąg do centrum, niestety pierwszy raz od bardzo dawna daliśmy się zrobić w konia. Zaczęło się od spóźnienia na pociąg, następnie daliśmy zarobić bankowi na złodziejskiej prowizji przy wypłacie Revolutem, gdy myśleliśmy że wszystko już pod kontrolą, kupiliśmy kartę Kyivstar za 350 Hrywien (Cena standardowa ok. 150), a na koniec taksówkarz wziął od nas 400 Hrywien za transport pod mieszkanie. Nigdy tak bardzo nie dałem się naciągnąć, ale winnym jest 1,5 roku życia w zamknięciu. Mieszkanie, które wynajęliśmy za 100zł doba zlokalizowane było na stacji Livoberezhna. Zabieg ten był celowy ponieważ byliśmy już w Kijowie dwa razy i atrakcje turystyczne po raz trzeci do nas nie przemawiały. Tym razem chcieliśmy prawdziwego miasta z nutką czasów słusznie minionych.

Po odebraniu mieszkania i rozpakowaniu się, przeszliśmy do najważniejszego tzn. sprawdzenia łączności z pracą w Polsce. Mateuszowi wszystko zadziałało od razu, u mnie jednak nie, ponieważ serwery były wyłączone z okazji święta (Udało mi się połączyć dopiero w poniedziałek rano po znalezieniu rozwiązania w Googlach)
Po krótkim odpoczynku udaliśmy się na nasz ulubiony skrawek betonowej plaży na stacji Hydropark (do której mieliśmy bardzo blisko, bo ledwie jeden przystanek). Po wyspie jeździliśmy rowerami BikeNow, które kosztują ok. 15 Hrywien za 20 minut. Miejsce standardowe, napitki również, jako że w planach piątek miał być intensywny, a pobudka wczesna, udaliśmy się jeszcze tylko sprawdzić czy w centrum na Chreszczatyku coś się zmieniło. Nie zmieniło się nic, skorzystaliśmy z oferty baru Biliy Naliv (coś jak studenckie miejscówki Krakowa z piwem albo szotem za 5zł) oraz baru Wunderbar położonego na ulicy Żytomirskiej. Wieczór można uznać za udany.



4 Czerwca

Pobudka o 7 i przejazd do końca czerwoną linią metra na przystanek Akademmistechko. Według Googla stamtąd powinny odjeżdżać marszruty do Żytomierza. Po kilkunastu minutach poszukiwań okazało się, że busiki wyruszają z wcześniejszej stacji ZHYTOMYRSKA, można było się tego spodziewać, ale my byliśmy trochę zaskoczeni. Koszt marszruty - 120 Hrywien, czas przejazdu ok. 2 godziny i meldujemy się w Żytomierzu. Wita nas pomnik czołgu T-34, a my udajemy się na zwiedzanie okolicy. W międzyczasie szukamy bankomatu, pod którym dostaliśmy propozycję wyrobienia sobie wizy do Polski wraz z ubezpieczeniem. Chcąc nie chcąc musieliśmy odmówić, po pierwsze już w Polsce pracujemy, a ubezpieczenie PZU wykupiliśmy, aby czuć się na Ukrainie względnie bezpiecznie :D Zaraz obok czołgu znajdował się całkiem ładny Sobór Przemienienia Pańskiego, następnie przemierzając uliczki Żytomierza skierowaliśmy swoje kroki na główny plac miasta, gdzie zlokalizowany jest teatr muzyczno-dramatyczny oraz pomnik na cześć 850 rocznicy założenia miasta, który jest wielkim kamieniem. Naszym głównym celem był park im. Gagarina (który obecnie nosi nazwę Korolowa, google maps kłamie) oraz muzeum kosmonautyki im. Korolowa. Sam park z początku zawiódł nasze oczekiwania, jednakże na końcu okazało się, że nie dość, że przepływa tamtędy w ładnej dolinie rzeka Teterew, nad którą zbudowano całkiem imponujący most, to w parku trenują musztrę młodzi "wojskowi" (chyba harcerze) oraz na ścianie znajduję się śliczna mozaika.

Pełni nadziei udaliśmy się do wspomnianego wcześniej muzeum. Niestety, mając w pamięci jakie ogromne wrażenie zrobiło na mnie muzeum kosmonautyki w Moskwie, byłem srogo rozczarowany. Byliśmy w środku dosłownie 5 minut ponieważ nie było czego oglądać, Mateusz spodziewał się słabego show, ja jednak do końca liczyłem na niespodziankę, której niestety nie dostałem. (Cena biletu była marginalna, jeśli dobrze pamiętam 20 Hrywien) Większość miasta zwiedzona, zostały 3 ostatnie pinezki na mapie. Hydropark, Dom Polski (który widzieliśmy z samochodu) oraz Pałac Grocholskich w Czerwonym ok. 50km na południe od Żytomierza. Marszrutą udaliśmy się na dworzec kolejowy, który okazał się martwy, nic tam nie jeździ, a my byliśmy jedynymi interesariuszami. Zjawiliśmy się tam ponieważ wpadliśmy na pomysł wypożyczenia samochodu aby pojechać do pałacu. Niestety okazało się, że w całym Żytomierzu nie ma ani jednej wypożyczalni samochodów, dostaliśmy jedynie ofertę od kolegi pani z informacji, na transport do Czerwonego (?) oraz 2-3 godziny zwiedzania za 1000 Hrywien, na którą przystaliśmy.


Dygresja:

Żałujemy, że nie wpadliśmy na pomysł Żytomierza i okolic samochodem wcześniej. Za nieco ponad 100zł mogliśmy mieć samochód na 24h i wolność. Moglibyśmy również odwiedzić np. Berdyczów, a koszty i tak byłyby takie same.



Całe szczęście pan kierowca okazał się naprawdę w porządku, przeprowadziliśmy wiele ciekawych rozmów i nie czuć było tego, że chce jak najszybciej odbębnić swoją powinność i nas odstawić. Na miejscu okazało się, że pałac jest zamknięty, było to zabawne ponieważ myśleliśmy, że to ruina. Prawda była taka, że sam pałac jak i jego okolica jest zamieszkiwana, a pola dookoła są uprawiane. Jedynie w weekend (podobno) jest możliwość wejścia do środka. Rozbawieni zaistniałą sytuacją pospacerowaliśmy dookoła posiadłości, spotykając po drodze masę zwierząt oraz wysłuchując ciekawostek, które próbował nam przekazać pan kierowca. Narzekał on bardzo na to jak postępuje się z takimi budynkami na Ukrainie oraz na brak smaku w projektowaniu.


Dygresja:

Zabawne było to, że płot w płot z pałacem zlokalizowane było pole ziemniaków oraz całkiem spory teren przedszkola wraz z placami zabaw.


W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na chwilkę na przystanku w celu sfotografowania mozaiki oraz pan kierowca zabrał nas w bardzo ładne miejsce nad rzeką Teterew.
Jako że 3 godzina zbliżała się ku końcowi rozstaliśmy się w Hydroparku, kilka kilometrów od centrum Żytomierza. Kompleks składał się w większości z atrakcji podobnych do wesołego miasteczka oraz ze sporej plaży, zjedliśmy obiad oraz stwierdziliśmy, że jeśli koło młyńskie będzie otwarte to skorzystamy z przejażdżki. Mimo że wydawało się nieczynne to pani z kasy dla nas dwóch oraz dwóch innych osób uruchomiła je. Stan techniczny pozostawiał wiele do życzenia, a ja posiadając spory lęk wysokości, na samej górze żałowałem swojej decyzji. Oczywiście wszystko skończyło się dobrze i z czystym sumieniem i rzetelnie zwiedzonym Żytomierzem mogliśmy udać się na powrotną marszrutę do Kijowa... (Sam Żytomierz nie wywarł na nas zbyt dobrego wrażenia, jak na 300 tysięczne miasto wydawał się wyjątkowo mało atrakcyjny.)5 czerwca

Na sobotę zaplanowany został wyjazd do Czarnobyla. Skorzystaliśmy z usług SoloEast Travel. Za jednodniową wycieczkę wraz z obiadem zapłaciliśmy 81$/os. O godzinie 8 zjawiliśmy się na Majdanie pod hotelem Kozatskyi, krótka pogawędka z przewodnikami, sprawdzenie dokumentów i o 8:15 wyruszamy w stronę zony. Nasza grupa składała się z 11 osób: 3 Walijczyków, 6 Turków i nas dwóch. Niestety Turcy byli bardzo niesforni przez całą wycieczkę, ciągle się śmiali, głośno rozmawiali i przeszkadzali, ale poza tym do niczego nie można się przyczepić.

W drodze do strefy na 10 minut zatrzymaliśmy się na stacji paliw, gdzie jeden z Walijczyków poddawał pod wątpliwość bezpieczeństwo wjazdu do Czarnobyla oraz zapis w regulaminie mówiący, że organizatorzy nie biorą odpowiedzialności za nasze życia. Koniec końców pojechał dalej z nami, ale np. w Prypeci nie wyszedł z busika.
Po około 2 godzinach zjawiliśmy się na granicy, gdzie sprawdzono nasze dokumenty i przekazano bilety. Procedura wjazdu nie trwała długo, mimo że całkiem spora była liczba busów i autokarów w kolejce (w większości były to wycieczki Ukraińskie).
Pierwszy przystanek na trasie naszego zwiedzania zlokalizowany był w dawnej wiosce nieopodal Czarnobyla (nazwy niestety nie pamiętam). Spacer trwał dosłownie 15 minut i tak naprawdę ciekawszy od paru budynków był pomnik Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Jako, że była już prawie 12, po szybkim zwiedzaniu cerkwi św. Eliasza w Czarnobylu, udaliśmy się na obiad do stołówki. Posiłek był sycący i zróżnicowany ale raczej nie wart 9 euro, co nie zmienia faktu, że dobrym pomysłem było wykupienie go, ponieważ chodzenia było całkiem sporo.
Kolejnym przystankiem była elektrownia, która robi spore wrażenie. Teren jest bardzo duży i samo bycie tam i możliwość przyjrzenia się z bliska "obrazkom z internetu" potęguje pozytywny odbiór. Według przewodniczki oraz niektórych portali internetowych nowy sarkofag jest największą ruchomą konstrukcją stworzoną przez człowieka, ile w tym prawdy, a ile marketingu nie wiem, ale faktycznie budowla jest ogromna.

Około 13.30 dojechaliśmy do głównego punkty wycieczki - Prypeci. Najpierw udaliśmy się na dawny dworzec autobusowy oraz przystanek wodny na rzece Prypeć, wtedy też zrozumieliśmy dlaczego wymagane były długie spodnie i rękawki. Wszędzie latała masa komarów oraz przedzierać się trzeba było przez gęste zarośla i krzaki, mając krótkie ubrania zwiedzanie byłoby co najmniej nieprzyjemne.
Tak naprawdę nie widzę większego sensu opowiadania po kolei o każdym miejscu bo jestem laikiem, który przeczytał to i owo w internecie, jednakże pozwolę sobie wymienić z grubsza te miejscówki: szkoła i przedszkole (do których mogliśmy wejść), główny plac miasta, hipermarket, radar Duga oraz jeden blok mieszkalny, do którego też dostaliśmy zezwolenie od przewodniczki na wejście do środka. Najciekawsza dla mnie była szkoła (całkiem sporo wyposażenia było w dość dobrym stanie) oraz radar Duga wraz z budynkami do obsługi, po których również spacerowaliśmy.

Dygresja:

Nie wiem, czy to zagrywka przewodniczki, aby wycieczka wydawała się bardziej "szalona" i "personalizowana" czy naprawdę tak jest, ale przy wchodzeniu do budynków musieliśmy zawsze czekać aż dookoła nas na pewno nikogo nie będzie, dopiero wtedy w ciszy mogliśmy chwilę przechadzać się po wnętrzach.

Wracając do Kijowa przeszliśmy jeszcze 2 kontrole napromieniowania (tak mi się wydaje) i około 20 byliśmy znów na Majdanie.


Prypeć wywarła na mnie spore wrażenie, możliwość zobaczenia tego wszystkiego na własne oczy była od dawna moim celem i cieszę się, że w końcu się udało.
Cieszę się podwójnie, że było to w trakcie pandemii ponieważ liczba wycieczek z pewnością była dużo mniejsza niż zwykle i rzadko kiedy mijaliśmy inne grupy.
Organizacja oraz przebieg wycieczki w 100% spełnił nasze oczekiwania, przewodniczka z chęcią odpowiadała na pytania oraz wszystko co mówiła było zrozumiałe i ciekawe. Dla nas, jako laików, te parę godzin w strefie było satysfakcjonujące i wystarczające, nie czuliśmy niedosytu ani potrzeby dłuższego pobytu. Domyślam się jednak, że obecnie cała strefa przypomina raczej skansen dla turystów, na dodatek nasza jednodniowa wycieczka to było lizanie loda przez papierek, ale i tak jesteśmy zadowoleni.

Ciąg dalszy niebawem.Po wieczornym powrocie z Czarnobyla udajemy się na kolację do Chaykhona Bazar. Jest to restauracja z kuchnią kaukaską, bliskowschodnią oraz z centralnej Azji. Opinie w googlach przeciętne, ale wszystko było smaczne i w rozsądnych cenach. Ja zamówiłem plov, który spełnił moje oczekiwania, oczywiście nie był tak dobry jak w Uzbekistanie, ale bardzo potrzebowałem zjeść tę potrawę. Następnie Yandexem jedziemy na Chreszczatyk, gdzie wstępujemy do Milano Torino Vermuteria. Mieliśmy ochotę na jakieś drinki i pod tym względem był to bardzo dobry strzał, jednakże ceny były iście stołeczne. Do końca nie wiem co zamówiłem ponieważ Pani kelnerka zaproponowała coś od siebie, natomiast cena na rachunku za jeden napój to było ponad 220 Hrywien. Zadowoleni pod kątem smakowym, ale trochę zawiedzeni ceną, próbujemy usadowić się w jakimś zwykłym barze. Okazało się, że z każdego zostaliśmy pogonieni, mimo dość wczesnej pory (nieco przed północą, wtedy jeszcze obowiązywała odgórna godzina zamknięcia barów, która podczas naszego pobytu została zdjęta). Zdziwieni, nabyliśmy piwo w sklepie i usiedliśmy na Placu Niepodległości. Po pewnym czasie poszliśmy pod knajpkę Biliy Naliv, gdzie też nas pogoniono. Wtedy też, poznaliśmy dwójkę Polaków z Siemianowic Śląskich oraz Ukraińców z Kowela, którzy byli naszymi kompanami tego wieczoru.

6 czerwca

Niedziela była przeznaczona na odpoczynek ponieważ kilka poprzednich dni wstawaliśmy o 7 rano. Około 13 zjedliśmy obiad w restauracji Koroli, doskonały barszcz ukraiński z grzankami, sałem i czosnkiem oraz bardzo dobry szaszłyk, pizza też podobno smaczna. Możemy polecić to miejsce. Następnie udajemy się na końcową stację niebieskiej linii metra - Heroiv Dnipra, skąd chcemy dostać się do willi Meżyhiria. Kilkanaście minut czekamy na rzekome marszruty, które się nie zjawiają i już mamy zamawiać Yandexa, gdy nagle obok nas przejeżdża takowa, nie zatrzymując się. Całe szczęście udaje mi się kątem oka przeczytać kierunek, w którym kierowca się udaje i ze środka jezdni pakujemy się do środka. Koszt podróży pod samą bramę - 25 hrywien. Na miejscu istny armageddon, niesamowita liczba ludzi, ładna pogoda w niedzielę i chyba cały Kijów przyjechał tutaj odpocząć. Wypożyczamy rowery na 2 godziny za 300 hrywien oraz wejściówkę za 150 i zaczynamy eksplorację. Najpierw stromy zjazd do rzeki oraz pierwszy postój pod statkiem Galeon, następnie miłe zaskoczenie - hamaki, gdzie odpoczywamy kilkanaście minut. Później zwiedzamy jeszcze: pole golfowe, okolice samej willi oraz mini ZOO. Całość na rowerach zajmuje nam około 1h 45min. Zwiedziliśmy tę atrakcję po łebkach, jednak nie wiem co mielibyśmy tam robić, nie wchodząc do środka willi ani do muzeum samochodów. Warto to zobaczyć na własne oczy ale, przynajmniej mnie, nie zachwyciło. Około 19 meldujemy się w mieszkaniu i odpoczywamy przed całym tygodniem pracy.

7 czerwca

Po pracy jemy w restauracji Papryka ( w której byliśmy w sumie 3 razy). Zdecydowanie można polecić ten lokal, chociaż do dzisiaj zastanawia nas, jak to jest możliwe, że za każdym razem był on pusty, obojętnie czy był czwartek, poniedziałek czy piątek. Jem indyka w duszonych jabłkach i dżemie żurawinowym, popijając go uzwarem i jestem bardzo zadowolony. Poniedziałkowym celem było osiedle Comfort Town, zlokalizowane 1,5 kilometra od naszego mieszkania. Po drodze odkrywamy, w zaroślach koło torów kolejowych i ruchliwej drogi, cmentarz dla psów i kotów.
Samo osiedle zaskakująco ładne i porządnie zrobione, natomiast, nie ma co ukrywać, jest to getto, ogromne getto. Na oko około 40 hektarów. Otoczone płotami, blachą falistą oraz szlabanami, pozostałości po starej zabudowie, których nie zburzono, otoczono wysokimi ogrodzeniami, często wcinającymi się w samo osiedle, tylko po to aby nie gryzły one swoim istnieniem mieszkańców. My jednak chcieliśmy wejść do środka, żeby zobaczyć jak to naprawdę wygląda. Pierwszy ochroniarz odmówił wstępu, jednak drugi nas wpuścił i na odchodne zaproponował przepustkę na cały drugi dzień, żebyśmy mogli bez problemów sobie pozwiedzać okolicę. Najśmieszniejsze w tym osiedlu jest to, że okolica ani trochę nie przystaje do "luksusowości" tego miejsca, albo inaczej, osiedle jest tam całokwicie nienaturalnym tworem, który tak naprawdę przeszkadza w codziennym funkcjonowaniu ponieważ trzeba nadrabiać ogromne odległości by móc się przedostać na drugą stronę. (Zamiast przejść 500 metrów, trzeba iść na około 1,5 kilometra)

8 czerwca

Obiad jemy w Eurazji. Przybytek miły, czysty, ceny rozsądne, jednak porcje malutkie, przez co wychodzimy nadal głodni. Na popołudnie mamy dwa cele, Cmentarz Bajkowa oraz krematorium znajdujące się na jego terenie. Cmentarz moje oczekiwania raczej zawiódł, Mateusz był bardziej zadowolony. Trochę przedzierania się przez gęste zarośla, sporo podchodzenia pod górkę i w końcu meta pod krematorium. Ja jestem w 101% usatysfakcjonowany, robi na mnie duuuże wrażenie. W drodze powrotnej do mieszkania, drogę blokuje nam wataha bezpańskich psów, więc szybko wycofujemy się z nie naszego terytorium i okrężną drogą zmierzamy do naszego lokum.

9 czerwca

Obiad zjedzony w Irlandzkim barze To Dublin, ceny dość wygórowane, porcje solidne i bardzo dobre piwo. Plan na środę? Cmentarz w Bykowni oraz dzielnica Trojeszczyna. Najpierw udajemy się na ostatnią stację czerwonej linii metra - Lisova. Skąd marszrutą 11 udajemy się w stronę cmentarza. Idziemy lasem licząc, że będzie przejście przez ruchliwą drogę w okolicach wejścia, jednak nie ma opcji przedostania się na drugą stronę, ruch jest ogromny. Wracamy się kilkaset metrów i całe szczęście napotykamy zebrę. Sam cmentarz robi dobre wrażenie, tak jak ten w Katyniu, czuć atmosferę ważnego miejsca.
Następnie zamawiamy Yandexa na Trojeszczynę, według Daily Mail oraz Newsweeka, jest to jedna z 12 najbardziej niebezpiecznych dzielnic na świecie. Chcieliśmy zweryfikować te brednie i nam się to udało. Faktycznie, w środku zabudowań nie jest najprzyjemniej, dużo ludzi piło alkohol i patrzyło się na nas, ale poza podwórkami, wzdłuż głównych dróg, było tak samo jak w każdym innym miejscu Kijowa. Sama dzielnica jest równocześnie miejscem, w którym przechodzi administracyjna granica miasta, ogromne bloki kończą się jakby od linijki, nagle zabudowania znikają i jest wielkie pole.
Dzielnice przejechaliśmy rowerami ponieważ po drodze chcieliśmy zobaczyć Park Desniański oraz mozaikę na szkole nr 251.

Następnego dnia zrobiliśmy sobie przerwę ponieważ cały tydzień bardzo nas zmęczył.

11 czerwca

Piątkowy obiad po raz trzeci jemy w Papryce. Na wejściu Pan kelner od razu proponuje nam Aperol ponieważ, gdy ostatnio go chcieliśmy, to był niedostępny. Następnie czerwoną linią metra jedziemy na stację Chernihivska, skąd udajemy się do Art Zavod Platforma. Niestety na miejscu okazuje się, że wszystko jest zamknięte, rozkładane było kino plenerowe, a otwarcie przewidziane było na sobotę. Całe szczęście zaraz obok były ciekawe food trucki z kuchnią m.in Uzbecką (dlatego też kupiliśmy piwo za 35 hrywien:D), gdzie posiedzieliśmy chwilkę. Resztę wieczoru spędzamy w okolicach Chreszczatyku, gdzie zapoznajemy kolejnych Ukraińców. Niestety dwóch z nich, jest wyjątkowo niemiłych wobec nas, wyczuć można było wrogość i niezadowolenie z tego, że w ogóle jesteśmy na Ukrainie. Dlatego też, ewakuujemy się z towarzystwa gdzie jesteśmy niechciani i wpadamy w sidła kolejnej grupki osób, z którymi już nie ma problemów i możemy w spokoju spędzić noc. Wracamy gdy słońce zaczyna wschodzić i naprawdę, w porannych promieniach, Kijów wygląda pięknie.

12 czerwca

Sobota, wylot planowo ok. 23, jednak przełożony na 19. Rankiem drukujemy niezbędne dokumenty wjazdowe do Polski (które tak czy siak można było później otrzymać w samolocie) oraz udajemy się na stację czerwonego metra Dnipro, sfotografować dwa znajdujące się tam pomniki. Jednak głównym celem, była przejażdżka tramwajem nr 12 w kierunku Puszczy Wodnicy. Cel był taki, a nie inny, ponieważ jest to jedna z niewielu linii tramwajowych prowadząca przez las. Trasa z Placu Kontraktowego do środku lasu trwała blisko godzinę, Mateusz gdy dowiedział się, że tam serio nic nie ma poza lasem (i w dodatku trzeba tam jechać godzinę w jedną stronę), był ogromnie niezadowolony. Ja natomiast byłem usatysfakcjonowany, taki był mój plan i go wykonałem. W drodze powrotnej zjedliśmy jeszcze obiad na Placu Kontraktowym w restauracji Гарбузик z tradycyjnym Ukraińskim jedzeniem. Bardzo przyjemne miejsce, z dobrymi cenami. Na start dostaje się darmowe przystawki, a na wyjściu po rozchodniaczku. Po obiedzie szybko bierzemy plecaki i Yandexem za 250 hrywien jedziemy na Boryspol. Przed samym lotem małe zakupy w strefie bezcłowej i około 20 meldujemy się w Krakowie.


Pierwszy wyjazd od 1,5 roku uważam za udany, podróż nie zachwycała zwrotami akcji, ale było warto.

Dodaj Komentarz