Znów niskie ceny (78 zł w obie strony) skłoniły mnie do jednodniówki, tym razem w Belgii w Charleroi. Niedawno byłem już na takim wyjeździe, ale udało mi się tylko zrobić dość obszerne spacerowo koło przy lotnisku i już musiałem wracać. Tym razem kilka godzin spędziłem w samym Charleroi. Na pewno to miasto kojarzyć mi się będzie z rozkopami i trwającymi pracami budowlanymi. Pierwsze tego objawy widoczne są już na lotnisku.
Do Charleroi można dostać się autobusem miejskim. Przy lotnisku znajduje się a’la dworzec dla firmy flibco, jednak z nimi raczej nie dojedziemy do miasta. Autokary te kursują np. do Brukseli, a bilety można kupić przed odjazdem w kontenerze. Przyglądałem się fikuśnie pomalowanym pojazdom tej firmy i coś mi nie grało – dopiero później połapałem się, że mają na sobie namalowany fragment samolotu. Coś ciężko skapowałem się w tym malowaniu.
Chcąc jechać do Charleroi trzeba przejść ze 100 metrów i czekać na autobus przy biletomatach. Wcześniej spytałem pracownika flibco, ile kosztuje bilet miejski do Charleroi, a ten z uśmiechem powiedział: „For free”. Podszedłem do biletomatu i okazało się, że on nie działa.
Spokojnie zatem wsiadłem do środka i obserwowałem, jak część ludzi siedziało znudzonych, a część skanowało kody QR i ściągało jakąś aplikację i kupowało bilety. Zignorowałem to, dojechałem do końca i wysiadłem spokojnie na dworcu kolejowym. Jako że temat nie dawał mi spokoju, to poleciałem do punktu komunikacji miejskiej i dowiedziałem się, że przejazd z/na lotnisko nie jest „for free”, tylko kosztuje 6 euro. Grzmijcie i plujcie, ale obudziło się we mnie skąpstwo i w drodze powrotnej na lotnisko nie kupiłem biletu. W dwie strony można zaoszczędzić 12 euro, a sam przejazd zajmuje raptem 17 minut bez żadnego przystanku, więc szansa na kontrolę biletu jest chyba minimalna. Cały czas miałem w uszach informację od pracownika flibco: for free, for free. Typ chyba wiedział, że większość pasażerów jeździ na gapę. W internecie za wiele ciekawego o Charleroi nie można znaleźć, w większości negatywne rzeczy. Że bezpłciowe, że brzydkie, że przemysłowe, że w budowie, że brudne, że, że, że … Wpływa to na pewno podświadomie na odbiór miasta i dlatego wysiadając przy dworcu załamałem ręce.
Ujrzałem na horyzoncie napis „Primark” i wiedziałem, że tam będzie teren bardziej cywilizowany. Galeria handlowa rano była pusta, ale po południu już była zapchana.
Nie miałem planów na zwiedzenie czegoś, czy pójścia w konkretne z góry ustalone miejsce. Po prostu spacerowałem sobie patrząc na Google Maps. Raz trafiałem lepiej, raz gorzej, raz było szaro, raz kolorowo.
W miastach piłkarskich staram się dotrzeć pod miejscowe stadiony. Czasem uda się wejść do środka, czasami trzeba ograniczyć się tylko do popatrzenia z zewnątrz. W Charleroi na początku wszystko było zamknięte na głucho, aż znalazłem wejście „od zaplecza”. Powitał mnie tam przypadkowo spotkany pracownik techniczny pięknym ukłonem i „Bonjour”. Spytałem szpetnym angielskim, czy mogę wejść na murawę, a że jego angielski nie był nawet szpetny, to dla świętego spokoju gestykulując rękoma wskazał mi kierunek. No bo co może chcieć jakiś gość z plecakiem nie gadający po francusku/niderlandzku? Na pewno durny turysta spragniony zobaczenia stadionu. Tak więc zobaczyłem sobie stadion Royal Charleroi Sporting Club.
Mapy Googla pokazywały niedaleko drugi stadion piłkarski, więc pomaszerowałem sobie ku niemu. Cóż, tym razem był to obiekt klasy zdecydowanie niższej – Royal Olympic Club Charleroi. Nikt go nie pilnował, wszystko było dostępne.
Po mieście, oprócz autobusów, jeżdżą także tramwaje, chyba szumnie nazywane metrem (przynajmniej takie oznaczenia mają stacje – M).
Belgia podobno komiksami stoi. W mieście znajduje się (znów podobno) szlak bohaterów najpopularniejszych komiksów. Mi postacie, a właściwie ich odwzorowania, które spotkałem, niestety nic nie mówiły.
Podczas spacerowania w sumie nie spotkałem żadnego fajnego domu, czy willi. Nic zatem dziwnego, że w agencji nieruchomości mieszkania były dość tanie – i co by nie powiedzieć – kiepskie. Przynajmniej z zewnątrz.
Najbardziej efektowną budowlą, którą widziałem, było coś takiego kominopodobnego. Na pewno w środku był komisariat i inne biura.
Co mogę powiedzieć - widzę, że skończyli parę remontów i zaczęli kilka innych
:lol: Została natomiast zwrócona uwaga na metro - myślę, że niewiele osób o tym wie, ale premetro w Charleroi zaprojektowano w latach 60. jako największy tego typu system w całym Beneluxie: 8 linii i ponad 50 km tras. Nie dlatego, że metro było tam potrzebne, tylko dlatego, że polityka inwestycji w infrastrukturę w Belgii zakładała równy podział środków między Walonię a Flandrię. Projekt metra dostała Antwerpia, więc w Walonii jakieś miasto też musiało dostać. I padło na Charleroi
:)
Charleroi kilka lat temu wyglądało jak z horroru tj. upadła osada górniczo-hutnicza. Teraz wzięli się trochę do remontów i powoli miasto zaczyna wyglądać lepiej. Od siebie dodam, że warto zajrzeć do stacji metra pn. "Parc" i "Janson". Jedna jest cała w rysunkach z komiksów z Tintinem, a druga z innych belgijskich komisów. Jakby się pokręcić po najbliższych okolicach to jest trochę ciekawostek np.:- muzeum tramwajów w Thuin i oryginalny stary szlak tramwajowy dla zabytkowego taboru jeszcze z czasów sieci SNCV,- statek-kościół w Marchienne-au-Pont i sklep...bułgarski w centrum tego miasteczka,- całkiem spory zamek w Fontaine-l’Évêque .
Na pewno to miasto kojarzyć mi się będzie z rozkopami i trwającymi pracami budowlanymi. Pierwsze tego objawy widoczne są już na lotnisku.
Do Charleroi można dostać się autobusem miejskim. Przy lotnisku znajduje się a’la dworzec dla firmy flibco, jednak z nimi raczej nie dojedziemy do miasta. Autokary te kursują np. do Brukseli, a bilety można kupić przed odjazdem w kontenerze. Przyglądałem się fikuśnie pomalowanym pojazdom tej firmy i coś mi nie grało – dopiero później połapałem się, że mają na sobie namalowany fragment samolotu. Coś ciężko skapowałem się w tym malowaniu.
Chcąc jechać do Charleroi trzeba przejść ze 100 metrów i czekać na autobus przy biletomatach. Wcześniej spytałem pracownika flibco, ile kosztuje bilet miejski do Charleroi, a ten z uśmiechem powiedział: „For free”. Podszedłem do biletomatu i okazało się, że on nie działa.
Spokojnie zatem wsiadłem do środka i obserwowałem, jak część ludzi siedziało znudzonych, a część skanowało kody QR i ściągało jakąś aplikację i kupowało bilety. Zignorowałem to, dojechałem do końca i wysiadłem spokojnie na dworcu kolejowym. Jako że temat nie dawał mi spokoju, to poleciałem do punktu komunikacji miejskiej i dowiedziałem się, że przejazd z/na lotnisko nie jest „for free”, tylko kosztuje 6 euro. Grzmijcie i plujcie, ale obudziło się we mnie skąpstwo i w drodze powrotnej na lotnisko nie kupiłem biletu. W dwie strony można zaoszczędzić 12 euro, a sam przejazd zajmuje raptem 17 minut bez żadnego przystanku, więc szansa na kontrolę biletu jest chyba minimalna. Cały czas miałem w uszach informację od pracownika flibco: for free, for free. Typ chyba wiedział, że większość pasażerów jeździ na gapę.
W internecie za wiele ciekawego o Charleroi nie można znaleźć, w większości negatywne rzeczy. Że bezpłciowe, że brzydkie, że przemysłowe, że w budowie, że brudne, że, że, że … Wpływa to na pewno podświadomie na odbiór miasta i dlatego wysiadając przy dworcu załamałem ręce.
Ujrzałem na horyzoncie napis „Primark” i wiedziałem, że tam będzie teren bardziej cywilizowany. Galeria handlowa rano była pusta, ale po południu już była zapchana.
Nie miałem planów na zwiedzenie czegoś, czy pójścia w konkretne z góry ustalone miejsce. Po prostu spacerowałem sobie patrząc na Google Maps. Raz trafiałem lepiej, raz gorzej, raz było szaro, raz kolorowo.
W miastach piłkarskich staram się dotrzeć pod miejscowe stadiony. Czasem uda się wejść do środka, czasami trzeba ograniczyć się tylko do popatrzenia z zewnątrz. W Charleroi na początku wszystko było zamknięte na głucho, aż znalazłem wejście „od zaplecza”. Powitał mnie tam przypadkowo spotkany pracownik techniczny pięknym ukłonem i „Bonjour”. Spytałem szpetnym angielskim, czy mogę wejść na murawę, a że jego angielski nie był nawet szpetny, to dla świętego spokoju gestykulując rękoma wskazał mi kierunek. No bo co może chcieć jakiś gość z plecakiem nie gadający po francusku/niderlandzku? Na pewno durny turysta spragniony zobaczenia stadionu. Tak więc zobaczyłem sobie stadion Royal Charleroi Sporting Club.
Mapy Googla pokazywały niedaleko drugi stadion piłkarski, więc pomaszerowałem sobie ku niemu. Cóż, tym razem był to obiekt klasy zdecydowanie niższej – Royal Olympic Club Charleroi. Nikt go nie pilnował, wszystko było dostępne.
Po mieście, oprócz autobusów, jeżdżą także tramwaje, chyba szumnie nazywane metrem (przynajmniej takie oznaczenia mają stacje – M).
Belgia podobno komiksami stoi. W mieście znajduje się (znów podobno) szlak bohaterów najpopularniejszych komiksów. Mi postacie, a właściwie ich odwzorowania, które spotkałem, niestety nic nie mówiły.
Podczas spacerowania w sumie nie spotkałem żadnego fajnego domu, czy willi. Nic zatem dziwnego, że w agencji nieruchomości mieszkania były dość tanie – i co by nie powiedzieć – kiepskie. Przynajmniej z zewnątrz.
Najbardziej efektowną budowlą, którą widziałem, było coś takiego kominopodobnego. Na pewno w środku był komisariat i inne biura.