0
maginiak 8 września 2021 14:15
Lipiec tego lata miałam spędzić w Kanadzie.

Kanada to taki kraj, gdzie są niesamowite jeziora, w których żyją wspaniałe ryby z połyskującymi w słońcu łuskami. Są tam też piękne góry i lasy, w których mieszkają niedźwiedzie.
Niestety Kanada to również taki kraj, który na jakiś czas będzie musiał pozostać moim marzeniem. Nobowiadomoco.

Ponieważ wiadomoco pokrzyżowało mi plany nie po raz pierwszy, nawet zbyt długo się nie smuciłam. Zamiast tego przystąpiłam do poszukiwania jakiegoś podobnego do Kanady kraju, takiego w którym również są góry i lasy, i jeziora, i ryby i niedźwiedzie.
I całkiem szybko okazało się, że jest taki kraj jak Rumunia. Tak tak, wierzcie mi, Rumunia jest prawie jak Kanada. Prawie.
Nie zastanawiając się ani przez chwilę jak wielką różnicę robi prawie, spakowaliśmy manatki i wyruszyliśmy w trasę.

Celem były głównie rumuńskie góry (i lasy, i jeziora…), a przy okazji kilka miast i miasteczek, które od dawna chciałam zobaczyć.
Podróż trwała 11 dni (termin 14-24 lipca), przejechaliśmy 3200 km, nie spiesząc się zbytnio. Zresztą nawet gdybyśmy chcieli się spieszyć, to rumuńskie drogi by nam na to nie pozwoliły. No to ruszamy!

Trasa: Warszawa – Szedmak Borhaz – Satu Mare – Sapanta – Sigisoara – Braszów – Trasa Transfogarska – Transalpina – Timisoara – Ostrava - Warszawa

Mapka.JPG



Dzień 1

Warszawa – Satu mare

Dzień pierwszy nie zapowiadał się szczególnie wypoczynkowo.
Do przejechania mieliśmy ponad 700 km - przy czym w planie był postój w celu pozostawienia potomka na przechowanie w piwnicy rodziców, oraz przystanek na Węgrzech w winnicy Szedmak w Tokajskim regionie winiarskim.

Niemal zawsze przed wyruszeniem w długą trasę odbywam niezwykle stresującą interesującą rozmowę z moim mężem. Bo mój mąż to jest ogólnie bardzo miły człowiek, dopóki ktoś nie próbuje odebrać mu kierownicy.
I tak po raz kolejny na nic się zdały moje zaklinania i przeklinania - ponownie całą podróż spędziłam siedząc mocno na prawo od kierownicy (wróć, był jeden wyjątek ale tak niewielki, że się nie liczy).

Większość trasy wiodła przez nasz wspaniały kraj, a później przez Słowację i Węgry. I choć umilaliśmy sobie czas słuchaniem słowackiego radia - co zawsze dobrze wpływa na poprawę humoru - to było, co tu dużo mówić, trochę nudno.

Z tym większą ulgą przekroczyliśmy granicę słowacko – węgierską i po mniej więcej godzinie dotarliśmy do celu pośredniego w tym dniu, czyli do winnicy Szedmak.


2.jpg



Winnicę Szedmak prowadzi Węgier, mówiący płynnie po polsku.

Zdecydował się opanować tę trudną sztukę ze względu na licznych gości z Polski, którzy z angielskim byli na bakier. Na spotkanie i degustację warto się wcześniej umówić.
A potem można już rozkoszować się „winem królów i królem win”... To znaczy niektórzy mogą. Dokładnie ci niektórzy, którzy nie siedzą za kierownicą, hahaha.


1.jpg



Ale może zanim o rozkoszach degustacji, warto powiedzieć kilka słów o Tokaju.

Tokaj to region winiarski wpisany od 2002r. na listę Unesco - na listę wpisano zarówno region w znaczeniu geograficznym jak i tradycje winiarskie z niego pochodzące.
Swój charakterystyczny smak i aromat wina tokajskie zawdzięczają wulkanicznej glebie oraz specyficznemu klimatowi, który tu panuje – upalne lato, mglista jesień oraz mroźna i słoneczna zima.

Co chyba jednak najważniejsze, Tokaj jest jednym z niewielu regionów winiarskich na świecie, w których regularnie pod koniec sezonu winogrona atakowane są przez szlachetną pleśń, której rozwojowi sprzyjają jesienne mgły sunące znad rzek Cisy i Bodrogu. Zjawisko to nazywane jest - uwaga! będzie trudne słowo - botrytyzacją i pochodzi od nazwy samej pleśni, która jest jeszcze trudniejsza i myślę że możemy ją sobie darować.
Skórki zainfekowanych przez pleśń owoców stają się bardzo cienkie, dzięki czemu w krótkim czasie odparowuje z nich większość wody, natomiast cały smak i aromat pozostają skoncentrowane w rodzynce.

Jednym z najważniejszych produktów regionu jest wino Aszú, które powstaje poprzez macerowanie rodzynek w młodym winie. Tokaj aszú może mieć różną ilość puttonów, od 3 do 6. Puttony to specjalne wiadra (ok. 23 kg), którymi odmierza się tzw. ciasto aszú dodawane do bazowego wina.
Im więcej puttonów, tym wino Aszú jest słodsze, przy czym wina 6 puttonowe zawierają od 150 do nawet 180 gramów cukru na litr. Aż trudno to sobie wyobrazić.

Na niezwykłość smaku tokaju wpływa również sposób przechowywania dojrzewającego wina – beczki składuje się w głębokich, bardzo starych piwnicach, których ściany pokryte są niczym innym jak kolejnym rodzajem grzyba, który wyglądem przypomina gąbkę. Taki sam jest zresztą w dotyku.


3.jpg



20.jpg



22.jpg



Chciałoby się powiedzieć a fuj! Ale oczywiście nic z tego, bo wręcz przeciwnie, całkiem mniam!
Miałam okazję spróbować siedmiu win – wszystkich win Aszú z karty oraz Forditas i Edesz Szamorodni.
1000 HUF ~ 13 PLN


Menu.png



Tokaj 3 puttonowy był dla mnie w zasadzie niepijalny, ni to słodki, ni to wytrawny. Za to tokaj 4 puttonowy już miał bardzo dobry stosunek jakości do ceny.
5 puttonów to już znaczny przeskok jakościowy (cenowy również, ale mimo to zdecydowaliśmy się na zakup).
Z kolei nie umiałam docenić Aszú 6 puttonowego – prawie nie widziałam różnicy w porównaniu do 5 puttonów. Składam to jednak na karb tego, że po prostu nie mam zielonego pojęcia o tokaju.

Po degustacji była możliwość zwiedzania winnicy, na co niestety nie mieliśmy czasu, ponieważ Rumunia głośno wzywała.

Na granicy zastaliśmy całkiem sporą kolejkę, w której spędziliśmy prawie godzinę. Granicę w formie pieszej przekracza sporo pracowników ze strefy przygranicznej, którzy w późnych godzinach popołudniowych przemieszczali się wyłącznie w jednym kierunku, chyba łatwo się domyślić którym.


4.jpg



Od granicy pozostał nam już niewielki skok do Satu Mare, w którym zamierzaliśmy spędzić noc przed kolejnym długim dniem w podróży.

Satu Mare to miasteczko, w którym nic się nie dzieje.

To jedno z tych miejsc, w których czas się dawno zatrzymał i nic nie wskazuje na to, że jeszcze kiedyś ruszy. My zatrzymaliśmy się w niewielkim hoteliku, który nazywał się Vila Class. Nie dość że Vila, to jeszcze Class, czego chcieć więcej.
W Vila Class zastaliśmy sterylnie czysty i nowoczesny pokój oraz naprawdę fantastyczny prysznic, którego po długiej podróży trudno było nie docenić.
Poza tym w hotelu jest bardzo dobrze oceniana restauracja z przyjemnym ogródkiem, z których nie omieszkaliśmy skorzystać.

Zapowiadający się niezwykle kameralnie ogródek, okazał się być miejscem licznych spotkań mieszkańców, przybywających tu tłumnie po rodzinnych uroczystościach okolicznościowych, w pięknych błyszczących strojach i wysoko upiętych fryzurach, skropionych niewyobrażalną ilością lakieru do włosów – to głównie Panie.
Panowie natomiast podążali za swymi Paniami w idealnie dopasowanych garniturach, objuczeni wiązankami kwiatów i wszelkich niezwykle praktycznych artefaktów, którymi zostali obdarowani przez krewnych. Są tu nawet specjalne podesty przeznaczone na kwiaty, między którymi kwiaty te wciąż wędrują, by świętujący mogli sobie zrobić na ich tle zdjęcie przy sztucznym wodospadzie.

Obserwując to wszystko naprawdę byłam szczęśliwa, że wcześniej wzięłam prysznic, bo inaczej czułabym się nieswojo w otoczeniu tej wielkiej odświętności.

Mimo całego tego zamieszania kolacja nam bardzo smakowała - dziczyzna i żeberka doprawdy pierwszorzędnej jakości!


Menu.png



20210714_194832.jpg



Ten długi dzień postanowiliśmy zwieńczyć zwiedzaniem terenu, a konkretnie wyruszyliśmy do „CENTRUM”.
Droga była bardzo prosta, absolutnie bez zakrętów. My jednak musieliśmy wyglądać na niezwykle zagubionych, ponieważ co rusz ktoś próbował nam wskazywać drogę, zupełnie niepytany.
Jeden miły starszy pan pociągnął mnie do „CENTRUM” niemal za rękę, jakby obawiając się, że zbłądzimy i nie obejrzymy tego cudu architektury.

Kiedy w końcu dotarliśmy, usiedliśmy w jednej z knajpek przy głównym deptaku. W restauracji obok pieśniarka śpiewała melodię z „Titanica”, a widok mieliśmy taki:


5.jpg



To nie mogło się skończyć inaczej niż jak poniżej, w ilości znacznie większej niż pojedynczej.


20210715_194312.jpg



Na koniec próbowaliśmy jeszcze wypłacić walutę z kilku pobliskich bankomatów, ale ponieważ niestety żaden nie chciał z nami współpracować, spasowaliśmy i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.Dzień 2

Satu Mare – Sapanta – Sigisoara

Kolejny dzień nie zaczął się zbyt dobrze.
O 6.30 obudziły mnie pojękiwania mojego męża, który rozpaczliwie próbując mnie „przypadkiem” obudzić już od jakiegoś czasu, przeżywał jeden z największych bóli głowy w swym życiu. Gdy później próbował go dokładniej umiejscowić, wstawił go wyraźnie na podium – nie był tylko pewien, czy to miejsce drugie czy trzecie. To, że nie pierwsze wcale nie było dobrą nowiną, bo naprawdę nie wyglądało to najlepiej.

Kolejną złą wiadomością było to, że w naszej wyjazdowej apteczce, w której jest ZAWSZE to co należy, nie znalazło się nawet pół aspiryny ani czegokolwiek innego, co mogłoby ją przypominać – mimo że naprawdę bardzo dokładnie pamiętałam moment, w którym zamierzałam to cholerstwo spakować. Ale widocznie coś bardzo ważnego mi wówczas przeszkodziło.
Ponieważ było dobrze przed siódmą, a mapy Google nie pokazywały w okolicy żadnej całodobowej apteki, to choć mąż zaklinał się, że prędzej sobie głowę odrąbie niż wytrzyma choćby 10 minut dłużej, zaczęłam szukać czegoś co byłoby czynne choćby od siódmej, ósmej, którejkolwiek.
Po czym jakby mnie olśniło i przypomniałam sobie co mawiał mój dziadek, a później mój ojciec: „Koniec języka za przewodnika”. Tak! Eureka! Recepcja! Zapytać w recepcji!

Potem poszło już prawie gładko.
Pani recepcjonistka pokierowała mnie do apteki, która miała być czynna od wczesnych godzin rannych i znajdowała się gdzieś na tyłach hotelu. Skierowałam się więc na tyły i rzeczywiście znalazłam tam budynek opisany jako Farmacie, z którego po prostu wylewali się ludzie. Kolejka na zewnątrz i to jeszcze zawinięta w ogonek. Mimo chwilowej paniki jaka ogarnęła mnie na myśl o odcinającym sobie w desperacji głowę mężu, bardzo rozsądnie nie ustawiłam się posłusznie na końcu kolejki, ale postanowiłam zajrzeć bezczelnie do środka.

I jak się okazało, ci wszyscy ludzie wcale nie chcieli do apteki ale do punktu szczepień, który znajdował się dokładnie w tym samym pomieszczeniu.
Uffff, byłam więc w ogródku. Prawie. Bo w tej aptece nie znali czegoś takiego jak terminal do płatności bezgotówkowych - nie było kompromisów, brali tylko żywe pieniądze do ręki. A ja, no cóż, po przygodach z bankomatem z dnia poprzedniego, byłam nadal bez lei przy duszy.
Liczyłam trochę na to, że znajdę bankomat gdzieś bliżej niż w „CENTRUM”, ale Google nadal uparcie milczało, a nawet kiedy coś mówiło, to kompletnie bez sensu. No więc pobiegłam do „CENTRUM”.

Tak ogólnie to ja bardzo lubię biegać i biegam całkiem sporo, ale tym razem jakoś nie było przyjemnie, a japonki wcale nie ułatwiały sytuacji.
Niemniej, dobra wiadomość była taka, że bankomat, który wczoraj odmawiał posłuszeństwa, tym razem zrobił co do niego należało. Pozostało mi więc jeszcze tylko 1,5km przebieżki z powrotem do hotelu, nakarmienie męża ogromną ilością lokalnego apapu i udanie się na śniadanie. Mąż sobie spał, a ja się relaksowałam, tym razem w zupełnie pustym restauracyjnym ogródku, i w sumie nie miałam na co narzekać.


41.jpg



Po jakichś trzech godzinach, mąż obudził się prawie jak nowy, więc mogliśmy ruszać do Sapanty. Celem był Cimitirul Vesel, czyli tak zwany Wesoły Cmentarz.

Jedyna wesoła rzecz, jaka kojarzyła mi się dotąd z cmentarzem, to komentarz mojego 5-letniego wówczas syna, który na wiadomość o tym, że idziemy odwiedzić prababcię na cmentarzu, zapytał czy ma zabrać ze sobą łopatkę bo przecież trzeba ją będzie wykopać.

Cmentarz w Sapancie jest wesoły inaczej i wydaje się, że stereotypy dotyczące śmierci są mu obce. Swą unikalnością przyciąga on oczywiście tłumy turystów – i w tej kwestii po raz pierwszy i nie ostatni podczas tego wyjazdu, moje wyobrażenia zderzyły się nieco boleśnie z rzeczywistością. Wyobrażaliśmy sobie to miejsce jako prawdziwą oazę spokoju, a przed wejściem zastaliśmy jarmark – handel tam kwitnie, cała masa straganów z mydłem, powidłem a nawet z ogórkami kiszonymi.
Lecz kiedy już miniemy stragany i spróbujemy zapomnieć o jarmarcznej atmosferze przed wejściem, objawia się nam miejsce z całą pewnością wyjątkowe.


7.jpg



9.jpg



11.jpg



Cmentarz wyróżnia się przede wszystkim kolorowymi nagrobkami przepięknie rzeźbionymi w drewnie. Kolorem dominującym jest odcień błękitu, który posiada nawet własną nazwę: albastru din Săpânţa, czyli błękit Sapanty.
Na Cimitrul Vesel śmierć przestaje być anonimowa. Nagrobki okraszone są epitafiami, które opisują przyczynę zgonu delikwenta i robią to zwykle w pierwszej osobie, tu na przykład wiadomość od Stefana:
Tutaj spocząłem. Nazywam się Stefan. Przez całe życie piłem. Kiedy zostawiła mnie żona, piłem, bo byłem smutny. Potem zacząłem pić jeszcze więcej, żeby zacząć się śmiać. Właściwie nie było to takie złe, że żona ode mnie odeszła, bowiem mogłem upijać się z przyjaciółmi. Piłem naprawdę dużo, ale teraz jestem wciąż spragniony. Więc proszę, gdy będziesz mnie odwiedzał, zostaw tutaj choć małą butelkę wina.

Jak się domyślacie, Stefan mimo całej swej sugestywności nie przekonał mnie, by mu zostawić mojego 5 puttonowego tokaja.


28.jpg



29.jpg



Miejsce to z pewnością warto odwiedzić. Trochę szkoda, że dla zagranicznego turysty wrażenia są głównie wizualne, bo nie znając rumuńskiego niewiele można zrozumieć z epitafiów.
Aż się prosi o naklejenie na nagrobki QR kodów z tłumaczeniami na angielski – choć z drugiej strony to doprawdy okropny pomysł.

Po zwiedzeniu cmentarza obraliśmy cel na Sigisoarę.
Do pokonania mieliśmy około 300 km w około 6 godzin. I trzeba przyznać, że drogi krajowe DJ 186 czy DJ154J dostarczyły nam całkiem ciekawych przeżyć.


14.jpg



15.jpg



Osły, konie, kaczki, kury i krowy są tu na stałym wyposażeniu.
Ponadto kierowcy rumuńscy mają w głębokim poważaniu te głupie przepisy i ochoczo wyprzedzają dokładnie tam gdzie chcą, zajeżdżają drogę (bo tak!), trąbią bo ich zdaniem jedziesz za wolno, i tak dalej.

Droga do Sigisoary na prawie całej długości wiedzie przez wsie.
Jeśli ktoś ma czas i ochotę, na pewno warto zatrzymać się w Parku Narodowym Maramures, czego my jednak nie zrobiliśmy.


16.jpg



17.jpg




Zatrzymaliśmy się tylko raz, na wysokości skansenu prowadzonego przez parę staruszków. Normalnie pewnie byśmy tam nie wstąpili, ale że ja bardzo potrzebowałam do toalety a mąż właśnie jadł kanapkę, tośmy weszli.
I miły pan pokazał nam na przykład jak się pierze koc w wodzie z młyna. Naprawdę dobrze wiedzieć.


12.jpg



Poza tym widzieliśmy żarna, przędzarkę i kilka innych sprzętów oraz prawdopodobnie największego karalucha w życiu.

Do Sigisoary dojechaliśmy późnym popołudniem.
Nocleg zarezerwowałam w hotelu Mercure Sigisoara Binderbubi Hotel&Spa. Po przybyciu na miejsce okazało się jednak, że naszej rezerwacji nie ma w systemie hotelu. Taka sytuacja zdarzyła mi się w sumie po raz pierwszy, ale nie wyszliśmy na tym najgorzej, bo zamiast opłaconego pokoju najtańszej kategorii, otrzymaliśmy dwupokojowy apartament.

Ponieważ po oglądaniu przez cały dzień krów, kaczek i kur byliśmy dość mocno wygłodzeni, skierowaliśmy swoje kroki na kolację. I ponieważ się nieco zasiedzieliśmy, wieczorem wystarczyło nam czasu jedynie na krótki spacer.


18.jpg



Miasteczko robiło bardzo sympatyczne wrażenie po zmroku, więc kolejny dzień, który mieliśmy tu spędzić zapowiadał się miło i leniwie.@elwirka @eskie Haha, mądrale…. Otóż możecie mi wierzyć lub nie, ale po tym co się działo rankiem tego dnia, i co - nie oszukujmy się – było żałosnym następstwem piwa o nazwie Ursus, akurat tego wieczoru byliśmy bardzo grzeczni i chyba nie piliśmy nic oprócz oranżady - co oczywiście nie zmienia faktu, że jest to do nas zupełnie niepodobne :lol:

A skoro już jesteśmy przy temacie alkoholu (ponownie!), to Rumunia niestety nie była dla nas zbyt łaskawa w tym zakresie. Bo my lubimy DOBRE piwo i nawet sami je warzymy – to znaczy małżonek warzy, a ja trzymam sitko.
No i ogólnie nasza bajka to piwa rzemieślnicze, których w tej części Rumunii było jak na lekarstwo - jedynym miejscem, gdzie je spotkaliśmy, była Timisoara, dopiero pod koniec wycieczki.

Na szczęście jeśli chodzi o Ursusa, mąż się szybko zahartował i po kłopotach na pierwszej randce, potem poszło już z górki :DDzień 3

Sighisoara

Ten dzień mieliśmy spędzić snując się leniwie po miasteczku.
Najpierw jednak zjedliśmy śniadanie, które składało się z chleba z cebulą oraz z Nectaru piersici. Ta druga pozycja tak zaintrygowała mojego męża, że wziął nawet kilka butelek na wynos.


20210716_101355.jpg


20210716_102038.jpg



Chcąc oddać sprawiedliwość Mercurowi Binderbubi, trzeba powiedzieć, że w menu śniadaniowym było jeszcze kilka innych pozycji, ale te dwie powyższe szczególnie podbiły nasze serca.

Po śniadaniu byliśmy gotowi do włóczęgi po mieście.

Bo miasta to takie przestrzenie, które nam służą głównie do włóczenia się.
My nie umiemy zwiedzać. Zamiast tego przełączamy się na zwolnione tempo i się po prostu snujemy. Cieszymy się tym co ładne, a często nawet bardziej tym co brzydkie, przesiadujemy z kotami na krawężnikach, wylegujemy się na murkach lub bardzo kulturalnie siadamy na parkowych ławkach, obserwujemy ludzi i obgadujemy ludzi.
Budynki oglądamy głównie z zewnątrz, a do środka wchodzimy tylko wtedy, gdy zewnętrze wyda się nam w jakiś sposób intrygujące lub kiedy po prostu słyszeliśmy coś ciekawego na jego temat.

Wszystko co słyszałam dotąd o Sighisoarze sprowadzało się w zasadzie do dwóch słów – że jest średniowieczna i że jest piękna.
Tak jak ze średniowiecznością trudno dyskutować, piękno to kwestia uznaniowa. Ale tak, Sighisoara jest niezwykle ładnym i klimatycznym miastem, a jej średniowieczność po prostu powala – gdyby tylko móc wyrzucić stamtąd wszystkie samochody, można by naprawdę poczuć jak w miejscu, które jest bardzo dawno dawno temu.

Turystów było niewielu, miało się wrażenie, że większość znajdujących się tam ludzi to regularni mieszkańcy, którzy nie martwią się niczym innym poza tym, by nie zapomnieć umówić się do dentysty lub nie spóźnić się do fryzjera.
I by robiąc to wszystko, nie spieszyć się za bardzo.


37.jpg



39.jpg



Centralnym punktem miasta i jego prawdopodobnie największą atrakcją jest Wieża Zegarowa.


51.jpg



No i wiadomo, skoro coś jest wieżą, to w środku pewnie zawiera schody, którymi można, a wręcz należy, wspiąć się na górę a następnie pocałować księżniczkę.


35.jpg



50.jpg



W środku wieży, oprócz schodów, znajduje się również muzeum, w którym umieszczone są różne średniowieczne przedmioty codziennego użytku – ale ja z nich wszystkich zapamiętałam tylko jeden.
I nie, to nie są średniowieczne strzykawki do szczepień. Chociaż w sumie jakby spojrzeć na to z odpowiedniej strony…


32.jpg



U szczytu wieży, niestety nie było księżniczki, za to był bardzo ładny widok na miasto i okolice.


33.jpg



34.jpg



40.jpg



Po wykonaniu najważniejszego obowiązku w tym dniu, mogliśmy już zupełnie na luzie porozglądać się po okolicy (a przy okazji zrobić małe zakupy).

Od jakiegoś czasu mam taką umowę z samą sobą, że z każdego wyjazdu wolno mi przywieźć jako pamiątkę tylko jedną rzecz.
Umowa jest pokłosiem pewnej mojej słabości, którą jest niekontrolowane nabywanie tak zwanych ładnych rzeczy, szczególnie podczas podróży. No niestety – jeśli znajdę coś błyszczącego, kolorowego i miłego w dotyku, i jeśli dodatkowo pachnie to godzinami czyjejś pracy, po prostu nie umiem się oprzeć.
W związku z tym moje mieszkanie zaczyna powoli wyglądać jak muzeum rękodzieła z całego świata, przez które coraz trudniej się przedrzeć. Więc po prostu musiałam wprowadzić jakąś samokontrolę, i dlatego podczas tego wyjazdu kupiłam tylko jedną rzecz: krzesło. Mała rzecz, a cieszy!


43.jpg



Popołudnie spędziliśmy snując się po sennym mieście, ciesząc się, że nic nie musimy.


36.jpg



38.jpg



Obiad zjedliśmy w restauracji La Perla z przyjemnym tarasem i bardzo dobrym tradycyjnym rumuńskim jedzeniem.
I tu po prostu muszę wspomnieć o deserze, bo choć nie przepadam za słodyczami i w zasadzie w ogóle ich nie jadam, to temu zjawisku trudno było się oprzeć. Te pączuszki nazywają się Papanasi i smakują jak niebo.
Jeśli ktoś ma skojarzenia z Nectarem piersici, to chyba całkiem słusznie.


20210716_164445_resized_1.jpg



Po obiedzie włóczyliśmy się dalej, piliśmy WODĘ a na koniec wylegiwaliśmy się na parkowej ławce. I niestety nie pamiętam co dokładnie w tamtej chwili robiliśmy, ale pamiętam, że naraz podeszło do nas młode dziewczę i oznajmiło, że Bóg nas kocha.
Do dziś nie wiem, czy kocha nas za to co robiliśmy, czy mimo tego.

Dzień 4

Braszów

Zanim o Braszowie, dygresja na temat zasadniczej części naszej wycieczki, czyli przejazdu najbardziej znaną samochodową trasą Karpat, czyli drogą Transfogarską.

Trasę po Rumunii planowałam w dość sporym pośpiechu, żeby nie powiedzieć, zupełnie na wariata. Planując przejazd Trasą Transfogarską doszukałam się gdzieś informacji, by jak ognia wystrzegać się przejazdu nią w weekend.
I w sumie w pierwszej wersji planu samo mi wyszło, że będziemy tam w poniedziałek.
Rankiem przed wyjazdem do Braszowa upewniałam się jeszcze czy górska część naszej trasy na pewno ma sens, no i okazało się, że niestety zupełnie nie ma sensu. A to dlatego, że planując nocleg pomyliłam koniec Trasy Transfogarskiej z początkiem! (tak tak, można się śmiać), i zamiast na końcu trasy, zarezerwowałam nocleg na samym jej początku. W efekcie, w tym dniu przejechalibyśmy jedynie 100 km co miało nam zająć jakieś 1,5h.
A potem, no potem teoretycznie mogliśmy zająć się nicnierobieniem, ale tym zajmowaliśmy się przez ostatnie dwa dni i na więcej chwilowo nie bardzo mieliśmy ochotę.
Zmiana planu nie wiązała się wprawdzie z kosztami, bo nadal mogliśmy odwołać nocleg bezpłatnie, ale wiązała się z tym, że Trasą Transfogarską mieliśmy ostatecznie przejechać w niedzielę. A że niedziela to weekend, a weekendu trzeba się wystrzegać się jak ognia, to cały plan się nieco posypał. Mimo to, wzięliśmy byka za rogi i plan został zmieniony – ostatecznie sobotę mieliśmy spędzić w Braszowie a w niedzielę wyruszyć w góry.

Najpierw więc o Braszowie.

Z całej naszej wycieczki, Braszów okazał się miejscem, które wspominamy z najmniejszym entuzjazmem.

Pierwsza przyczyna jest taka, że wpadliśmy tam w zasadzie na pół dnia i po prostu mieliśmy za mało czasu, żeby się zaprzyjaźnić.

Po drugie – ponownie doprawdy nie wiem co mi przyświecało, ale zarezerwowałam hotel położony w odległości 40 minut spaceru od centrum.
Wróć – wiem co mi przyświecało! Ogromna, w całości przeszklona łazienka z fantastyczną wanną!


15103403.jpg


P.S. Zdjęcie skradzione ze strony hotelu, bo my zapomnieliśmy zrobić.

Kronwell Brașov to tak naprawdę świetny hotel, z basenem, pięknymi dużymi pokojami, doskonałą obsługą i pysznym śniadaniem. Jednak poza dużą odległością od centrum, która zaskoczyła mnie dopiero na miejscu, z hotelem wiązało się jeszcze jedno zaskoczenie, już w momencie rezerwacji.

Jak już wspomniałam, pokój, który zamówiliśmy wyglądał naprawdę imponująco, ze szczególnym naciskiem na łazienkę. Cena na booking.com za ten konkretny pokój (na stronie hotelu znacznie droższy niż pokój standardowy), wynosiła dokładnie tyle samo ile za pokój standardowy czyli 520 zł. Nadal nie była to cena powalająco niska, ale akceptowalna. Szkoda tylko, że po kliknięciu przycisku „rezerwuję”, Revolut powiadomił mnie o obciążeniu karty na 730 zł. Po kilkukrotnym kontakcie z infolinią booking.com i w sumie co najmniej 45 minutach tłumaczenia, udało mi się odzyskać różnicę w cenie, ale tylko dlatego, że w chwili rezerwacji coś mnie tknęło i zrobiłam printscreen z ceną 520 zł.
To tyle emocji związanych z hotelem, przenieśmy się do centrum Braszowa.


55.jpg



56.jpg



57.jpg



Braszów jest miastem ładnym, czystym, uporządkowanym. I z całą pewnością zasługuje na to, by poświęcić mu więcej czasu, niż parę godzin. My niestety tego czasu nie mieliśmy.
W Braszowie udało nam się w zasadzie jedynie zjeść obiad i nie wjechać kolejką linową na wzgórze Tampa, które jest jedną z największych atrakcji tego miasta.
Wszystkich tych, którzy kiedyś planują być w Braszowie i zrobić coś przeciwnego niż my, czyli na wzgórze Tampa wjechać, informuję, że kolejka linowa operuje w godzinach: 9.30 – 16.00
My byliśmy pod stacją kolejki o 16.04 i zaproponowano nam, żebyśmy przyszli jutro. To naprawdę nie było miłe!

Ale cóż, nie bardzo mieliśmy wyjście i musieliśmy się zadowolić widokiem z dolnej stacji kolejki.


60.jpg



Resztę wieczoru spędziliśmy sprawdzając czym różni się od siebie woda podawana w różnych tutejszych restauracjach, a jak nam się już znudziło to wróciliśmy do hotelu (tym razem nie spacerem lecz uberem), sprawdzić czy ta wanna jest naprawdę taka fajna, na jaką wygląda.
Misiatek napisał:
Zawieszenie akcji wskazuje, że następny odcinek będzie chyba o przygodach w wannie? ;)

CHYBA nie. Obawiam się, że w tym zakresie niestety zupełnie brak mi talentu :lol:

igore napisał:
Dodatkowo, cieszę się, że inni też nie umieją zwiedzać. ;)

Ty mi też poprawiłeś humor :)

elwirka napisał:
Ja to nazywam zwiedzaniem w emeryckim tempie.

@ elwirka Czy Ty mnie obrażasz? No dobra, masz rację :DDzień 5

Trasa Transfogarska

Ten dzień zaczęliśmy od wspinaczki pod stację kolejki na wzgórze Tampa. Tak tak, nie daliśmy za wygraną i pokornie przyszliśmy JUTRO.
Tyle że niestety jutro, też nie było dobrze, bo pod dolną stacją kolejki stała długa kolejka chętnych, którzy też chcieli na to p%#@*&$+^# wzgórze.

Zawsze gdy widzę ludzi stojących w długiej kolejce zadaję sobie jedno pytanie: Czy możliwym jest aby miejsce, do którego ci ludzie tak pokornie czekają, okazało się w rzeczywistości tak oszałamiająco piękne, że doświadczenie owego piękna warte jest dwóch godzin mojego czasu spędzonego w oczekiwaniu. W 99% przypadków odpowiedź brzmi NIE lub RACZEJ NIE.
I wówczas w poczuciu większego lub mniejszego zawodu wymieszanego z wyrzutami sumienia, przemieszczam się gdzieś, gdzie można się jakoś pocieszyć. Tym razem ze względu na wczesne godziny ranne niestety nie było to możliwe, więc nie pozostało nam nic innego jak zmierzenie się z przeznaczeniem, czyli Trasą Transfogarską w weekend.

Trasa Transfogarska, czyli droga krajowa DN7C to jedna z dwóch najbardziej spektakularnych pod względem widokowym dróg Rumunii, jak również jedna z piękniejszych dróg w Europie, żeby nie powiedzieć na świecie.
Liczy 151 km długości, ciągnąc się z północy na południe (lub jak kto woli z południa na północ) między dwoma najwyższymi szczytami Gór Fogarskich – Moldoveanu i Negoiu oraz łącząc miasta Sybin w Siedmiogrodzie i Pitesti na Wołoszczyźnie. Po Transalpinie jest drugą pod względem wysokości drogą kołową Rumunii, w swym najwyższym punkcie osiągając 2042 m. n.p.m.
Droga została zbudowana na początku lat siedemdziesiątych na polecenie Nicolae Ceausescu, który dzięki niej chciał sobie zapewnić drogę ucieczki w razie inwazji radzieckiej.
Jak wiadomo uciec mu się nie udało, ale droga się ostała.

Jechaliśmy więc w stronę gór, które z oddali wprawdzie straszyły nieco wiszącymi nad sobą chmurami, ale nadal nastrajały pozytywnie – bo góry to przecież przyroda w swej najczystszej postaci, bo góry to cisza i spokój.


2.jpg



Na początkowym odcinku trasa wiedzie przez las i w sumie nic nie zapowiada tego, co będziemy mogli oglądać później.
Oczywiście prócz map Google, które dobrze wiedzą, że będzie się działo.


1.jpg



W miarę wspinania się wyżej i wyżej, robi się coraz ciekawiej, aż w końcu jest naprawdę pięknie.


3.jpg



4.jpg



5.jpg



Muszę przyznać, że chyba największe wrażenie to miejsce zrobiło na mnie z dolnego poziomu trasy, zanim zaczęliśmy się jeszcze na dobre wspinać w górę. Ogromna przestrzeń, piękna zieleń i delikatny nastrój grozy spowodowany wiszącymi nisko chmurami, wprowadziły mnie w entuzjazm i narobiły apetytu na więcej.

No więc wspinaliśmy się coraz wyżej…..



Dodaj Komentarz

Komentarze (25)

pajacyk 8 września 2021 17:08 Odpowiedz
Zapowiada się super, proszę o więcej.
jekyll 8 września 2021 23:08 Odpowiedz
Bardzo fajnie się czyta :D Czekam na te jeziora, lasy, góry ;)
elwirka 9 września 2021 17:08 Odpowiedz
Nie trzymaj nas w takiej niepewności. Napisz, co było pite w Mercurym. Węgierski tokaj czy jednak rumuńskie alkohole;-)
misiatek 9 września 2021 17:08 Odpowiedz
Quote:Aż się prosi o naklejenie na nagrobki QR kodów z tłumaczeniami na angielski – choć z drugiej strony to doprawdy okropny pomysł.Cudowne! :)
eskie 9 września 2021 23:08 Odpowiedz
elwirka napisał:Nie trzymaj nas w takiej niepewności. Napisz, co było pite w Mercurym. Węgierski tokaj czy jednak rumuńskie alkohole;-)istnieje opcja, że nie pamiętają :lol: :lol: :lol:
maginiak 10 września 2021 12:08 Odpowiedz
@elwirka @eskie Haha, mądrale…. Otóż możecie mi wierzyć lub nie, ale po tym co się działo rankiem tego dnia, i co - nie oszukujmy się – było żałosnym następstwem piwa o nazwie Ursus, akurat tego wieczoru byliśmy bardzo grzeczni i chyba nie piliśmy nic oprócz oranżady - co oczywiście nie zmienia faktu, że jest to do nas zupełnie niepodobne :lol: A skoro już jesteśmy przy temacie alkoholu (ponownie!), to Rumunia niestety nie była dla nas zbyt łaskawa w tym zakresie. Bo my lubimy DOBRE piwo i nawet sami je warzymy – to znaczy małżonek warzy, a ja trzymam sitko. No i ogólnie nasza bajka to piwa rzemieślnicze, których w tej części Rumunii było jak na lekarstwo - jedynym miejscem, gdzie je spotkaliśmy, była Timisoara, dopiero pod koniec wycieczki.Na szczęście jeśli chodzi o Ursusa, mąż się szybko zahartował i po kłopotach na pierwszej randce, potem poszło już z górki :D
eskie 10 września 2021 12:08 Odpowiedz
Piwo piję sporadycznie i raczej mało. Ale w Braszowie naszło mnie na kupno 1-2 puszek/buletek piwa. Ale w pobliskim sklepiku, były tylko sześciopaki po 6x1,5 lub 6x2,5 litry. Mniejszych litraży nie było :)
misiatek 13 września 2021 17:08 Odpowiedz
Zawieszenie akcji wskazuje, że następny odcinek będzie chyba o przygodach w wannie? ;)
igore 13 września 2021 17:08 Odpowiedz
maginiak napisał:Bo miasta to takie przestrzenie, które nam służą głównie do włóczenia się. My nie umiemy zwiedzać. Zamiast tego przełączamy się na zwolnione tempo i się po prostu snujemy. Cieszymy się tym co ładne, a często nawet bardziej tym co brzydkie, przesiadujemy z kotami na krawężnikach, wylegujemy się na murkach lub bardzo kulturalnie siadamy na parkowych ławkach, obserwujemy ludzi i obgadujemy ludzi. Budynki oglądamy głównie z zewnątrz, a do środka wchodzimy tylko wtedy, gdy zewnętrze wyda się nam w jakiś sposób intrygujące lub kiedy po prostu słyszeliśmy coś ciekawego na jego temat. Bardzo mi się podoba Twoja relacja. Dobrze się czyta w pracy. Dodatkowo, cieszę się, że inni też nie umieją zwiedzać. ;)
elwirka 13 września 2021 17:08 Odpowiedz
Ja to nazywam zwiedzaniem w emeryckim tempie. Nieśpiesznie, nóżka, za nóżką. Odpoczynki na każdej napotkanej ławeczce. I lanczyki co dwie godziny, bo zawsze coś kusi zapachem. I w efekcie połowa zaplanowanych punktów nie dochodzi do skutku z braku czasu. No nic. Zawsze będzie powód, by tam wrócić. ps. Wciągnęłam się w relację. Nie przestawaj pisać;-)
maginiak 14 września 2021 12:08 Odpowiedz
Misiatek napisał:Zawieszenie akcji wskazuje, że następny odcinek będzie chyba o przygodach w wannie? ;)CHYBA nie. Obawiam się, że w tym zakresie niestety zupełnie brak mi talentu :lol: igore napisał:Dodatkowo, cieszę się, że inni też nie umieją zwiedzać. ;)Ty mi też poprawiłeś humor :)elwirka napisał:Ja to nazywam zwiedzaniem w emeryckim tempie.@ elwirka Czy Ty mnie obrażasz? No dobra, masz rację :D
eskie 19 września 2021 12:08 Odpowiedz
Misiatek napisał:Zawieszenie akcji wskazuje, że następny odcinek będzie chyba o przygodach w wannie? ;)maginiak napisał:CHYBA nie. Obawiam się, że w tym zakresie niestety zupełnie brak mi talentu :lol: Dziwne, przecież masz dzieci, więc i jakąś, choćby minimalną, praktykę takoż. Ale fakt, masz rację, praktyka a talent, to dwie różne rzeczy. :mrgreen: :mrgreen: :mrgreen: :mrgreen:
maginiak 21 września 2021 12:08 Odpowiedz
@eskie Jakkolwiek bym nie była utalentowana w dziedzinie, którą masz na myśli, to jedno jest pewne - gdybym spróbowała zmaterializować tę aktywność w formie pisemnej, to by Wam wszystkim oczy popękały przy czytaniu :D
igore 21 września 2021 12:08 Odpowiedz
maginiak napisał:Zawsze gdy widzę ludzi stojących w długiej kolejce zadaję sobie jedno pytanie: Czy możliwym jest aby miejsce, do którego ci ludzie tak pokornie czekają, okazało się w rzeczywistości tak oszałamiająco piękne, że doświadczenie owego piękna warte jest dwóch godzin mojego czasu spędzonego w oczekiwaniu. .Tu chodzi o to, że jak się stoi długo w kolejce, to potem musi się podobać. Dodatkowo masz wrażenie, że uczestniczysz w czymś wyjątkowym. ;)
eskie 21 września 2021 12:08 Odpowiedz
maginiak napisał:@eskie Jakkolwiek bym nie była utalentowana w dziedzinie, którą masz na myśli, to jedno jest pewne - gdybym spróbowała zmaterializować tę aktywność w formie pisemnej, to by Wam wszystkim oczy popękały przy czytaniu :D Całkowi OT, ale może by założyć temat w którym, w sposób zawoalowany i trochę jak w TW, opisywać nasze "przygody" podróżnicze, miejsca, zwyczaje, osoby (delikatnie i anonimowo).Np.Sardynia, pusta dzika, piaszczysta plaża, pacholę zostało w hotelu. Romantyczna atmosfera zrobiła swoje, drobny pasek niestety też :(. Zalecam brać duży ręcznik lub koc na piaszczyste plaże.co sądzisz @maginiak, chwyciłby taki temat?Potem zgłoszę mój post do Modów, aby go gdzieś przenieśli, aby Ci nie zaburzać ciekawej relacji.
maginiak 22 września 2021 12:08 Odpowiedz
@eskie Szczerze mówiąc jedyna odpowiedź jaka przychodzi mi do głowy to: NIE MAM POJĘCIA!Ale kreatywność forumowiczów jest wielka więc próbuj, kto wie co z tego wyniknie ;)
craison 29 września 2021 12:08 Odpowiedz
szukam informacji na temat Rumunii bo chcemy się wybrać z żoną i dziećmi. Czy możesz coś więcej napisać na temat cen? Będziemy w cztery osoby a nie mamy zbyt dużego budżetu
radeom 29 września 2021 17:08 Odpowiedz
Mi też Transalpina podobała się bardziej niż Transfogaraska. Na tej pierwszej o wiele mniej turystów, więcej miejscówek do zatrzymania się i te rozległe przestrzenie robią lepsze wrażenie :)
maginiak 30 września 2021 17:08 Odpowiedz
@craison Dokładnie nie liczyłam wydatków ale ceny są niższe niż u nas, średnio pewnie o 10-15%.Za wakacje zapłacisz na pewno mniej niż w Polsce, szczególnie mając do wyboru Wybrzeże czy co gorsza Zakopane.
miloszp 30 września 2021 17:08 Odpowiedz
ja bym powiedział ze ceny jak w PL, pokoj to 100zł lub wiecej, jedzenie w knajpach w Polkich cenach, wstępy raczej nie tanie. Chodz chyab płacilem tylko jeden w SIbu 20 RON w Sibiu to nawet wiecje niz w pl.
jekyll 11 października 2021 23:08 Odpowiedz
Nie pocieszę Cię, przy pisaniu relacji, drugi/trzeci raz wcale nie jest łatwiej :P Wyjazd bez przygód, to co to za wyjazd ;)
eskie 12 października 2021 12:08 Odpowiedz
maginiak napisał:Kogut Błażej mieszka na wsi i zarówno on jak i jego właściciel uważają, że tak jak kogut przynależy do wsi, tak pianie przynależy do koguta. O której by miał nie piać, jest dobrze i tak jak panbógprzykazał. Łączę się z Tobą w bólu. Pacholęciem będąc spędzałem lato z Tatą na wsi. Było tam takie jedno kogucie bydle, które z całego, ogromnego i urozmaiconego gospodarstwa, wybrało płot jakieś dwa mery od okna naszej sypialni. A w lecie spało się przy oknie otwartym.Darło dzioba z pierwszym brzaskiem około 4:00. W jego kierunku lato wszystko co mogło posłużyć za pocisk, buty, jabłka, noże. Po kilku dniach tak się wycwanił, że podskakiwał omijając ciskane różności, nawet na moment nie zaprzestając upiornego piania.Czas jakiś później ćwiczyliśmy z Tatą rzucanie widłami do starej stodoły, fajnie się wbijały. Któreś z nas rzuciło trochę za nisko i dokładnie w tym momencie, jak widły już leciały, kogut wstawił łeb ze szczelin stodoły. Dostał centralnie w czaszkę, jednym z zębów wideł, więc nie męczył się wcale. No cóż mogę więcej powiedzieć... smaczny był.
raphael 7 listopada 2021 17:08 Odpowiedz
Od postu, w którym jest "Dzień 5" zdjęcia się nie wczytują. Czy @maginiak możesz zerknąć czy jest ok powgrywane/poumieszczane/itd?
radeom 7 listopada 2021 17:08 Odpowiedz
Jest jakiś większy problem z ładowaniem zdjęć:bledy-na-forum,19,100205?start=220
maginiak 7 listopada 2021 17:08 Odpowiedz
@Raphael Dzięki za informację, z mojej strony nic nie zmieniałam, wygląda na to, że faktycznie jest to związane z jakimś poważniejszym błędem na forum. Szczerze mówiąc nie wiem co z tym mogę zrobić. Czy @moderacja może coś doradzić? Jeśli przyjdzie mi ładować zdjęcia od nowa to chyba się potnę szarym mydłemEdit: no nic, próbuję ładować zdjęcia od nowa, ale że część zmniejszonych zdjęć mi gdzieś zniknęła, mam przy tym naprawdę dużo radości. Pisanie relacji to doprawdy przygoda sama w sobie!