0
valie 12 lipca 2021 00:41
Pewnie jak wielu z was, czekaliśmy z niecierpliwością na moment, gdy covid trochę odpuści i będziemy mogli wybrać się na upragnione wakacje. W marcu, mimo trzeciej fali, zaczęliśmy szukać miejsca na świecie, gdzie udałoby się pojechać w maju. Wybór padł na Afrykę, z powodu niskiej dynamiki zachorowań w tamtym okresie. Trochę przez przypadek, a trochę z głodu natury po wielu miesiącach zamknięcia w domu finalnie zdecydowaliśmy się na Botswanę i kupiliśmy upragnione bilety na trasie: Warszawa - Doha - Johannesburg z powrotem dodatkowo rozpoczynającym się w Victoria Falls. Pandemia zawęziła wybór opcji biletowych - Qatar Airlines wydawał się najbardziej optymalny pod względem czasu połączenia, przesiadek i darmowej możliwości zmiany biletu w razie potrzeby (3100zł za osobę).

Poświęciliśmy wiele ekscytujących godzin researchu na temat self-drive safari, dlatego chcemy się również podzielić naszymi wrażeniami.

Dzień 1 (15.05.2021)

Dzień przed wylotem musieliśmy załatwić nasze testy PCR. Były one nam niezbędne do wjechania do RPA, gdzie wynajęliśmy auto, ale również na tranzyt w Doha. Czemu w ogóle lecieliśmy do Johannesburga, zamiast do Botswany? Niestety nie było udało się znaleźć optymalnych połączeń do Gaborone, więc czy tak czy tak musielibyśmy mieć choć przesiadkę w JHN. Stwierdziliśmy, że również dobrze możemy dystans z Johannesburga do Gaborone (ok. 400km) przejechać, zwłaszcza biorąc pod uwagę korzystniejsze stawki dzienne wynajmu auta w RPA.
Wracając do wylotu. Zdecydowaliśmy się na ALAB ze względu na bliskość laboratorium. Kilkanaście minut w kolejce i kilka naprawdę nieprzyjemnych sekund z patykiem w nosie. Jeszcze czeka nas to co najmniej kilka razy tej podróży. Można ruszać na lotnisko, gdzie jak się okazało czekała na nas ekscytująca niespodzianka: wraz z nami do Doha podróżowała Martyna Wojciechowska :)



Dzień 2 (16.05.2021)
Lekko wymęczeni całonocną podróżą rano lądujemy w Johannesburgu. O dziwo podróż przebiegła naprawdę sprawnie. Na lotnisku czekał na nas pracownik firmy Bushlore, gdzie zdecydowaliśmy się na wynajem Toyoty Hiliux 4x4 z pełnym wyposażeniem kampingowym.

Podróżowała nas piątka, więc zależało nam na dobrym aucie z pełnym wyposażeniem, aby móc bez obaw pakować się w różne rejony parków narodowych. Przed wyjazdem skierowaliśmy zapytania o wynajem do kilku firm z Johannesburga, aby porównać ceny i warunki. Bushlore była jedną z tańszych opcji plus już w pakiecie za darmo dorzucali GPS. Ich sprzedawca Clyde był zdecydowanie najbardziej miłym i pomocnym człowiekiem. Z cierpliwością odpowiadał na wszystkie nasze pytania i kilkukrotnie modyfikował zamówienie. Polecamy zdecydowanie wziąć opcję z najwyższym ubezpieczeniem (tylko ona chroni przed uszkodzeniami szyb lub opon) i wynająć telefon satelitarny. Wykupując najwyższy pakiet ubezpieczenia unika się także bardzo wysokiego depozytu (około 2 tys. usd), który niestety jest standardem we wszystkich firmach. Wynajem auta na 16 dni z dodatkowym wyposażeniem dla 5 osoby (standard jest na cztery), telefonem satelitarnym, wypas ubezpieczeniem, opłatą za oddanie auta w innej lokalizacji oraz papierami do przekraczania granic kosztowało nas około 2 tys. PLN na osobę.



Po około półgodzinnej podróży przybyliśmy do siedziby Bushlore. Johannesburg zza okien samochodu nie zrobił na nas przyjaznego wrażenia. Jednak i tak nie zamierzaliśmy tam przebywać dłużej niż było to konieczne. Zależało nam, aby przekroczyć granicę z Botswaną jeszcze na ważnych PCR z Polski (72h od wymazu upływało nazajutrz rano), aby uniknąć ponownego testowania.
W Bushlore przeszliśmy przyspieszony kurs obsługi auta i jego wyposażenia oraz telefonu satelitarnego. Rozkładanie i składanie namiotów umieszczonych na dachu, dekompresja opon, lokalizacja 60l zbiornika na wodę, dodatkowy zbiornik na paliwo, przełączanie różnych trybów auta wprowadziło nas w niemały zachwyt nad naszym autem/domem na najbliższe dnie. Upchnąwszy plecaki, lekko popołudniu ruszyliśmy w drogę do granicy. Ruch lewostronny był na początku sporym szokiem, na szczęście po opuszczeniu miasta, prosta droga ułatwiła przestawienie się.

Dotarliśmy do granicy o zmierzchu. Początkowo trochę zdezorientowani skolejkowaliśmy się tam, gdzie wszyscy. Jak się okazało była to kolejka do testów covid. Niezależnie od obowiązku posiadania PCR, Botswana postanowiła testować osoby przybywające z RPA testami antygenowymi na własny koszt. Kilkadziesiąt minut później i kilka kolejek dalej byliśmy dumnymi posiadaczami stempelków wjazdowych do Botswany w naszych paszportach oraz potwierdzenia uiszczenia opłaty za auto.



Ostatnia prosta do Gaborone i kampingu pod miastem, który wybraliśmy - Mokolodi Backpackers (150 pula per osoba). Pierwsze rozkładanie namiotów było nielada wyzwaniem, na szczęście udało się po 20min kombinowania ;) Trochę nie wymierzyliśmy przy parkowaniu z drzewem jak widać na zdjęciu.



Dzień 3 (17.05.2021)

Rano pozwoliliśmy sobie na odespanie poprzedniej nocy i niepospiesznie, już za dnia, ogarnęliśmy namioty i bagaże. Ten dzień poświęcamy ogarnianiu/zwiedzaniu Gaborone. Cel nadrzędny: wymiana dolarów amerykańskim na pule botswańskie. Do tej pory, hostel i opłaty na granicy regulowaliśmy kartami, jednak gotówka będzie nam niezbędna przy wjeździe do parków narodowych. Na GoogleMaps znaleźliśmy kantor z dobrymi opiniami w biznesowej części miasta. Jak się niestety okazało nieposiadający gotówki. Wciąż dla nas jest to do dzisiaj mocno niepojęte, że biznes zajmujący się wymianą waluty nie miał na stanie sumy około 2 tys. USD, które chciała w sumie cała nasza piątka wymienić. Obsługa przekonywała nas wprawdzie, abyśmy wrócili popołudniu, ale wydawało nam się to dosyć podejrzane, więc ruszyliśmy dalej do centrum. Main Mall okazało się nie centrum handlowym jakiego się spodziewaliśmy, a ulicą handlową. Weszliśmy do pierwszego lepszego banku - Standard Charted. Przeklinaliśmy tą decyzję przez następne godziny. Przekonaliśmy się na własnej skórze, że Botswana jest wyjątkowo biurokratycznym krajem - nawet jak na nasze europejskie standardy. Kilka długich formularzy, długie oczekiwanie, zgody od senior managera i wszystkich świętych, przepisywanie kilku formularzy przez pana kasjera - wydają się niezbędne do wymiany walut w botswańskim banku. Już wiemy skąd wszędobylskie kolejki. Gdy trójka z nas świetnie bawiła się w banku, ja i Piotr poszukiwaliśmy miejsca do zakupu lokalnej karty sim.

Co po nam była botswańska karta sim? Jeszcze przed wyjazdem przeczytaliśmy, że w Botswanie obowiązuje kilka zasad związanych z pandemią: chodzenie w maseczkach, obowiązkowa "rejestracja" przy wchodzeniu do jakiegokolwiek publicznego budynku (przed każdym sklepem, bankiem, punktem usługowym, siedziała osoba z zeszytem, która psikała Ci środek dezynfekujący na ręce oraz pilnowała, abyś wpisał się na listę odwiedzających dane miejsce wraz z godziną), godzina policyjna oraz konieczność uzyskania pozwolenia na przekraczanie granic wewnętrznych regionów kraju. Generalnie turystyka była uznawana za "essential business" i można było się przemieszczać, jednak o samo pozwolenie trzeba było zawnioskować przez specjalną aplikację. Takie było nasze zrozumienie informacji z Internetu. Niestety nasze próby wyjaśnienia tej kwestii do końca przed przyjazdem spełzły na niczym. Bushlore nie wiedziało, a z Botswany nikt nie odpisywał. Dlatego na wszelki wypadek chcieliśmy mieć jeden lokalny numer telefonu, który miał nam posłużyć do założenia konta w apce rządowej. Po początkowych porażkach w kilku miejscach, które karty sim sprzedawały, lecz ich nie rejestrowały, trafiłam do Orange... niby najgorszy zasięg itd., ale nie ma, co wybrzydzać, trzeba brać. Ponownie kolejkując się, 45min później za 90 puli udało uzyskać się kartę z 4GB Internetu.

Pozwolenia na opuszczenie Gaborone nie udało nam się uzyskać. Aplikacja wciąż pokazywała nam komunikat, że region Gaborone (jako obszar z największą ilością zachorowań - około 100 przypadków na 3 dni) jest zamknięty. Jeszcze tego samego dnia przekonaliśmy się, że w punktach kontrolnych nikt wcale od nas nie chciał pozwolenia. Tyle kłopotu o nic...

W międzyczasie reszta ekipy wciąż stała w banku. Cały proces wymiany pieniędzy był bolesny i zajął 2,5h. Byliśmy głodni jak wilki. Skusiliśmy się na obiad od jednej z wielu pań sprzedających posiłki z pogrzewaczy. Pyszny obiad składający się w moim przypadku z makaronu z gulaszem wołowym i paćką z dyni i buraka kosztował 17 puli (około 5zł).



Dokonaliśmy jeszcze zakupu zapasów jedzenia w Spar i stwierdziliśmy, że już nam wystarczy miasta. Ruszyliśmy w drogę do naszego pierwszego przystanku ze zwierzętami - Khama Rhino Santuary. Po kilku godzinach jazdy, dotarliśmy tam dosyć późno, około 21.30. Jednak chwila dobijania się do bramy, wystarczyła, aby zaspany pan strażnik wpuścił nas na teren prywatnego parku i wskazał nam miejsce do rozstawienia kampingu.

Dzień 4 (18.05.2021)

Jak się okazało rano, pan strażnik wskazał nam miejsce w pobliżu ablutions (toalet). Bardzo wygodne rozpoczęcie dnia. Byliśmy jednymi z dwóch aut na kampingu. Maj w Botswanie to wciąż sezon niski plus pandemia nie sprzyja podróżowaniu. Działało na naszą korzyść pod względem dostępności miejsc do spania. Podobno w sezonie jest gorzej. Po śniadaniu i zwinięciu naszego obozu wróciliśmy do bramy wjazdowej, aby uregulować płatność za wjazd i nocleg. Opłaty za wjazd do parków narodowych zarówno państwowych, jak i prywatnych są odgórnie regulowane i takie same dla wszystkich miejsc - 120 pula per osoba per dzień plus 50 puli per auto. Dodatkowo opłata za kamping to 120 pula per osoba plus podatek. Pani recepcjonistka próbowała nam jeszcze "dosprzedać" wynajęcie strażnika parku jako przewodnika, lecz się nie skusiliśmy. Pani, dosyć zawiedziona naszym oporem w dokupowaniu usług, zaczęła roztaczać przed nami pesymistyczne wizje dotyczące oglądania zwierząt, a w szczególności nosorożców. Poranek był dosyć chmurny i chłodny, co według niej świadczyło o tym, że zwierzęta się pochowają. Postanowiliśmy podjąć wyzwanie i ruszyć na poszukiwania. Jeszcze tylko krótka konsultacja dotycząca wodopoi i innych miejsc, gdzie zbierają się zwierzęta i ruszamy.

Zależało nam szczególnie na zobaczeniu tego dnia nosorożca. Jak w wielu innych krajach afrykańskich, również w Botswanie, jest to gatunek krytycznie zagrożony wyginięciem. Na początku lat 90. z lokalnej inicjatywy mieszkańców regionu Serowe utworzono Khama Santuary, aby chronić i rozmnażać czarne i białe nosorożce. Obecnie na terenie sanktuarium mieszka ponad 50 osobników. Od kilku lat, nosorożce są przenoszone z Khama do naturalnego środowiska parków narodowych. Jednak proces ten jest żmudny i trudny, a zwierząt jest dalej niewiele na wolności. Ten dzień był naszą najlepszą szansą na zobaczenie tych majestatycznych zwierząt w Botswanie.

Mimo pesymizmu recepcjonistki, kilka godzin samodzielnej jazdy po terenie Khama zaowocowało zobaczeniem: żyraf (biegnąca żyrafa jest wciąż jednym z moich ulubionych widoków - przezabawne), kilkunastu nosorożców wraz z małymi, impali (i walki na rogi!), skocznika antylopiego, antylop gnu, stada zebr i wielu wielu gatunków ptaków (na terenie parku zbudowano specjalną altanę do ich obserwacji).
Maj jest świetnym miesiącem na wyjazd na safari. Pod koniec pory suchej w marcu/kwietniu rodzą się małe zwierzęta i mieliśmy doskonałą okazje zobaczyć wielu maleństw.
















Późnym popołudniem zebraliśmy się w dalszą podróż - naszym celem był kamping Kubu Island położony na pustyni solnej Makgadikgadi. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w miejscowości Orapa, aby zatankować oraz sprawdzić biuro kampingu - niestety zamknięte. Za Orapa, po raz pierwszy wjechaliśmy na botswańskie wertepy. Polna droga początkowo wiła się wśród niskich krzewów, które nieźle haratały naszą karoserie, by przejść w sawannę. Nie było mowy o prędkości większej niż 20km/h. Po drodze minęliśmy ogrodzenie i tajemniczy, pusty punkt o nazwie Veterinary Checkpoint. Jak później mieliśmy się dowiedzieć, przez ogromne połacie terenu, gdzie parki narodowe łączą się z terenami zamieszkałymi przez ludzi postanowiony został płot z drutu kolczastego, który lokalsi nazywają Buffalo Fence. Ma on za zadanie separować zwierzynę dziką od tej domowej, dla bezpieczeństwa obu stron. Co jakiś czas na długości płotu są bramki do przejazdu - punkty weterynaryjne.



O zachodzie słońca dojechaliśmy do przepięknego Kubu Island. Jest to skalna wyspa pośrodku pustyni solnej porośnięta olbrzymimi baobabami. W czasach, gdy pustynia była terenem jeziora na wyspie żyły hipopotamy, stąd jej nazwa. Kubu w lokalnym języku Tswana to hipopotam. Całość wyspy jest zabytkiem oraz miejscem świętym według lokalnych wierzeń.







Na kampingu przywitał nas król Jerzy ;) Król kampingu wybrał dla nas fajne miejsce do spania z widokiem na pustynie oraz uprzedził, że na kampingu nie ma bieżącej wody. Warto było mieć pełen bak wody. Później zawitała do nas podwładna króla Jerzego, aby pobrać opłatę za kamping (150 pula plus podatek) i opłatę za wjazd do parku narodowego Makgadikgadi Pans. Wieczorem zabraliśmy się do gotowania naszego pierwszego ciepłego posiłku. W poprzednich dniach, tak późno dojeżdżaliśmy do miejsc noclegu, że nie chciało nam się rozkładać gratów i zadowalalismy się suchym prowiantem.



Dzień 5 (19.05.2021)

Wstaliśmy skoro świt, aby podziwiać wschód słońca nad wyspą. Zrobiliśmy poranny, dłuższy spacer wokół i przez wyspę. Próbowaliśmy odnaleźć świątynię wśród baobabów, którą wskazywał nasz GPS, ale niestety bez powodzenia.



Później urządziliśmy sobie jazdy na dachu po pustyni solnej. Można było wreszcie rozpędzić auto do 50-60km/h i podziwiać nic tylko piękny, pusty horyzont przed nami.



Celem na dzisiaj było dotarcie do Planet Baobab, kultowego miejsca/hotelu na obrzeżach miasta Gweta. O ile podróż przez pustynie solną sprawiała nam frajdę, to jednak spora część trasy przypominała wczorajsze wertepy wśród sawanny i wymagała od nas skupienia oraz sporej tolerancji naszych mięśni na rzucanie. African massage jak nam ktoś powiedział. Zbliżając się do Gweta wjechaliśmy na tereny bardziej urodzajne pod względem wody. Mijaliśmy małe farmy i wiele zwierząt hodowlanych - głównie kozy i krowy. Kierując się maps.me, skręciliśmy jednak zbyt blisko sezonowej rzeki i hyc jesteś zakopani. Co tu począć?

Szybko przypomnieliśmy sobie ze szkolenia w Bushlore, że na wyposażeniu mamy szpadel oraz coś w rodzaju szyn, które możemy podłożyć pod koła, aby łatwiej się wygrzebać. Zaczęliśmy kopać, pchać i działać, aby wydostać się z tego kłopotu. Po kilkunastu minutach, dołączył do nas lokalny mieszkaniec Phodiso. Z pełnym znawstwem Phodiso poprawił szyny od kołami i pomógł nam pchać auto. Yuhuu po kilku mocniejszych próbach udało się wydostać auto. Phodiso pokazał nam małe ujęcie wody, gdzie mogliśmy się obmyć i uciąć sobie pogawędkę. Okazało się, że Phodiso pracuje na część etatu w Planet Baobab oraz od czasu do czasu ratuje turystów, którzy utknęli na pustyni. Wzięliśmy od niego numer telefonu na wszelki wypadek oraz podziękowaliśmy za jego pomoc 200pulowym banknotem.









Popołudniu dotarliśmy do Planet Baobab. Miejsce jest przepiękne i pełne uroków. Jedyne nasze miejsce noclegowe na trasie, które nie wyglądało na wymarłe, a hotelowa knajpa działała. Każde miejsce kampingowe (100 pula per osoba) posiada małą altankę a'la chatka z miejscem do siedzenia i gniazdkami. Polecamy zaopatrzyć się w przejściówki przed wyjazdem. Wzięliśmy ze sobą przejściówki na gniazdka brytyjskie (typ G), które dawały radę w części miejsc. Były jednak miejsca, gdzie tylko dało się podpiąć dużo mniej popularny typ D - 3 dziurki jak brytyjskie, ale wtyczki mają okrągłe bolce.





Ciepły prysznic w ładnych łazienkach jest także zdecydowaną zaletą tego kampingu ;) Wieczorem Hela musiała przeprowadzić na mnie operację. Drugiego dnia, podczas drogi do Khama, zatrzymaliśmy się w przydrożnych krzakach na siku. Wbiłam sobie wtedy w ramię kolec. Kolca nie udało się do końca wyciągnąć i po kilku dniach rana zaczęła wyglądać tak sobie. Hela, jako lekarz, podjęła się wyciągnięcia resztek kolca z mojego ramienia. Operacja skończyła się częściowym sukcesem - większa część została usunięta, a rana dobrze się wygoiła. Nie wiedziała jeszcze, że to nie będzie jedyny raz, gdy zaatakuje mnie roślina podczas tego wyjazdu. Poglądowo wrzucam zdjęcie jednej z kolczastych roślin.





Po tych mocnych przeżyciach, udaliśmy się do hotelowego baru na lokalne piwko i pyszną kolacje. W Botswanie zdecydowanie wiedzą jak zrobić pysznego steka!





Dzień 6 (20.05.2021)

Ruszamy do Maun, miasta-bramy do dwóch największych parków narodowych Moremi Game Reserve oraz Chobe National Park. Warto się tu zatrzymać nie tylko ze względu na uzupełnienie zapasów przed wjazdem do parków, ale także dla kilku atrakcji, które miasto oferuje. Dla nas absolutną koniecznością był lot awionetką nad Deltą Okavango.

Delta Okavango to największa na świecie śródlądowa delta rzeki. Rzeka kiedyś wpadała do jeziora Makgadikgadi, które wyschło około 10 tys. lat temu. Delta robi niebywałe wrażenie, zwłaszcza z pespektywy lotu ptaka, tuż po porze mokrej. Woda rozlewa się na ogromnym terenie przyciągając do siebie ogromne liczby zwierząt. Teren delty znajduje się na liście dziedzictwa UNESCO.

Na początku odwiedziliśmy kilka biur lokalnych biur oferujących loty widokowe (ich siedziby znajdują się w okolicach lotniska w Maun). Ceny za lot były bardzo porównywalne u wszystkich, dlatego skupiliśmy na możliwości polecenia jeszcze tego samego dnia popołudniu. Udało się nam zarezerwować godziny lot awionetką Major Blue na 15.00 (koszt 1050 pula za osobę). W oczekiwaniu na lot, udaliśmy się na zakupy pamiątek oraz do lokalnego muzeum sztuki (niestety zamknięte).





Niestety po raz kolejny zostałam zaatakowana przez roślinę. Bez pomocy Maćka straciłabym połowę włosów na rzecz drzewa.



Nadeszła upragniona godzina 15.00. Wraz z naszym pilotem udaliśmy się z biura Major Blue na lotnisko. Szybka kontrola bezpieczeństwa w pustym terminalu i wsiadamy. Widoki zapierają dech, gorąco polecamy to doświadczenie każdemu!











Postanowiliśmy nocować na kampingu polecanym przez Lonely Planet - Old Bridge Backpackers, znajdującym się na obrzeżach Maun. Jakie było nasze zdziwienie, gdy zastaliśmy wszystko zamknięte na kłódkę. Tutaj niebywale przydała się karta sim i Internet. Napisaliśmy na whatsupp na numer kontaktowy z ich strony internetowej. Szybko odezwał się manager obiektu, potwierdzający, że owszem są otwarci, ale możliwy jest tylko nocleg. Restauracja jest zamknięta. W obiekcie powinien być ochroniarz, który nas wpuści. Nasze zdziwienie jeszcze wzrosło, bo przecież widzieliśmy, że absolutnie nikogo nie ma w pobliżu. Po jakiś 10min nagle zjawił się zdyszany chłopak, który otworzył nam bramę i wpuścił nas do środka. Był bardzo zdenerwowany, rozmawiał przez telefon... jak się okazało z krzyczącym na niego managerem :D Nagle podał telefon Piotrkowi i poprosił, aby ten zapewnił managera, że on tu był cały czas i że jesteśmy właściwie zaopiekowani. Manager był wyraźnie na niego wkurzony :D próbowaliśmy ratować skórę chłopakowi, ale nie wiem, czy byliśmy dostatecznie przekonujący. Mieliśmy całe miejsce tylko dla siebie. Co za przedziwne uczucie.

Próbowaliśmy jeszcze z panem managerem dogadać się w kwestii możliwej organizacji przez hostel wyjazdu na wycieczkę lokalnymi łódkami mokoro. Chcieliśmy zobaczyć Deltę również z naziemnej perspektywy. Nasza prośba była niestety trudna do spełnienia - chcieliśmy jechać nazajutrz rano, a był już późny wieczór. Cóż stwierdziliśmy, że zobaczymy jeszcze rano w miasteczku. A może uda się popłynąć mokoro wewnątrz parku? Podobno obok kampingu Xakanaxa jest również stacja łódek.

Dzień 7 (21.05.2021)

Z samego rana udaliśmy się z powrotem do centrum Maun, aby ogarnąć kwestie wycieczki mokoro i ewentualnie zarezerwować następny nocleg już na terenie parku Moremi. Udaliśmy się na początku do biura firmy Xomae Campsites, która jest właścicielem kampingu Third Bridge. Czytaliśmy wiele pozytywnych relacji na temat tego kampingu oraz Xakanaxa. Słyną one z tego, że wiele zwierząt zbliża się do nich, ze względu na bliskość położenia względem wody. Można nawet natchnąć się na lwy!

Niestety w Xomae dowiedzieliśmy się, że pora deszczowa w tym roku była wyjątkowo obfita i drogi do Third Bridge są jeszcze zalane. Nie ma opcji tam dojechać. Jednak bardzo przedsiębiorcza pani z biura zadzwoniła dla nas do człowieka, który zaoferował zorganizowanie wycieczki mokoro w ciągu najbliższej 1-1,5h (pan pracował dla crocodile camp w Maun). Niebywale ucieszeni, że coś jednak udało się ogarnąć, postanowiliśmy spróbować jeszcze z kampingiem Xakanaxa.
Musieliśmy odwiedzić inną firmę w tym celu - Kwalate Safaris. Choć parki narodowe są państwowe, to kampingi w nich prowadzone są przez prywatne firmy. Czasem trudno połapać się, kto jest właścicielem danego kampingu, jednak lokalne biura są bardzo pomocne i chętnie udzielały informacji. Niestety okazało się trasa wokół Xakanaxa też jest delikatnie zalana. Wprawdzie był to niewielki odcinek, ale gdybyśmy chcieli się tam zatrzymać musielibyśmy nakładać sporo drogi, a tym samym i czasu. Nie było też mowy o wyprawie mokoro z tego miejsca. Finalnie zdecydowaliśmy, że zamiast 3 nocy zostaniemy w Moremi 2 zatrzymując się w campingu South Gate, a następnie w North Gate. Okazało się to być bardzo szczęśliwą decyzją, ale o tym później...

W wyznaczonym czasie, około godziny 10.30 pan przewodnik czekał na nas, aby przewieźć nas do stacji, stąd odpływały łódki mokoro. Koszt naszej wycieczki to 650 puli per osoba. Zwykle cena obejmuje 2h na łódce plus spacer z lokalnym przewodnikiem. My ze względu na fakt, że wyjeżdżaliśmy około 1,5h później niż zwykłe wycieczki, zrezygnowaliśmy ze spaceru. Stacja łódek znajduje się około dwadzieściapare kilometrów pod miastem, dojazd tam po lokalnych wertepach zajmował około 45min (pan dobrze grzał).

Krótki przejazd przez wodę



Maciek i mrówki - w oczekiwaniu na mokoro



Łódka mokoro jest wykonywana z jednego kawałka drewna i maksymalnie wychodzą w nią 2 osoby plus przewodnik, który kijem, jak w gondoli, odpycha się od dna rozlewiska.





Podróż mokoro była niebywale relaksująca. Choć wyruszenie po 11 nie było bardzo mądrym pomysłem. Dobrze nam przygrzało podczas 2h wycieczki. Udało nam się z poziomu łódki dostrzec kilka słoni, jednak była to już na tyle gorąca pora, że zwierzęta tkwiły poukrywane w cieniu, a nie nad brzegiem. Jeden z naszych przewodników - David - był wyraźnie najdłuższy stażem i najbogatszy w wiedzę, którą się z nami dzielił. Dzielnie próbował wypatrzyć dla nas zwierzęta. Ruch mokoro po Delcie jest fascynującą sprawą. Czasem jest to jedyny sposób, aby dostać się do innej wioski. Na rozlewisku są swoiste "autostrady", gdzie mijaliśmy wśród gęstych traw innych turystów w łódkach lub lokalsów przewożących różnej maści dobra.



Popołudniu, po powrocie do Maun, dokonaliśmy ostatnich zakupów jedzeniowych - nie będzie możliwości dokupienia rzeczy aż dojedziemy do Kasane za 4-5 dni, zatankowaliśmy i uzupełniliśmy ze szlaufa na stacji benzynowej zbiornik z wodą. Do obrzeży Moremi Game Reserve dojechaliśmy dosyć szybko w świetle zachodzącego słońca. Im bliżej byliśmy bramy parku, tym więcej zwierząt pojawiało się wokół nas. Zwłaszcza słoni. W któryś momencie spowolniliśmy, aby przyjrzeć się słonicy z małym. Znaleźliśmy się naprawdę blisko, stała ona zaledwie kilka metrów od drogi. Nagle zdenerwowała się naszą obecnością i postawiła uszy, jakby chciała nas zaatakować w obronie słoniątka. Gaz do dechy, spadamy! Ruszyliśmy w te pędy. Na szczęście słonie to naprawdę łagodne zwierzęta i nie atakują natychmiast, gdy poczują się zagrożone. Na początku trzykrotnie wykonują tzw. mock charge, pozorując atak na zagrażającego, ale wycofując się w ostatnim momencie, aby odstraszyć intruza. Woleliśmy jednak teorii trzech razy nie testować na własnej skórze.







W bramie parku Moremi musieliśmy okazać dokument potwierdzający opłacenie kampingu plus zapłacić opłatę wjazdową. Jak się okazało również za dany dzień, pomimo że była 18.00. Próbowałam się wykłócać przez kilka minut, że to nie fair, ponieważ dzień się praktycznie skończył, jednak urzędniczka była nieugięta i finalnie uiściliśmy opłatę za 3 dni. Jest to dosyć dziwny system. Ostatniego dnia pobytu w Moremi, będziemy mieli opłacony wjazd do Moremi oraz będziemy mieli zapłacić w Chobe.

Dodaj Komentarz