Postanawiamy odwiedzić tutejszy salonik (weszliśmy na Diners Club, ale przyjmują też oczywiście Priority Pass) i bazując na naszym niedopatrzeniu, ostrzegam, że bardzo łatwo go przeoczyć. Po przejściu automatycznej bramki do sprawdzania kart pokładowych wchodzi się do sali kontroli bezpieczeństwa i nie ma tu żadnego oznaczenia, że salonik jest ukryty właśnie tu, w prawej skrajnej części. Nie wiedząc o tym przeszliśmy kontrolę i potem musieliśmy wyjść ponownie do hali przylotów, odbić karty pokładowe i dopiero wtedy znaleźliśmy ów przybytek. Nie ma tam nic nadzwyczajnego, ale jeśli macie wejścia nielimitowane, albo jakieś "na wydaniu", to jest całkiem znośnie - minimalistycznie, ale nie skrajnie (jest nawet wino wydawane zza lady).
Tablica wzywa do bramki, więc idziemy do ponownej kontroli bezpieczeństwa (ta zaraz przy saloniku przebiega ekspresowo) i po kilkunastu krokach jesteśmy przy naszym wejściu. Pasażerowie czekają grzecznie w równych ogonkach wyznaczonych dla poszczególnych grup. Boarding jest bardzo sprawny i dobrze zorganizowany. Na pokładzie każdy ma dostęp do niewielkiego monitora z różnymi kanałami do wyboru (trzeba mieć swoje słuchawki), w tym kilku po angielsku. Linie Azul, podobnie, jak pozostałe brazylijskie, na lotach wewnętrznych nie widzi potrzeby, by jakiekolwiek komunikaty prezentować w języku innym, niż portugalski. Sam lot jest jednak wzorcowy: punktualny, bezpieczny, bezproblemowy.
Szlag mnie tylko trafia, bo siedzę po lewej stronie, a ci po prawej, przy krążeniu nad Rio mają widoki takie, że tylko pozazdrościć. Mi pozostaje jakaś mierzeja i tęcza. Teraz pytanie, jak się usadowić w locie do GRU, żeby może wtedy załapać się na fajne widoki? Podejrzewam, że też po prawej, tylko co, jeśli samoloty przy wznoszeniu skręcają w lewo?
Po wylądowaniu ekspresowo odbieramy bagaż, wychodzimy z budynku lotniska SDU i przechodzimy ok. 200-300 m w lewo, do miejsca, w którym pasażerów mogą odbierać Ubery. Nasz kierowca to chyba jakiś miłośnik filmów z serii "Taxi", bo gna, jak szalony, więc już niedługo potem podjeżdżamy pod nasz hotel - Hilton Copacabana. O tym jednak już w kolejnej części
:)Meldujemy się w Hilton Copacabana. Na pierwszy rzut oka widać, że swoje lata świetności obiekt miał przynajmniej z dwie dekady temu, gdy funkcjonował jeszcze pod marką Windsor. Przydałby się tu po prostu remont totalny. Nikt się tym chyba jednak nie przejmuje, bo to nie piękne meble i lśniąca elewacja przyciągają tu gości, lecz lokalizacja i widoki. Przyznam, że gdy dotarliśmy już do naszego pokoju na 33. piętrze, lekko mnie zatkało
:)
Piszę te słowa leżąc na łóżku, z którego patrzę sobie właśnie prosto na Głowę Cukru i to jest piękne uczucie. Jeszcze lepiej, bo kilka pięter wyżej i bez "przeszkadzacza" w postaci szyb, jest na dachu hotelu, gdzie znajduje się niewielki basen i bar. Za dnia widok jest taki:
Dobiega 17:30, więc zaglądamy na "happy hour" w saloniku. Oferta idzie niestety w parze z ogólnym standardem hotelu. Jego dyrekcja liczy zapewne na to, że goście statusowi oszołomieni widokami z wysokich pięter nie dostrzegą mizerii panującej w saloniku. W moim przypadku to zaklęcie nie działa i widzę doskonale, że ktoś tu mocno oszczędza.
Wciągamy po kilka (bliżej 10, niż 5) talerzyków z łososiem i kilka (bliżej 5, niż 10) miseczek z sałatką warzywną, popijamy nieco winem i ruszamy na wstępny rekonesans. Dziś drużyna Flamengo z Rio gra w Montevideo w finale Copa Libertadores z Palmeiras z Sao Paulo. Widać to na każdym kroku i w każdym barze. Wokół telewizorów zgromadzone są różnej wielkości grupy kibiców. Jeśli Flamengo wygrają, szykuje się wielka zabawa, a nazajutrz parada na Av. Presidente Vargas z udziałem zwycięskiej drużyny.
Do rozstrzygnięcia meczu jeszcze daleka droga, więc robimy "spacerkiem" 10 km od początku Copacabany do mniej więcej połowy Ipanemy. Jestem pod bardzo pozytywnym wrażeniem. Tyle się naczytałem o niebezpieczeństwach czyhających rzekomo na turystów na Copacabanie, a zwłaszcza w tej naszej części (z uwagi na niedalekie sąsiedztwo niewielkiej faveli), że z początku co rusz sprawdzałem, czy portfel nadal jest na miejscu. Szybko się jednak zorientowałem, że to bezcelowe działanie. Poziom ewentualnego niebezpieczeństwa jest tu moim zdaniem zupełnie taki sam, jak w każdym innym popularnym wśród turystów miejscu na świecie. Po deptaku przewijają się masy ludzi. Jedni spacerują, inni uprawiają jogging, jeszcze inni sprzedają plażowe gadżety i chińskie pamiątki z Rio, a pozostali oglądają mecz. Na sam koniec naszego marszu, przed powrotem do hotelu idziemy jeszcze pod skałę, na której stoi Forte do Leme. I tutaj, zamiast rzezimieszków i dealerów spotykamy rodziny z dziećmi, starych i młodych w barach ulokowanych pod skałą, a na końcu nadmorskiej ścieżki kilkunastu wędkarzy. Jest tu naprawdę świetnie
:)
Niestety, po dogrywce Flamengo przegrywają 1:2. Puchar pojedzie do Sao Paulo, więc nici z parady w Rio. Zamiast euforycznej samby, będzie raczej sentymentalna bossa nova, zapewne jedna ze skomponowanych przez tego oto pana:
Przed snem spoglądamy jeszcze na Copacabanę z tarasu na dachu i szykujemy się na kolejny (oby) udany dzień.
Rozpoczyna się nasz pierwszy pełny dzień w Rio. Cóż byłby to jednak za dzień, gdybyśmy najpierw nie wciągnęli porządnego śniadania
;)
O ile "happy hour" w saloniku było rozczarowujące, śniadanie w restauracji jest na porządnym poziomie. Mamy znowu to, co najcenniejsze z naszej perspektywy, czyli masę lokalnych owoców. Jest jednak i stacja omletowo-tapiokowa, brazylijskie wypieki oraz większość innych potraw, których rano można się spodziewać w Hiltonie. Ponownie jednak (tak jak i w Renaissance) zauważam poważne braki na odcinku warzywnym. Są tylko liście sałaty, kukurydza i gotowane buraki pocięte w słupki (to swoją drogą zadziwiające, jaką popularnością cieszy się to warzywo w Brazylii).
No, teraz możemy udać się w drogę. Ponownie, nie czynimy tego sami. Dziś (i jutro) wspiera nas mieszkająca tu od lat i pracująca, jako przewodniczka Ania. Oczywiście, Rio da się ogarnąć samemu, bez pomocy innych, ale wiem już (gdy piszę te słowa i gdy jesteśmy już po drugim dniu zwiedzania), że to była bardzo dobra decyzja.
O 11:00 ruszamy Uberem na jeden z tutejszych niedzielnych ryneczków. Przypomina feirę w Sao Paulo, choć jest chyba ciut bardziej chaotyczny i ma dodatkowe elementy, których nie było wcześniej: muzykę na żywo i pchli targ (w tym wypadku chodzi raczej o próbę sprzedaży wszystkiego, co udało się znaleźć gdziekolwiek i przedstawia jakąkolwiek, choćby znikomą wartość). Kupujemy opakowanie z kawałkami wnętrza chlebowca (z wyglądu kuzyn duriana, ale w smaku i zapachu konotacji się nie wyczuwa) oraz (ponownie) jakieś przyprawy, słuchamy sobie trochę samby i powoli zbieramy się dalej.
Zwróćcie uwagę na wokalistę/gitarzystę. W Polsce taki gościu kojarzy się raczej z mało wyszukanymi rozrywkami (przepraszam ewentualnych forumowiczów-kulturystów za to żałośnie stereotypowe podejście), a tu proszę... I nie jest to jednostkowy przypadek. Jest to z resztą temat na jakieś odrębne opracowanie, z jaką pieczołowitością mieszkańcy Rio (a w każdym razie znaczna ich grupa) podchodzą do sportu i tężyzny fizycznej. Copacabana to jeden wielki klub fitness, a zagęszczenie postaci obojga płci żywcem wyciągniętych z reklam suplementów wspierających bodybuilding jest tu chyba większe nawet, niż w Los Angeles (tak się wymądrzam, jakbym w owym LA kiedykolwiek był
:D ).
Z targu trafiamy do katedry, a chwilę potem na pokład zabytkowego tramwaju kursującego do dzielnicy Santa Teresa. Z zewnątrz budynek katedry nie pozostawia gościa obojętnym. Jednych surowość zmurszalego od tropikalnej wilgoci betonu odrzuci, inni dostrzegą w tym zamysł pozostawienia obiektu skromnym miejscem kultu religijnego, które nie epatuje złotem i błyskotkami. Ja sam postrzegam go nieco, jako ul, ale może chodziło o coś zupełnie innego? Rozważania te bledną jednak wobec majestatu oglądanych od wewnątrz witraży. Niezapomniany widok.
Przejażdżka zabytkowym tramwajem kosztuje 20 BRL. Siadamy razem z kilkudziesięcioma innymi osobami na twardych drewnianych ławkach i pojazd rusza mozolnie z metalicznym skrzekiem w swoją trasę. Przejeżdżamy najpierw płasko po szczycie akweduktu Carioca, a potem jest już ciągle pod górę. Tramwaj jedzie powoli, ale na robienie zdjęć jako taką szansę mają tylko ci, którzy siedzą z prawej strony. Po drodze jest kilka punktów widokowych, ale maszynista przy nich niestety nie zwalnia. Poza tymi punktami okolicę szpecą niestety (tak samo zresztą, jak i inne fragmenty Rio) ogromne ilości wiszących kabli, druty kolczaste i bazgroły na ścianach, którym daleko do artystycznego graffiti. Gdy docieramy do stacji końcowej, obsługa zmienia ustawienia oparć, obracamy ciała o 180 stopni, a tramwaj rusza w dół. Nie jedziemy jednak do końca (a w zasadzie początku), tylko wysiadamy na przystanku tu: R. Alm. Alexandrino - Santa Teresa https://maps.app.goo.gl/bMmuRHcoLMst5hXr8 i idziemy do klimatycznej knajpki "Bar do Mineiro". Jej chyba już ponad 80-letni właściciel przesiaduje sobie na schodach visa a vis lub krąży między stolikami wspominając zapewne spotkania z gwiazdami uwidocznionymi na zdjęciach zdobiących ściany.
Tu mnie masz
:DWłaśnie zameldowaliśmy się w hotelu i pierwsze co robimy, to jemy śniadanie (w samolocie oczywiście też było)
:DDalsza część za jakiś czas, bo mamy dziś intensywny dzień w SP....
To tylko wypadek przy pracy. Choć może podświadomy, bo dzieciństwo upłynęło mi w dużej mierze pod wpływem dziadka - intendenta na promach pływających do... Szwecji.
Dwa pytania:- ile Pani Ania życzy sobie za dniówkę?- w Hiltonie da radę wjechać na górę na zdjecia, ewentualnie coś drobnego zamówić czy tylko dla gości hotelowych?
Dwie odpowiedzi:1) za każde 8 h (w praktyce wychodziło zawsze dłużej) zapłaciliśmy 400 BRL, łącznie za 2 osoby. W sumie wyszło zatem 800 BRL, do podziału na 2. Oczywiście, bilety wstępu i transport (zawsze Uber) to dodatkowy koszt, ale to jest do wydania niezależnie od formy zwiedzania (dodam, że oficjalni przewodnicy mają wstępy i przejazdy kolejkami za darmo), 2) wydaje mi się, że tak zupełnie bokiem wjechać się nie da, bo do wjazdu na dowolne piętro musisz mieć kartę. Niewykluczone jednak, że po zagadaniu w recepcji, że chce się pojechać do Lounge Isabel (nazwa baru), jakoś to organizują. Mogę o to zapytać - dam jeszcze znać.
W recepcji powiedzieli, że najlepiej dzień wcześniej skontaktować się z nimi i zarezerwować miejsce, a oni, po przyjściu takiego gościa z zewnątrz wpuszczą go do góry.@ofer - może chodziło Ci o ich Executive Lounge (strasznie marny swoją drogą)? To na samej górze, to Isabel Lounge.
@tropikey Cieszę się, że jesteś zadowolony z usług Ani - polecam za każdym razem, bo ona ma furę pomysłów na zwiedzanie Rio i okolic.Jak ktoś chce wycisnąć maksimum, to polecam kombo z kierowcą (np. lokalsem, Gabrielem), wprawdzie to kosztuje kolejne 400 BRL, ale są to bardzo dobrze wydane pieniądze.Co do pomników, jak już znalazłeś Chopina, to między wejściem 8 a 9 koło Ipanema jest popiersie Piłsudskiego (Busto do Marechal Józef Piłsudski), obecnie ma oberwaną tablicę, ale rozpoznawalny bez problemu
;)
Gdyby ktoś był ciekaw, jak brzmi samba przy Pedra do Sal, to tu jest przykład (jest jedną różnica: teraz jest zachowany drobny dystans między muzykami, a widownią):https://youtu.be/4xG49p_QFGg
Fajna relacja, choć trochę nie w moim stylu, gdyż wolę odkrywać (lub nie) wszystko sam.
;) Rio jest super. Sam spałem w 2 favelach i widok tylko trochę gorszy niż z Hiltona.
;)
Postanawiamy odwiedzić tutejszy salonik (weszliśmy na Diners Club, ale przyjmują też oczywiście Priority Pass) i bazując na naszym niedopatrzeniu, ostrzegam, że bardzo łatwo go przeoczyć. Po przejściu automatycznej bramki do sprawdzania kart pokładowych wchodzi się do sali kontroli bezpieczeństwa i nie ma tu żadnego oznaczenia, że salonik jest ukryty właśnie tu, w prawej skrajnej części. Nie wiedząc o tym przeszliśmy kontrolę i potem musieliśmy wyjść ponownie do hali przylotów, odbić karty pokładowe i dopiero wtedy znaleźliśmy ów przybytek.
Nie ma tam nic nadzwyczajnego, ale jeśli macie wejścia nielimitowane, albo jakieś "na wydaniu", to jest całkiem znośnie - minimalistycznie, ale nie skrajnie (jest nawet wino wydawane zza lady).
Tablica wzywa do bramki, więc idziemy do ponownej kontroli bezpieczeństwa (ta zaraz przy saloniku przebiega ekspresowo) i po kilkunastu krokach jesteśmy przy naszym wejściu. Pasażerowie czekają grzecznie w równych ogonkach wyznaczonych dla poszczególnych grup. Boarding jest bardzo sprawny i dobrze zorganizowany.
Na pokładzie każdy ma dostęp do niewielkiego monitora z różnymi kanałami do wyboru (trzeba mieć swoje słuchawki), w tym kilku po angielsku.
Linie Azul, podobnie, jak pozostałe brazylijskie, na lotach wewnętrznych nie widzi potrzeby, by jakiekolwiek komunikaty prezentować w języku innym, niż portugalski. Sam lot jest jednak wzorcowy: punktualny, bezpieczny, bezproblemowy.
Szlag mnie tylko trafia, bo siedzę po lewej stronie, a ci po prawej, przy krążeniu nad Rio mają widoki takie, że tylko pozazdrościć. Mi pozostaje jakaś mierzeja i tęcza. Teraz pytanie, jak się usadowić w locie do GRU, żeby może wtedy załapać się na fajne widoki? Podejrzewam, że też po prawej, tylko co, jeśli samoloty przy wznoszeniu skręcają w lewo?
Po wylądowaniu ekspresowo odbieramy bagaż, wychodzimy z budynku lotniska SDU i przechodzimy ok. 200-300 m w lewo, do miejsca, w którym pasażerów mogą odbierać Ubery. Nasz kierowca to chyba jakiś miłośnik filmów z serii "Taxi", bo gna, jak szalony, więc już niedługo potem podjeżdżamy pod nasz hotel - Hilton Copacabana. O tym jednak już w kolejnej części :)Meldujemy się w Hilton Copacabana. Na pierwszy rzut oka widać, że swoje lata świetności obiekt miał przynajmniej z dwie dekady temu, gdy funkcjonował jeszcze pod marką Windsor. Przydałby się tu po prostu remont totalny. Nikt się tym chyba jednak nie przejmuje, bo to nie piękne meble i lśniąca elewacja przyciągają tu gości, lecz lokalizacja i widoki. Przyznam, że gdy dotarliśmy już do naszego pokoju na 33. piętrze, lekko mnie zatkało :)
Piszę te słowa leżąc na łóżku, z którego patrzę sobie właśnie prosto na Głowę Cukru i to jest piękne uczucie.
Jeszcze lepiej, bo kilka pięter wyżej i bez "przeszkadzacza" w postaci szyb, jest na dachu hotelu, gdzie znajduje się niewielki basen i bar. Za dnia widok jest taki:
Dobiega 17:30, więc zaglądamy na "happy hour" w saloniku. Oferta idzie niestety w parze z ogólnym standardem hotelu. Jego dyrekcja liczy zapewne na to, że goście statusowi oszołomieni widokami z wysokich pięter nie dostrzegą mizerii panującej w saloniku. W moim przypadku to zaklęcie nie działa i widzę doskonale, że ktoś tu mocno oszczędza.
Wciągamy po kilka (bliżej 10, niż 5) talerzyków z łososiem i kilka (bliżej 5, niż 10) miseczek z sałatką warzywną, popijamy nieco winem i ruszamy na wstępny rekonesans.
Dziś drużyna Flamengo z Rio gra w Montevideo w finale Copa Libertadores z Palmeiras z Sao Paulo. Widać to na każdym kroku i w każdym barze. Wokół telewizorów zgromadzone są różnej wielkości grupy kibiców. Jeśli Flamengo wygrają, szykuje się wielka zabawa, a nazajutrz parada na Av. Presidente Vargas z udziałem zwycięskiej drużyny.
Do rozstrzygnięcia meczu jeszcze daleka droga, więc robimy "spacerkiem" 10 km od początku Copacabany do mniej więcej połowy Ipanemy.
Jestem pod bardzo pozytywnym wrażeniem. Tyle się naczytałem o niebezpieczeństwach czyhających rzekomo na turystów na Copacabanie, a zwłaszcza w tej naszej części (z uwagi na niedalekie sąsiedztwo niewielkiej faveli), że z początku co rusz sprawdzałem, czy portfel nadal jest na miejscu. Szybko się jednak zorientowałem, że to bezcelowe działanie. Poziom ewentualnego niebezpieczeństwa jest tu moim zdaniem zupełnie taki sam, jak w każdym innym popularnym wśród turystów miejscu na świecie.
Po deptaku przewijają się masy ludzi. Jedni spacerują, inni uprawiają jogging, jeszcze inni sprzedają plażowe gadżety i chińskie pamiątki z Rio, a pozostali oglądają mecz.
Na sam koniec naszego marszu, przed powrotem do hotelu idziemy jeszcze pod skałę, na której stoi Forte do Leme. I tutaj, zamiast rzezimieszków i dealerów spotykamy rodziny z dziećmi, starych i młodych w barach ulokowanych pod skałą, a na końcu nadmorskiej ścieżki kilkunastu wędkarzy. Jest tu naprawdę świetnie :)
Niestety, po dogrywce Flamengo przegrywają 1:2. Puchar pojedzie do Sao Paulo, więc nici z parady w Rio. Zamiast euforycznej samby, będzie raczej sentymentalna bossa nova, zapewne jedna ze skomponowanych przez tego oto pana:
Przed snem spoglądamy jeszcze na Copacabanę z tarasu na dachu i szykujemy się na kolejny (oby) udany dzień.
Rozpoczyna się nasz pierwszy pełny dzień w Rio. Cóż byłby to jednak za dzień, gdybyśmy najpierw nie wciągnęli porządnego śniadania ;)
O ile "happy hour" w saloniku było rozczarowujące, śniadanie w restauracji jest na porządnym poziomie. Mamy znowu to, co najcenniejsze z naszej perspektywy, czyli masę lokalnych owoców. Jest jednak i stacja omletowo-tapiokowa, brazylijskie wypieki oraz większość innych potraw, których rano można się spodziewać w Hiltonie. Ponownie jednak (tak jak i w Renaissance) zauważam poważne braki na odcinku warzywnym. Są tylko liście sałaty, kukurydza i gotowane buraki pocięte w słupki (to swoją drogą zadziwiające, jaką popularnością cieszy się to warzywo w Brazylii).
No, teraz możemy udać się w drogę. Ponownie, nie czynimy tego sami. Dziś (i jutro) wspiera nas mieszkająca tu od lat i pracująca, jako przewodniczka Ania.
Oczywiście, Rio da się ogarnąć samemu, bez pomocy innych, ale wiem już (gdy piszę te słowa i gdy jesteśmy już po drugim dniu zwiedzania), że to była bardzo dobra decyzja.
O 11:00 ruszamy Uberem na jeden z tutejszych niedzielnych ryneczków. Przypomina feirę w Sao Paulo, choć jest chyba ciut bardziej chaotyczny i ma dodatkowe elementy, których nie było wcześniej: muzykę na żywo i pchli targ (w tym wypadku chodzi raczej o próbę sprzedaży wszystkiego, co udało się znaleźć gdziekolwiek i przedstawia jakąkolwiek, choćby znikomą wartość).
Kupujemy opakowanie z kawałkami wnętrza chlebowca (z wyglądu kuzyn duriana, ale w smaku i zapachu konotacji się nie wyczuwa) oraz (ponownie) jakieś przyprawy, słuchamy sobie trochę samby i powoli zbieramy się dalej.
Zwróćcie uwagę na wokalistę/gitarzystę. W Polsce taki gościu kojarzy się raczej z mało wyszukanymi rozrywkami (przepraszam ewentualnych forumowiczów-kulturystów za to żałośnie stereotypowe podejście), a tu proszę... I nie jest to jednostkowy przypadek. Jest to z resztą temat na jakieś odrębne opracowanie, z jaką pieczołowitością mieszkańcy Rio (a w każdym razie znaczna ich grupa) podchodzą do sportu i tężyzny fizycznej. Copacabana to jeden wielki klub fitness, a zagęszczenie postaci obojga płci żywcem wyciągniętych z reklam suplementów wspierających bodybuilding jest tu chyba większe nawet, niż w Los Angeles (tak się wymądrzam, jakbym w owym LA kiedykolwiek był :D ).
Z targu trafiamy do katedry, a chwilę potem na pokład zabytkowego tramwaju kursującego do dzielnicy Santa Teresa.
Z zewnątrz budynek katedry nie pozostawia gościa obojętnym. Jednych surowość zmurszalego od tropikalnej wilgoci betonu odrzuci, inni dostrzegą w tym zamysł pozostawienia obiektu skromnym miejscem kultu religijnego, które nie epatuje złotem i błyskotkami. Ja sam postrzegam go nieco, jako ul, ale może chodziło o coś zupełnie innego?
Rozważania te bledną jednak wobec majestatu oglądanych od wewnątrz witraży. Niezapomniany widok.
Przejażdżka zabytkowym tramwajem kosztuje 20 BRL. Siadamy razem z kilkudziesięcioma innymi osobami na twardych drewnianych ławkach i pojazd rusza mozolnie z metalicznym skrzekiem w swoją trasę. Przejeżdżamy najpierw płasko po szczycie akweduktu Carioca, a potem jest już ciągle pod górę. Tramwaj jedzie powoli, ale na robienie zdjęć jako taką szansę mają tylko ci, którzy siedzą z prawej strony. Po drodze jest kilka punktów widokowych, ale maszynista przy nich niestety nie zwalnia. Poza tymi punktami okolicę szpecą niestety (tak samo zresztą, jak i inne fragmenty Rio) ogromne ilości wiszących kabli, druty kolczaste i bazgroły na ścianach, którym daleko do artystycznego graffiti.
Gdy docieramy do stacji końcowej, obsługa zmienia ustawienia oparć, obracamy ciała o 180 stopni, a tramwaj rusza w dół. Nie jedziemy jednak do końca (a w zasadzie początku), tylko wysiadamy na przystanku tu:
R. Alm. Alexandrino - Santa Teresa
https://maps.app.goo.gl/bMmuRHcoLMst5hXr8
i idziemy do klimatycznej knajpki "Bar do Mineiro". Jej chyba już ponad 80-letni właściciel przesiaduje sobie na schodach visa a vis lub krąży między stolikami wspominając zapewne spotkania z gwiazdami uwidocznionymi na zdjęciach zdobiących ściany.