0
zawiert 30 września 2022 18:49
Witajcie!

Nie będzie to relacja w zwyczajowej formie tutaj widywanej na F4F, raczej krótki zbiór notatek z planowania i wykonania pewnego szalonego planu.

Plan jest bowiem taki, aby zabrać dzieciaki i uczyć się i może trochę pracować w podróży. I tak przez kilka miesięcy. Pomijając pewne etapy przygotowawcze, wychodzi na to, że jak dobrze sprawy się potoczą będziemy sto albo i więcej dni w drodze. Planu dokładnego jeszcze nie ma, bo jest pełno 'moving parts' i ciężko ze sobą te wszystkie zmienne czynniki ze sobą dograć.

Początek jest znany, ruszamy w listopadzie do Chile (po drodze odwiedzimy naszych panamskich przyjaciół, o których pisałem już kiedyś w relacji z 2017 roku). Dalej wracamy przez USA i robimy hop przez Ocean, prosto do Nowej Zelandii. A dalej? Dalej w planach jeszcze sporo Azji, ale tutaj wszystkie detale trudno jest jeszcze planować, bo nie wiadomo co Covid i różne wojny wywiną. Jak wszystko się uda, na koniec lutego wracamy do domu.

I w tym całym bałaganie musimy spakować 5 plecaków, aparaty, laptopy, tablety, zeszyty, ołówki i wszystko co potrzebne aby uprawiać homeschooling w wersji travel - równolegle realizowany program klasy 5, 6, i 8.W tzw międzyczasie robimy sobie dry-run tego wyjazdu, czyli spędzamy miesiąc poza domem w ramach UE. Dla testu jedziemy samochodem, ale pakujemy się w plecaki tak jakby był to wyjazd finalny, żeby ocenić ile rzeczy mamy ze sobą, czego zapomnieliśmy, a co jest zbędne.

Do tej pory (np. na miesiąc w Kolumbii) pakowaliśmy się zawsze w zestaw plecaków: 2x Quechua Forclaz 50, 1x HiMountain 50, 1x Bergson 40 1x Kanken. Już wiemy, że to tutaj nie zadziała.
Po pierwsze - na Chile potrzebujemy ciepłe ciuchy, więc ich objętość jest większa.
Po drugie - dzieciaki nam mocno urosły i zwyczajnie ich ciuchy zajmują więcej miejsca.
Na początku listopada czeka nas w takim razie upgrade plecaków.

Naukę chcemy realizować przy pomocy e-podręczników, więc musimy mieć na czym je otwierać, a poza tym też jest potrzebne coś do pracy i rozrywki dla młodzieży. Rok temu (i wcześniej) robotę robiły czytniki ebooków, ale na tym podręcznika do bioli czy fizy się nie otworzy, więc odpadło. Kupiłem używki ipady i na razie to robi robotę.

Jeszcze ze sprzętów to dużą zmianą jest dla mnie porządna ładowarka USB (GaN), kupiłem jaką małą rozmiarami (6x6cm, wymienne wtyczki więc od razu jest travel-ready), ma 4 porty USB i da się z tego ładować 4 urządzenia jednocześnie, łącznie z laptopami. To dobry ruch, bo zamiast 4 ładowarek mam jedną, więc uznajmy że te 200zł to dobre wydana kasa.

Bardzo sprawdza mi się też malutki router GL.inet, wielkości 5x5cm - podpina się to cudo do dowolnego internetu na miejscu (wifi, kablowy, albo mogę podpiąć telefon z kartą sim przez USB, albo modem USB) i po 2 minutach cały ruch bezpiecznie mi przesyła przez mój prywatny VPN, więc odpadają szemrane internety w hotelach. Dobra inwestycja.

Będzie na pewno trzeba rozkminić co ze sprzętem foto - w Kolumbii mieliśmy Sony A7II z małym stałoogniskowym obiektywem, było to zgrabne ale... no właśnie brakowało zooma. Teraz mamy i zooma (rozmiarem po złożeniu przypomina puszkę 0.33), ale jednak jest to większe niż stałka. Ale dwóch szkieł nie będziemy brać ze sobą, więc nie wiem co teraz z tym fantem. Do tego dochodzi dron i mały aparat-kamera do vlogowania. Gopro tym razem nie jedzie - ukradli mi podczas włamania do domu i jeszcze nie odkupiłem, ale chyba będzie to już nadmiarowy gadżet i wolę przeznaczyć tę kasę na co innego.

No i na deser zostaje nam przemyślenie kwestii obuwia, bo to jest jedna z większych i cięższych rzeczy do zabrania. Tym razem zestaw trampki i sandały chyba się nie sprawdzi :)

Tyle w kwestii sprzętu, za jakiś czas opowiem o biletach, bo oczywiście tanio nie będzie (że też zachciało nam się jechać w wysokim sezonie, znowu...)Kilka uwag z placu boju (tj. z placu nieustannego planowania).

W idealnym świecie taki wyjazd powinien być planowany z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Ale wiecie jak jest, covid, wojna, itd i jakoś nie było wiadomo czy w ogóle da się kupić te bilety, a jak się da kupić, to czy się poleci. Pierwszy bilet poszedł łatwo, jak zawsze deal na f4f, tym razem Chile, kupiliśmy tanio na listopad i zostawiliśmy do dojrzewania.

A teraz, na miesiąc przed wycieczką, zaczęły się schody:
1. W Patagonii wynajęcie auta graniczy z cudem, jakoś nie wpadliśmy na to wcześniej, żeby coś zabookować. Od 3 dni walczę przez whatsapp z różnymi prywatnymi firemkami, sukces jest blisko.
2. Z noclegami w Patagonii dramatu nie ma, na airbnb coś się wyrwie.
3. Jest dramat z następnym etapem wycieczki. Mieliśmy posiedzieć trochę w usa, ewentualnie podskoczyć na jakiś czas do Meksyku, ale po drodze przytrafiają się Święta Bożego Narodzenia, i albo szybko uciekniemy z USA gdzieś dalej przez 'peak season', albo nigdzie nie uciekniemy do końca stycznia.
4. Tym sposobem cudem wyrwaliśmy średnio tanie bilety z Houston do Aukland (NZ). Wymagało to wcześniejszego powrotu z Chile (3 dni wcześniej), ale udało się to przestawić z Lufthansą więc na Mikołajki zabieramy dzieciaki do Shire.
5. Jednak tym sposobem utknęliśmy w NZ, bo wylecieć stamtąd nie da się tak prosto w 'peak season'. Sytuacja jest chyba dramatyczna, bo sama NZ tania nie jest, a do tego człowiek to sobie nie zdaje sprawy, że to nadal jest daleko od wszystkiego. Lot z NZ do Tajlandii - 10h, kurcze, kawał drogi. I masa kasy, bo zachciało nam się podróżować w peak season. Cóż...Chyba Australia odpadnie z listy i polecimy od razu do Azji. W zasadzie mam już kupić ten bilet, ale właśnie naszło mnie, że w Azji dalej boją się covidu i może nie być opcji na przesiadkę przez to lotnisko, które sobie upatrzyliśmy. Znowu pod górę...Miesiąc minął, i jutro ruszamy. Postaram się gdzieś w międzyczasie uzupełnić relację o dalszy etap przygotowań. Plecaki spakowane, łatwo nie było, bo zabieramy ze sobą sporo szkoły, sporo elektroniki i ciuchy na 3,5 miesiąca. Wyszło tego dwa bagaże rejestrowane i trzy małe plecaki podręcznego. Za 7h startujemy, przed nami na razie Holandia, Panama, Chile, USA, Nowa Zelandia i Tajlandia. A dalej się zobaczy, bilet mamy na razie tylko do tego miejsca ;)

Jeszcze rzutem na taśmę w żabce zanabyłem barszcz czerwony winiary, nieodzowny towarzysz wigilijnych wieczerzy daleko od domu.Fotek nie ma ale też jest fajnie... (postaram się z telefonu jednak coś wrzucać).

Ciąg dalszy przygody - jest dobrze, i jest też niedobrze.

Jest dobrze, bo dotarliśmy do Chile. Na lotnisku nikt o nic nie pytał, żadne covidy ani inne sanitarne cuda, ani certyfikat ten biologiczny co to jedzenia wwozić nie trzeba. Immigracion 10 minut może zajęło, o niebo lepiej niż a Panamie i w zasadzie w godzinę byliśmy w apartamencie.
Poza tym jedzenie jest dobre, jakoś szczególnie drogo nie jest, słonko świeci i jest miło.

Jest też niedobrze, bo wraz z usunięciem jednej przeszkody na drodze pojawiają się inne drobne. I my już myślami jesteśmy na Atacamie (jutro), a tu na forum czytam o jakiś czarnych chmurach nad naszym pobytem w Patagonii. Do tego załatwienie karty sim zajęło mi godzinę czasu ('problemy z systemem senior'), a internet w mieszkaniu rwie. No i mecyje z bankomatami, prowizje z kosmosu, zostaje jeszcze revolut do sprawdzenia, ale nie miałem netu w telefonie więc nie było jak go doładować. Z stołecznych atrakcji zaliczyliśmy kolejkę na Cerro Cristobal, i jak zwykle ceny dla gringos są 2x większe, więc drugi etap kolejki czyli gondola musiał wypaść z budżetu. Image

Klasycznie żaden uber nie ma ochoty jechać rano na lotnisko, wiec czekamy na tego samego szofera który nas dwa dni temu wiózł z lotniska do miasta.Na razie przygoda goni przygodę, niestety nie tak miało to wyglądać. W Calamie wyszliśmy na miasto i wróciliśmy bez jednego iPhone . Sekunda nieuwagi, na ulicy gość jeden na środku udawał ze pije wodę i zrobił się tłok - telefon z kieszeni poszedł w siną dal.
Głupio dałem się zrobić, człowiek jest zbyt ufny. iCloud jeszcze pokazał telefon 4 ulice dalej ale potem ślad po nim zaginął.

A dosłownie pol godziny wcześniej o mały włos nie zostawiliśmy aparatu w samolocie- córka wracała po kapelusz słomkowy a tam aparat. Fuks jak nic, wiec na wyrównanie rachunków telefon musiał iść na straty :(W Meksyku nic nam nikt nie robił, w Kolumbii to samo, a tutaj zrobili mnie na szaro klasycznie - dwóch kolesi nas śledziło, potem na rogu ulicy jeden w wąskim przejściu nagle postanowił napić się wody, ktoś na mnie wpadł i byebye ip11.

Ciekawe, bo iCloud pokazuje mi lokalizacje tego telefonu od 4 godzin bez zmian, 400m od posterunku policji. Poszliśmy tam nawet, wysłali patrol ale chyba nie dojechał bo jak poszedłem z buta sprawdzić czy może mój telefon go zauważy to ani iPhone ani radiowozu. Po 3h daliśmy sobie spokój, a telefon nadal jest zdaje się na terenie myjni samochodowej. Miły pan posterunkowy jednak zasugerował żebyśmy zdrowia i życia nie ryzykowali i nie szli tam na własna rękę. Więc game over, musimy kupić nowy telefon i tyle. Poczekam może trafi mój własny do jakiegoś komisu - z iPhone wiele nie zrobią bo się zablokuje - pójdzie najwyżej jako dawca części.Telefon telefonem, a życie biegnie dalej.

Dzisiaj pierwszy dzień w SPdA i jest dobrze. Słonko daje mocno, więc w godzinach szczytu ukrywamy się w „apartamencie”.

Rano zrobiliśmy wycieczkę na solnisko i flamingi- w przeciwieństwie do innych miejscówek Chaxa jest jest tania - dorosły 8.000, młodzież 4.000. Ptaki w odległości kilku metrów, ścieżka dydaktyczna i tablice informacyjne po hiszpańsku i angielsku. Good Value, jedzie się tutaj wygodną drogą z SPdA.

Tankowanie w SPdA ok, ale po akcjach z Meksyku i wczorajszej kradzieży bałem się płacić karta, chyba uzbroje jakiegoś revoluta na następne tankowania bo gotówka nam się kończy. Praktycznej wszędzie tutaj zapłaci się karta.

Jak się ochłodzi nieco to ruszymy na popołudniowe zwiedzanie.

Myślę jeszcze o tym co dalej z zaginionym telefonem. Karta sim z polski będzie trudna do zdobycia bo mój operator nie ma esim … plus skąd brać telefon: z „komisu” tutaj w Chile to strach bo licho wie co w środku- zostaje zakup w Teksasie nowego SE (po taniości) albo szukanie używek - ktoś wie może o jakiejś sieci zajmującej się sprzedażą używanych tel? Jak tak to proszę pw

ImagePopołudnie spędziliśmy w domku a po 17 ruszyliśmy w stronę granicy z Argentyną. Widoki wspaniałe, zwłaszcza wulkany robią wrażenie. Niestety wysokość też zrobiła na mnie wrażenie i na jednej córce (13.), młodsze o dziwo nie narzekały wcale. Auto ledwo dawało radę pod górę, droga była ładna ale kulanie się na 2 biegu jest frustrujące.

Na zachód słońca pojechaliśmy tam gdzie wszyscy na spot nad doliną księżycową zaraz obok SPdA, ale było tak sobie ;) również tak sobie było z obserwacją gwiazd - odjechaliśmy 10km od SPdA w stronę gejzerów, ale San Pedro strasznie zanieczyszcza niebo nocne i przy moich słabych możliwościach drogi mlecznej nie byłem w stanie zauważyć (mimo braku księżyca).

Rano za to wraz z porannym cortado lekkie podniesienie ciśnienia: wracając z piekarni autem na głównym skrzyżowaniu w SPdA przejechałem bez zatrzymania się na stopie (5km/h jechałem po tych dziurach ale stop nie zrobiłem), no i pech chciał, że radiowóz był zaraz obok i mnie zatrzymali.
-Prawo jazdy - nie mam, w domu.
-Dokumenty auta - nie mam w domu.
-Skąd pan jest - Polska.
-Proszę zaczekać. Nie mówię po angielsku.

Już liczyłem w myślach kwotę mandatu ale jak typek podszedł to moja mądra żona powiedziała do oficera po angielsku że mamy dzieci w domu i gość odpuścił. Fuks.

ImageRano jednak zrobiliśmy zmianę wersji i pojechaliśmy na Valle de Luna, bilety 10k dorosły młodzież (12+) 5k, wiec po opłatach za usługę online wyszło 27k za nas wszystkich. Wytrzymaliśmy prawie trzy godziny, ale aż żal było patrzeć na różne dwoosobowe ekipy białych rowerzystów ostro męczących się po tych piaskach - po rowerach i strojach (szorty i topy) raczej nie byli to rasowi rowerzyści i dzień zakończą okładami z aloesu ;)

Teraz kolacja w Paso Turistico - porcje ogromne, ceny znośne. A na zachód jedziemy na inną lagunę.

Image
ImagePo południu zaliczyliśmy dwa niewypały: chcieliśmy pojechać na zachód słońca na laguna Tebenquiche - drogi szutrowe i nawigacja pokazywała 30km i 2h - ostatecznie dojechaliśmy prawie do końca i nas cofnięto, bo o 19:00 zamykają i mamy jechać i tyle z zachodu. No to pojechaliśmy na gwiazdy gdzieś daleko od wszystkiego, ale nie było też szałowo - jak sobie przypomnę cudowne niebo w Bryce Canyon to tutaj nie ma porównania. Cóż, można powybrzydzać.

Rano natomiast wersja na spokojnie - wyspaliśmy się, spakowaliśmy i odjazd na lotnisko.

Podsumowanie Atacama - fajne miejsce na kilka dni, trudny klimat - może nie temperatura co powietrze suche i słone - śluzówki tego nie lubią. Widoki niezapomniane, zwłaszcza wulkany. Jeśli tu wrócimy kiedyś to chyba tylko w spawie Uyuni :)

A na lotnisku fajna akcja - od lotu z AMS próbowaliśmy się złapać z @amatorsportu - siedział jeden rząd za nami na FRA-PTY, potem minęliśmy się w PTY, SCL i próbowaliśmy się spotkać w SPdA ale coś się nie dało- ostatecznie spotkaliśmy się w Calama na terminalu czekając na ten sam lot. No i od słowa do słowa wyszło, że mamy tych samych bliskich znajomych i znamy się z Wrocławia „ze słyszenia”. Ot, mały świat :)

Lot Calama-Santiago-Punta Arenas fajny i niefajny - na pierwszy odcinek dali nam miejsca 38 czyli bez okien, porażka, strasznie telepie i nic nie widać. Na drugi - awans do rzędu 37 i cudowne widoki na Torres o zachodzie słońca. Plus dla LATAM za rozterkę pokładową po wifi w dowolnej przeglądarce - nigdy nie widziałem takiego wyboru filmów czy bajek jak tutaj. Dzieciaki zachwycone.

No i na koniec Punta Arenas - o matko jak tu zimno. To ma być lato? W końcu na coś się przynajmniej przydadzą te zimowe ciuchy z Polski.W sumie to nie wiem, na ile to wybrzmiały, ale ponieważ nie ma nas długo w domu, No i na dodatek dzieci uczymy sami w edukacji domowej, w czasie podróży cześć lekcji robimy sami (np matematyka, czy też najbardziej oczywiste - geografia w praktyce), a cześć mamy online. Dlatego musimy mieć albo dobry internet mobilny albo dobre wifi w mieszkaniach. W Chile jeszcze jakoś się to udaje bo różnica czasu z Polską jest niewielka - wystarczy nieco wcześniej wstać na lekcje i tyle. Poza tym i tak chwilowo wieje i jest zimno, więc mała strata…

Image
Image
ImageOd trzech dni doświadczamy patagońskiej pogody, o ile coś takiego jest :)

W niedzielę w Punta Arenas było słabo, zarówno jeśli chodzi o pogodę, jak i inne plany - mieliśmy zamiar szukać nowego telefonu w Zona Franca (czyli wolnej strefie) ale była to pomyłka i bardziej jako scam bym tamto miejsce zaliczył niż jako cel zakupów, nawet z konieczności.

W poniedziałek za to zrobiło się jeszcze gorzej z pogodą, bo lało cały dzień, więc koniec końców zeszło nam na homeschoolingu i wyprawie do bankomatu. Od wtorku mieliśmy wynająć auto na tydzień w jakiejś nieokreślonej wypożyczalni od pana Hansa (nic nie było dostępnego w sieciówkach znanych i tych mniej znanych, więc pan z whatsappa był koniecznością), a oznaczało to konieczność zdobycia 560k w gotówce. I tutaj problemy są dwa - bankomat wypłaci dla obcokrajowca Max 200k na raz, więc nie dość, że musisz turysto znaleźć bankomat bez prowizji, to jeszcze taki, który pozwoli na kilka wypłat. Według pewnego excela bankomat Itau powinien w Revolut iść bez prowizji (visa), ale te w Punta Arenas chciały 6k opłaty za każde 200k wypłacone. Nie widziało nam się zapłacić prawie 100zł prowizji, więc zrobiliśmy sobie mały tour po bankach i za 6 razem był sukces - bankomat Scotiabank wypłacił 3x 200k bez prowizji z karty Revolut- opłacało się szukać.

Miły pan Hans był na tyle miły, że zamiast we wtorek o 12, podstawił mi wypasione auto w poniedziałek wieczorkiem, więc od wtorkowego poranka mogliśmy ruszyć w dalszą drogę do Puerto Natales.

Ujechaliśmy godzinę drogi i choć rozum podpowiadał co innego, silna wola podróżnicza zwyciężyła- być tak blisko Ziemi Ognistej i do niej nie dojechać to wstyd - w ten sposób skręciliśmy z Ruta 9 na wschód i po niecałych dwóch godzinach zameldowaliśmy się na przeprawie promowej przez Cieśninę Magellana. Prom pływa non stop (czytaj: czekasz na następny jak Ci ucieknie około 1h), bilet za samochód to 18k w jedną stronę. A jak już się przejedzie, tak jak my, to można pojechać do pierwszej możliwej wsi, spytać w informacji turystycznej o miejsca do jedzenia, zostać odesłanym do hostelu i tam czekając na obiad na żywo oglądać jak Lewandowski nie strzela karnego :). Takie combo nam się trafiło.

A potem wracać na prom, czekać, zapłacić 18k i wracać na stały ląd. I cisnąć do Puerto Natales 3 kolejne godziny. Ale cóż to, jeśli auto jest dobre i wycenę, drogi puste i proste i widoki wspaniałe.




Image

Image
Image
Image
Image
Image
Image


(Wrzucam te zdjęcia przez Tapatalk - da się to oglądać czy jednak lepiej przez komputer?)@opo nie, w końcu nie ale zniechęcam się do Rych ubezpieczeń - latam mi uszkodził plecak i dwie karty premium z Polski mnie odesłały z kwitkiem (zgodnie z ouw)Relacja się opóźnia, bo jak już mam czas, żeby coś napisać, to telefon jest tymczasowo zajęty...

Do Puerto Natales dojeżdżamy późnym wieczorem, jest jasno (22:00), zimno i pada. Miejscówkę mamy po taniości (150zł/noc), więc jakość taka sobie, ale damy radę. W nocy tak wieje, że czuję się na poddaszu naszej miejscówki jakbym spał pod namiotem w Bieszczadach i właśnie przechodziła burza...

Rano nadal wieje, nawet nie pada, więc ruszamy do Torres del Paine. Góry są raczej w chmurach, ale skoro już tu jesteśmy, to zawalczymy. Wybieramy trasę "od góry", czyli jedziemy Routa 9 ile się da - droga najpierw jest fajna - pusto, prosto, da się jechać 100 km/h i więcej, ale za Cerro Castillo droga przechodzi w tryb "autostrada w budowie" i zaczyna się szuter. I ten szuter już będzie nam wypełniał większość dnia. Góry nadal za chmurami, więc mało co widać, ale jeziorka są ok - kolory mają różne, zaczynamy od tych małych i biało-mętnych. Wiatr wieje, jest zimno, ale cóż - pojechaliśmy, to trzeba zwiedzać. Idziemy na mirador przy wodospadzie (Salto Grande) - wieje strasznie, cieżko nawet zdjęcie zrobić bo aparat z rąk wyrywa. Nawet widać "rogi" (Cuernos del Paine), więc się cieszymy myśląc, że to jest to co mamy widzieć (potem już wiemy, że "to" jest z tyłu i tego wcale nie widać). Bunkrów nie ma, ale też jest fajnie.
Zmarznięci szukamy czegoś do zjedzenia - jest przy Salto Grande budka z jedzeniem (Cafeteria Pudeto), mają kawę i zupę pomidorową, wybór mały, więc jedziemy kawałek dalej do Hosteria Pehoe - fajne miejsce, malowniczy hotel z widoczkiem, idzie się do niego na wysepkę po małym mostku. Ale hotel z potencjałem widokowym, ale podejściem niebiznesowym - o tej godzinie nie ma jedzenia i odchodzimy z kwitkiem. Wracamy więc do Cafeteria Pudeto - pomidorówka jest ok, kawa bardzo dobra jak na miejsce i ceny, majątku na szczęście nie wydajemy. Budą za to buja tak, jakby zaraz miała się rozpaść pod naporem wiatru.
Po posiłku zaczyna padać jeszcze mocniej, więc wracamy powoli szutrem do domu (droga wyjazdowa wiedzie przez ogromną, malowniczą polanę). Chmury idą coraz niżej, więc nawet na miradorach nie stajemy - nie ma to sensu.
Wieczorem robimy sobie kolację pocieszenia - idziemy do knajpy na jagnięcinę. Tanio nie jest, ale za to przysiadamy się do stolika do Claudio. Claudio jest Chilijczykiem, przyleciał tutaj w delegacji z Puerto Montt, pracuje w przemyśle łososiowym. Daje kilka wskazówek, opowiada o sytuacji w Chile.

Następny dzień chcemy znowu zaryzykować w Torres del Paine, tym razem od drugiej strony. Jedziemy więc od dołu (skręcamy w mniejszą drogę tuż za lotniskiem Puerto Natales), i jest to zdecydowanie właściwy kierunek - szczyty widać cały czas, każdy mirador wypada super, każde jezioro ma inny kolor. Jest naprawdę ekstra (jak na warunki z poprzedniego dnia). Za bramą wjazdową do parku skręcamy w lewo na Lago Grey - rozważamy wykupienie (absurdalnie drogiej) wycieczki katamaranem pod czoło lodowca Grey. Po dojechaniu na miejsce ostatecznie wycieczki nie kupujemy - można to zrobić tylko online albo w hotelu, a my zaparkowaliśmy 1km dalej i to przeważyło, że jednak nie wydamy tego 1600zł na bilety za lodowiec (tak naprawdę to nie chcieliśmy tyle kasy topić na tę atrakcję więc ostatecznie dobrze się stało). Zamiast tego - spacer plażą nad Lago Grey do miradora. Wieje strasznie. Katamaran stoi i nigdzie nie popłynie.
Spacer na mirador, z którego można oglądać lodowiec i błękitny góry lodowe to 1,5 km po kamienistej plaży (i na końcu trochę po górce przez krzaki). Część trasy 'po plaży' jest straszna (w stronę 'do') - wieje tak, że trudno się idzie, zimno, chmury, widoki ładne, ale jakoś tak strasznie (i ta myśl, że trzeba będzie wrócić). Sam mirador fajny, góry lodowe robią wrażenie, ale brakuje porządnego obiektywu (mamy 28-200) żeby zrobić takie fajowe pocztówkowe kadry. Pada hasło do powrotu, i to jest najgorsze 1000m do przejścia jakie pamiętam w ostatnich latach (już godzinny spacer po dżungli w górach obok Pereiry w rzęsistym deszczu nie był tak zły) - wieje tak, że młodsze córki trzymam mocno za rękę a mimo to je podrywa czasem nad ziemię. Kawałek dalej idzie starsza pani, którą wiatr porywa, przewraca i toczy po ziemi. Dalej widzę kogoś kto goni z wiatrem jakąś rzecz, którą mu wiatr porwał. Co gorsza, z każdą chwilą wiatr się nasila - coś siecze w twarz, i w sumie nie wiem czy to drobne kamyczki czy woda. Trasa - straszna (ale przy dobrej pogodnie na pewno piękna).
Na pocieszenie - widoczki super, bo wiatr rozwiewa chmury i można oglądać góry. Jedziemy jeszcze na kilka innych miradorów, i na każdym jest super - mimo, że wiatr wieje, to widzimy wiele niezapomnianych, bajecznych widoków górskich. Warto było, mimo tego, że momentami było strasznie. Trochę żal, że nie podeszliśmy pod Base Torres (od drugiej strony), ale nie było pogody ani czasu. Może jeszcze spróbujemy w inny dzień, a jak nie, to będzie po co wracać.
Ostatecznie dwa dni w TdP uznajemy za udane, a patrząc na prognozy pogody (ma lać cały dzień), podejmujemy spontaniczną decyzję o wynajęciu czegoś na dwie noce w Argentynie i zużyciu deszczowego dnia na transfer samochodowy.


Image
Image
ImageWynajmując auto przez Whatsappa od Hansa (ostatecznie było to super doświadczenie, super auto i bezproblemowy wynajem), ustalaliśmy, że ma być opcja wjazdu do Argentyny - chcieliśmy przecież zobaczyć lodowiec Perito Moreno. Skoro więc pogoda miała się popsuć (albo, inaczej patrząc, już była kiepska), to zdecydowaliśmy na spontanie wynająć inne miejsce do spania na 2 noce i padło na El Chalten.

O Argentynie wiedzieliśmy zdecydowanie za mało (no bo nie była celem naszej podróży), a nazwa El Chalten nic mi nie mówiła, tak samo jak Fitz Roy. Cerro Torre juz prędzej, ale jakoś to wszystko ze sobą się nie spinało w mojej głowie. Po szybkim przeglądzie forum f4f miałem już pewne rozeznanie "możesz być w El Chalten 5 dni i Fitz Roya i tak nie zobaczysz", ale i tak lepsze ryzyko niż siedzenie w Puerto Natales - tym sposobem ruszyliśmy w piątkowy poranek do Argentyny.
Przejście przez granicę poszło sprawnie (akurat kolejka była na przyjazd do Chile, a wyjazd miał osobne okienka i szło szybko) - najpierw policja migracyjna, potem aduana, różne kwitki stemplowali, sprawdzali dokumenty auta itp (angielski raczej niekoniecznie znany przez obsługę graniczna), potem to samo po stronie argentyńskiej i możemy jechać. Droga była ciężka, bo wiało strasznie i rzucało autem, ale poza tym - cudowna. Ogromne przestrzenie, a jakieś 70km od Calafate wjeżdża się z płaskowyżu do ogromnej równiny (doliny?) - prawie jakbym w Wielki Kanion wjeżdżał.

Zajechaliśmy najpierw do Calafate rozeznać się w Argentynie i zdobyć gotówkę, bo nam powiedzieli, że Perito Moreno tylko za gotówkę argentyńską. No to parkuję obok banku, i mam iść do bankomatu, ale może najpierw spytam w jakiejś agencji turystycznej co i jak. Pani mi mówi, że można te bilety online, a El Chalten to bez biletów więc nawet spoko. Ale zaraz - bankomat wypłaca tylko 2000 peso arg., a wstęp do parku to 4000 od głowy... I tutaj przychodzi olśnienie, że czytałem na f4f poprzedniego wieczora coś o 'blue dolar'. Szybkie rozeznanie internetu (o dziwo na ten jeden moment zadziałała karta SIM z Movistar Chile), i wiem co i jak - że są dwa kursy, i że trzeba szukać nieoficjalnych kantorów. Przypadkiem w portfelu mam 200$ jeszcze z dawnych wycieczek do usa, więc ruszam w miasto na poszukiwania 'cambio'.
Pierwsze wrażenie - super, o ile Natales to jak jakaś odległa Alaska, to tutaj - jak w Parkach Narodowych w USA, masa ludzi, knajpy, sklepiki, ciepło, słonko świeci. Tylko kantoru brak. Gdzieś na końcu ulicy znajduję cambio i mi babka mówi z okienka, że ona tylko kurs oficjalny 1USD=162 peso (a dzięki google wiem, że blue to jakieś 300). Kręcę nosem, a pani na to, że mam wejść do restauracji obok i tam wymienić. Tak, do restauracji. No to wbijam, kelner po angielsku pyta o co chodzi, ja na to zakłopotany, że chcę wymienić dolary. "A to proszę, po schodach na górę, do biura". W biurze inny turysta wymienia, a po nim wchodzę ja - pani podaje stawki (1USD=290 peso), pyta ile chcę wymienić, odlicza kasę na maszynce do liczenia banknotów i gotowe. Z plikiem lokalnej gotówki ruszam na stację paliw, tankuję diesel premium i wychodzi 3,40PLN/l (ten tańszy wyszedł mnie później jakieś 2,70 PLN/l). Nadal nie dowierzam co się dzieje...

Ruszamy dalej do El Chalten, długa to droga i piękna (Routa 40), ale góry za chmurami. Na miejscu, w miasteczku, zupełnie inny klimat niż wszędzie gdzie byliśmy do tej pory - takie trochę większe Ustrzyki Górne, do których jedzie się w jasnym celu i nikt tam nie jest przypadkiem. Nasz host (a raczej jego ojciec), czeka na nas przed domem (nie mieliśmy internetu i nie było jak go powiadomić kiedy przyjedziemy). Wita nas *po angielsku*, opowiada co mamy robić, o swojej rodzinie, obiecuje że jutro zobaczymy góry i załatwi nam pogodę, doradza co możemy robić w czasie pobytu. Zupełnie, ale to zupełnie inne doświadczenie niż w Chile. Na koniec wysyła nas do knajpy gdzie sam chodzi jeść z wnukami - Rancho Grande, mają wołowinę i mamy zamówić dla dzieci milanese (schabowy z wołowiny) - starczy dla trójki dzieci spokojnie jedna porcja.
Idąc za rekomendacją hosta trafiamy do tej knajpy i już wiemy, że jesteśmy w raju - stek 500g z frytkami i jajkami - 3500 peso (12 USD). Pierwszy raz podczas tej podróży zamawiamy 3 dania i nie jesteśmy w stanie przejeść wszystkiego (a cała nasza rodzina kocha jeść ;)). Wracamy do domu z jeszcze bardziej rozbudzonymi nadziejami na kolejny dzień w El Chalten.

Budzę się o 5, bez budzika. Robi się jasno, odsłaniam zasłony i widzę Fitz Roy'a, wprost przed naszym domem, w kolorze moreli (jest jeszcze przed wschodem, więc to poranna zorza go tak zabarwia). Ubieram się, aparat, kamera, dron i cały szpej do auta i jadę kawałek dalej, na drogę do El Chalten, na fotki. O-MATKO-JAK-PIĘKNIE! Do czasu wyjazdu do Chile moim top widokiem był Glacier Point w Yosemite, potem chyba Torres i jeziora to pobiły, ale tutaj jest nokaut. Gapię się na te górzyska chyba z godzinę, po czym wracam, budzę Martę i jedziemy gapić się razem. Zapowiada się cudowny dzień.

Z braku czasu (musimy o 13 być w domku), idziemy tylko na mirador Fitz Roy (12km), wycieczka dalej, na właściwe widoczki pod sam szczyt będzie możliwa kiedy indziej. Ale i tak jest przepięknie. Na obiad chcemy iść do Rancho Grande, ale o 16-tej jest mecz ARG-MEX, więc nie ma w knajpie nawet miejsc stojących. Udaje nam się siąść i zamówić w połowie meczu, akurat kroję mojego cud-steka gdy Messi niestety strzela bramkę i cała knajpa wyje w ekstazie. Tylko nasza piątka coś je, reszta tylko zapatrzona w TV ogląda mecz. Po meczu - całe El Chalten śpiewa i świętuje na ulicy. Bezcenne. Na wszelki wypadek nie mówimy, że jesteśmy z Polski :)

Wieczorem jeszcze jedne widoczki na Mirador Condor, nadal pięknie, ale o świcie światło było dużo lepsze, a w drodze do domu łapiemy empanadę z mięsem z guanaco.

Cudowny, cudowny dzień. Już nie możemy doczekać się następnego dnia, bo mamy jechać na lodowiec.


Jeszcze w chmurach:

Image

Rano:
Image


Image
Image
Image
Image
ImageW niedzielę musieliśmy trochę zmodyfikować plany, bo chcieliśmy pojechać na mszę i pierwsza opcja wskazywała na kaplicę w El Chalten, tak aby jeszcze trochę pozwiedzać, ale kaplica owszem jest, ale najbliższy ksiądz ma 180km do niej więc z mszy nici. W związku z tym trzeba było rano się zebrać z El Chalten i z Fitz Roy'em w lusterku ruszyć do Calafate.

Głównym celem tego dnia było odwiedzenie lodowca Perito Moreno (w zasadzie był to główny powód wjazdu do Argentyny, zanim odkryliśmy inne zalety). Na lodowiec jedzie się z El Calafate około 1h ładną, pustą, malowniczą a na końcu krętą drogą. Niestety do samego końca nie wiedzieliśmy ile nas ta zabawa będzie kosztowała - cena za dorosłego to 4000 peso (arg), a za dzieci ... no właśnie nie wiadomo bo różnie podawali. Ale na miejscu wszystko się wyjaśniło - bogaci turyści z zagranicy płacą równo - czy dorosły, czy dzieciak - 4k peso i tyle (co po dolarowemu wyszło jakieś 60 zł). Cena nie tak duża, zważywszy na wyjątkowość tego miejsca i atrakcji samej w sobie.

Na miejscu dojeżdża się a parking, skąd albo idzie się szlakiem niebieskim (pomostami) w stronę lodowca (pod górę!, ale patrzymy na lodowiec) i wraca shuttle busem, albo w odwrotną stronę. Sami nie wiemy która opcja lepsza, idąc pomostem od parkingu fajniejsze widoczki, ale trzeba się napracować na schodkach.

Lodowiec cudowny, jeden z bardziej wyjątkowych widoków jaki widzieliśmy. Nie cielił się zbyt mocno, więc nie było spektakularnych huków, ale i tak było ekstra. Aha - za kolejne 4k można wykupić rejs łódką.

Na lodowcu byliśmy jakieś 2h, potem wróciliśmy do Calafate, zatankowaliśmy po taniości i ruszyliśmy do Puerto Natales, kawał drogi.
Na granicy byliśmy jedyni, argentyńska poszła sprawnie, chilijska najpierw chcieli covid certy (mógłbym ich sobie nadrukować ile się podoba, bo nikt tego i tak nie weryfikuje, cóż, po co to wszystko człowiek się pyta), potem paszporty, potem dokumenty auta, a potem S.A.G czyli trzepanie jedzenia. Babka spytała (po angielsku, o dziwo), czy mamy jedzenie, odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą że 3 jabłka kupione w Chile 3 dni temu. Po tej odpowiedzi stwierdziła, że jabłka musi zabrać i zerknie na nasze auto (trwało to 2 minuty dosłownie) - obyło się bez większego trzepania, i ok 22:00 byliśmy już w naszej norze sypialnej w Puerto Natales.

O poniedziałku nie ma co pisać - mieliśmy jechać na Torres i iść na trek do Base Camp, ale pogoda była tragiczna, skończyło się spacerem po nabrzeżu, fotkami i spotkaniem z polską parą która jedzie autem-potworem przez obie Ameryki.

We wtorek rano tradycyjny stres, uber nie miał ochoty jechać na lotnisko, więc ruszyłem w stronę centrum szukać auta a rodzina czekała przed chatką, w której spaliśmy. Łapałem taksy z ulicy, ale dopiero 5 czy 6 była zainteresowana. Przynajmniej gość był obrotny - nie marudził, że wielkie plecaki - wrzucił do bagażnika tak że się domknął, wyjął specjalne gumy-zaczepy i jazda. O 5 pax też się nie czepiał. 20 minut i 8k peso i już byliśmy na terminalu, żegnając z żalem Patagonię.Nie da się dorzucić zdjęć to na pożegnanie z Patagonia dodam, że lotnisko PNT ma taką nieprzyjemną praktykę konfiskowania kijków trekkingowych z podręcznego. A takie lotnisko jak SCL już z tym problemu nie ma - choć jedno i drugie obsługuje ta sama firma.

No dobra, teraz zaległe fotki.

Image
Image
Image
Image

I para pożegnalnych zdjęć z Puerto Natales:
Image

Image(spoiler alert: jesteśmy już w NZ, ale było o krok od tragedii - o tym w dalszych odcinkach)

Wybór lotów z Puerto Natales do Santiago był dość ograniczony, więc mieliśmy być przez kilka dni znowu w okolicy stolicy Chile, tak aby ze spokojem dojechać na lot do Houston, bez spiny, że opóźnienie w Patagonii rujnuje nam układankę trzech kolejnych lotów. Miasto Santiago już zaliczyliśmy po przylocie z Panamy, więc nieszczególnie nam zależało na eksplorowaniu stolicy (a kradzież w Calamie tym bardziej zniechęciła do miasta i tłoku), więc plan był taki aby pojechać Trubusem do Valparaiso i tam zostać przez parę dni.

Z Valparaiso ostatecznie zrezygnowaliśmy, bo poznani lokalsi uprzedzali nas, że różnie tam bywa z bezpieczeństwem, i zastąpiliśmy to miejsce pobliską miejscowością Renaca (zaraz za Vina del Mar). Coś jak nasz Sopot, tylko 10x większe - ogromne bloki przy plaży, apartamentowce 'ocean view' i ceny z kosmosu. Chyba najdrożej w Chile gdzie byliśmy (internet potwierdzi, że to najdroższa okolica), ale przynajmniej mieszkanie duże, względnie tanie i z widokiem na Ocean i zachody słońca.

Z Turbusa też zrezygnowaliśmy, niestety albo i nie - co innego jak jedzie 1 osoba (jak to opisywał np. @cart w relacji swojej - wtedy jest to ekonomicznie uzasadnione), a co innego jak my, w 5 osób, z plecakami itp. Zamiast tego po prostu na 2 dni przed przylotem do SCL wynająłem auto w Chilean - wybrałem jakieś małe coś (miał być Swift, dali VW Gol nówka sztuka 2000km przebiegu), finansowo wyszło to podobnie jak Turbusy, za to odpadło przesiadanie się, taksówki z/do dworca itp no i najważniejsze - dało wolność wyjazdu w miejsca, do których byśmy nigdy nie trafili w opcji "komunikacja publiczna".

W Renece mieliśmy jeden dzień chillu na naukę do egzaminów i nadgonienie tematów szkolnych. Poza tym zaliczyliśmy dwie atrakcje - wydmy w Con-Con oraz uwaga - wyspę z pingwinami.

Wydmy fajne, pierwszy raz wchodziliśmy na szczyt wydmy, normalnie fotki można robić jak na jakiejś pustyni :). Parkuje się auto w pobliskim markecie za darmo i przechodzi przez ulicę - więc dostępność 'atrakcji' świetna, ludzi mało.

Wyspa z pingwinami to też ciekawa historia - trzeba jechać ok 1h na północ od Vina del Mar (miejscowość nazywa się Cachagua) - parkujemy przy plaży i zaraz obok jest 50m od brzegu wysepka, na której jest kolonia pelikanów, kormoranów i pingwinów (dwa gatunki). Ludzi zero, pingwiny widać prawie gołym okiem, a z lornetką to już wypas. I to wszystko za darmo i dostępne z samochodu (w Punta Arenas zrezygnowaliśmy z Isla Magdalena bo rejs 2h i cena atrakcji skutecznie nas od tego odstraszyły). Wiadomo, że może to nie to samo, że nie chodziliśmy wśród tych pingwinów (ale może to i dobrze, że im się nie przeszkadza), ale za to 4free więc sukces duży. Na tyle duży, że drugiego dnia jechaliśmy tam ponownie robić zdjęcia (bo zapomnieliśmy zabrać aparatu dnia pierwszego). Przy okazji obok pingwinów ustrzeliliśmy super miejsce na jedzenie - lokalna knajpa, menu dnia za 5k, więc jak na Chile tanio.

I tyle. Po sesji zdjęciowej ruszyliśmy w stronę Santiago, zostawiliśmy auto na lotnisku i poszliśmy na nasz lot do Houston. Swoje w kolejce odstaliśmy, bo mamy wizy USA w innych paszportach niż nasze główne, więc żadna automatyzacja nie przeszła, ale ostatecznie o 23 byliśmy już w podstarzałym B767 lecącym do Houston.

Chile - udany kierunek, Patagonia przecudowna, na pewno jeszcze wrócimy bo jest masa rzeczy do odkrycia. Czy było drogo? Cóż, ostrzegano nas, że Chile jest drogie, ale po Chorwacji czy innych europejskich miejscach jakoś strasznie nie było. Co prawda częściej gotowaliśmy sami, niż jedliśmy w knajpach, ale nie było tak źle. Wyjazd na plus, poza lekkim niesmakiem związanym z kradzieżą telefonu.

Image
Image
Image
Image
Image

Image
ImageJak wiadomo chilijskie promo z Amsterdamu wymuszało powrót przez Houston (w jednej z dostępnych opcji) i tak też miała wyglądać nasza podróż.
Gdyby sytuacja na świecie uległa jakiemuś strasznemu pogorszeniu (wojny, covidy, cokolwiek), a trzeba wiedzieć, że bilety kupiliśmy w lutym 2022 i wszystko mogło się zdarzyć, to powrót do Europy był zagwarantowany z tego Houston po paru dniach zwiedzania USA. A że potem przyszło nam do głowy lecieć od razu gdzieś dalej to inna sprawa.

Nie będę tutaj opisywał perturbacji biletowych, bo to nie jest ważne. Finalnie stanęło na tym, że mieliśmy do Houston przyjechać w sobotę rano, a w niedzielę po południu lecieć dalej, do Nowej Zelandii. Aby dobrze wykorzystać ten czas, wynająłem auto w Hertz (mam tam gold'a). Samo wynajmowanie aut w USA to ciekawe doznanie, ale nie będę tutaj przynudzał, dali wygodnego SUVa w cenie sedana i tyle. Przylecieć udało nam się z Santiago 30m wcześniej, więc byliśmy pierwsi na immigration (jest to ważne, bo o tej samej porze w Houston ląduje chyba 8 rejsów z Ameryki Południowej i można kwitnąć nawet 2h). Rozmowa z border control trwała 30s, nawet pieczątek nie dali :(, szybka akcja i 5:40 byliśmy przed terminalem.
Mieliśmy zarezerwowany nocleg w jakimś hotelu, ale ostatecznie dostaliśmy zaproszenie od polonijnej rodziny, która w stanach mieszka już 50 lat i ma ogromny dom pod Houston i jeszcze większe serce. Po przylocie zjedliśmy z nimi śniadanie i pojechaliśmy do NASA.

Nie wiem czy to był najlepszy wybór z tym NASA, może trzeba było jechać do Corpus Christi na lotniskowiec, albo gdzieś indziej. Centrum fajnie zrobione, ale jednak jak ktoś był na Cape Canaveral (jak piszący te słowa), to w Houston jest biednie, niestety. Ale dzieciom się podobało, nasza Olcia popłakała się ze wzruszenia jak weszliśmy do środka głównej hali ("tu jest jak w Gwiezdnych Wojnach"). Na mnie największe wrażenie zrobił oczywiście 747 (ten jeden jedyny do przenoszenia wahadłowców) oraz Falcon9 leżący obok niego. Park rakiet jest tutaj mniej wypasiony od tego na Florydzie, ale Saturn 5 w całości w hangarze też robi wow. Natomiast na minus (albo kilka minusów) tego miejsca przemawiają: kiepska obsługa, sami młodzi ludzie z wadą wymowy, ciężko zrozumieć co opowiadają, zupełnie zabrakło byłych pracowników (jak to ma miejsce na Florydzie); drożyzna w sklepiku z pamiątkami. Ale chyba najbardziej mi szkoda tego, że tak jak uważam że Amerykanie umieją w muzea (9/11 memorial, Centrum JFK Cape Canaveral, Intrepid itd.), tak tutaj zabrakło i tego patosu (który oni potrafią dobrze sprzedać), i tej ogólnej atmosfery. Tak jakby z tego muzeum powietrze uszło.
No ale, kto nigdy w NASA nie był, niech pójdzie. Kto był na Florydzie, to na Houston szkoda kasy.

W niedzielę za to już nic nie zwiedzaliśmy.
Rano, o 8, dostałem prawie zawału serca. Poważnie. Marta mówi, że byłem blady jak kartka papieru, gdy zabrałem się za online check-in na lot AA do Auckland i wyskoczyło, że musimy mieć NZeTA, czyli taką promesę na wjazd. I że jej nie mamy.
Zenek śpiewa "jak do tego doszło, nie wiem", i to samo sobie ja powtarzałem. Przecież nawet mam specjalnego excela gdzie wszystkie kraje na naszej trasie RTW mam opisane w wymaganiach wizowych i covidowych. Wszystko sprawdzanie na stronach gov.pl i gdzie tam jeszcze. I jak byk mam - Nowa Zelandia - bez wizy. Cóż, trzeba było doczytać do końca stronę rządową, bo tam w "dodatkowe dokumenty" pisali coś o NZeTA, ale że to było "ekran poniżej", to przeoczyłem.
Atak paniki, ręce się trzęsą. Instaluję aplikację NZeTA na telefonie, klikam po kolei całą rodzinę, dane, selfie, paszport, płacę frycowe. Po 20 minutach 5 wniosków ma status PENDING. Na maila przychodzi informacja, że wniosek jest procesowany, zwykle 50% wniosków rozpatrywanych jest w 10 minut, ale czasami może to trwać do 72h. A my do odlotu mamy godzin 8. W tym samym czasie w NZ jest dopiero 4:30 rano, na szczęście poniedziałek, więc jest nadzieja, że ktoś do roboty przyjdzie niedługo i może kliknie nasze wnioski.
Godzinę później jest bez zmian, status jest pending i tyle. Kontaktuje się z AA i sprawdzam opcję przebookowania biletu na parę dni później. Jest opcja na za tydzień, kwota dopłaty 8000. Dolarów. Robi mi się słabo, chyba jednak trzeba będzie wracać do Amsterdamu z tej naszej wycieczki i szukać innego dolotu do Azji i ewentualnie NZ. Plany i marzenia zaczynają się sypać.
Na 11:00 zabierają nas na mszę do polskiej parafii. Pięknie się tutaj urządzili w tym Houston, a z racji meczu POL-FRA część ludzi przyszła na mszę w koszulkach reprezentacji. O 10:55 sprawdzam apkę NZeTA, jest approved. Można iść na kolanach do Częstochowy.

Ostatnie parę godzin w USA nadal jest nerwowe. Próbuję ogarnąć nowy (używany) telefon, bo nam ukradli w Chile, ale żeby go aktywować muszę mieć kod, który przyjdzie na inne urządzenie w Polsce, które ktoś musi znaleźć u mnie w domu. Chcę to zrobić koniecznie jeszcze przed odlotem, bo mam dobry net w USA a odtwarzanie iphone z backupu to kilkanaście GB danych. Z telefonem idzie mi kiepsko. Jedziemy na lotnisko, jest nerwowo, bo ruch na tych 8-pasmowych ulicach jest straszliwy i wiem, że jak będzie dzwon to wszystko jest na styk i z wyjazdu nici. O 15:05 zdajemy auto (nawet nikt go nie ogląda, proszę zostawić kluczyk i do widzenia). O 15:20 jesteśmy na terminalu A w Houston, próbujemy się odprawić na lot (Houston-Dallas-Auckland). Babka długo męczy się z naszymi paszportami, pada pytanie o NZeTA, pokazuję screen na telefonie, babka patrzy na niego przez pół sekundy może (nigdy nie dowiem się, czy było to gdzieś dokładniej weryfikowane). O Covidy nikt nie pyta. Drugi raz w naszej podróży mój zegarek zgłasza alarm "twoje tętno jest bardzo wysokie, ale nie trenujesz" (pierwszy raz w AMS przed pierwszym odlotem to miałem). Po 10 minutach skanowania paszportów i klepania w kółko czegoś w komputerze ostatecznie drukuje nam karty pokładowe i odbiera plecaki. Tętno zaczyna spadać.

Lot z IAH do DFW trwa tyle co nic, więc nawet picia i jedzenia nie rozwożą (można sobie podejść i poprosić). Cztery godziny później wsiadamy do Dreamlinera aby odbyć najdłuższy jak do tej pory lot w naszym życiu - 15h30m (bo musieli omijać burze) z Dallas do Auckland. Kolejny raz wychodzimy bez szwanku z potencjalnych tarapatów.

Następny wpis chcę zacząć już od Nowej Zelandii, więc dodam, że sam lot American Airlines DFW-AKL nie był taki straszny - samolot załadowany na full więc nie było opcji na wygodne spanie, ale serwis AA prima sort - obsługa starszej daty, chodzi, zagaduje, anegdotki. Jak prosisz o Colę, to daje puszkę i sam sobie otwieraj, a nie jak lufie mikro-kubeczek nalany do połowy. Posiłki w zasadzie trzy, ale że siedzieliśmy na końcu (rząd 35), to przy ostatnim jedzeniu już wyboru nie było. Ale jak na klasę ekonomiczną to ok - kocyk, podusia, jedzenie, IFE bardzo bogate. Przepaść względem Eurowings :)Pierwsze śliwki robaczywki...

Do Auckland przylatujemy z lekkim (45m) opóźnieniem, tak aby wycisnąć jak najwięcej przyjemności z lotu B789 przez Pacyfik. Pierwszy raz w Nowej Zelandii więc też nie do końca wiemy jak to będzie wyglądało na lotnisku, ale nie jest źle - wszystko sprawne i dobrze zorganizowane. Co 5 metrów plakacik informujący ile $$$ zapłacisz jak Cię złapią z jedzeniem wwożonym do Nowej Zelandii. Rozmowa z pogranicznikiem szybka i zgoda na wjazd jest (NZeTA nikt nie sprawdził, o covidy też nikt nie pytał). Zostaje jeszcze kontrola celno-żywnościowa, i tutaj wymiękamy - stajemy w kolejce "coś wwozimy" bo mamy 3 paczki barszczu w torebce Winiary (na Wigilię), więc głupio zapłacić 400$ kary za barszcz. Pan pyta co dokładnie mamy - "czekolada i instant soup" - pieczątka, go to line '1' i tyle. Poszło szybciej niż gdybyśmy stali w kolejce "nic nie wwozimy".

Jeszcze na lotnisku w Dallas zorientowałem się, że z trudem wynajęte auto (nikt nie chciał nam wynająć auta w Auckland ze zwrotem w Wellington) będzie do odbioru nie na lotnisku, ale w centrum miasta. Znowu niedoróbka organizacyjna, trudno, ale sprawdzam w google czy jest uberXL i ile kosztuje i macham na to ręką - dojedziemy do centrum z loniska.

Wychodząc z terminala kupuję kartę sim z lokalnym internetem - do wyboru Vodafone i Spark, ale tylko ten drugi pozwala na stawianie hotspotów. Za 50GB na 3mce płacę 79 NZD (czyli jakieś 240zł), całość zajmuje mi 2 minuty. Dla porównania podobny pakiet w Chile z bólem nóg załatwiałem 2 godziny, ale zapłaciłem jakieś 30 zł. Co kraj to obyczaj, a internetowo (podobno) Nowa Zelandia jest nieco w tyle za krajami drugiego i trzeciego świata.

Z nową kartą sim zamawiam ubera (ale by się dało bez, bo internet lotniskowy nawet przed terminalem działa), i są schody bo nie ma w menu UberXL. Wiem, że nie jesteśmy u Latynosów, więc wbijanie na spontanie w osobówkę w 5 osób odpada, zostaje wezwać Ubera, pojechać po auto do centrum i wracać po dzieciaki. Przyjeżdża Mitsubishi Outlander (7-os), pytam gościa czy może zabrać 5 pasażerów, on na to, że nie, bo ichni jakiś urząd transportu stwierdził że jest za mało miejsca na nogi w trzecim rzędzie i zakazał używania siedzeń :/ Ale kierowca doradza, że z terminala są taksówki Van i shuttle van (takie latynoskie collectivo), i może tak będzie dla mnie lepiej niż tu wracać. Zmieniam w apce Uber dojazd na powrót na lotnisko, wysiadam gdzie wsiadłem i jestem bogatszy o poradę od taksówkarza i biedniejszy o 15 NZD za fatygę (Uber tyle skasował).
Sprawdzam jakie mam opcje z porady taksówkarza: collectivo chce 70 NZD od nas, myślę, że drogo, więc szukam dalej. Jest autobus miejski do centrum, ale żeby jechać trzeba kupić kartę (jak niegdyś w Londynie Oystera) i doładować na 10 NZD (karta kosztuje 5 NZD, i muszę mieć dla każdego pasażera, czyli kart 5) - wychodzi mnie za ten interes 75 NZD i sobie odpuszczam. Pojawia się też parka z Niemiec chętna na collectivo, ale akurat żadnego nie ma. Wypłacam 200 NZD z jedynego bankomatu na terminalu (prowizja 3 NZD = 9 zł, wstydźcie się chilijskie złodziejskie banki!), ogarniam collectivo i ruszamy do centrum.

Auto mam z Europcar (przez pośrednika discovercars czy jakoś, było najtaniej, co nie oznacza, że tanio). Brałem absolutne minimum czyli Suzuki Swift (wiedząc, że bagaż nie wejdzie), ale cena i tak była straszna, więc trudno. Wchodzę więc do małego biura w okolicy Harbour gdzie wita mnie miła starsza pani D..
D: "How are you today?"
R: (będzie po polsku dla wygody) "Lepiej nie pytaj, siedziałem 16h w samolocie a teraz przez mój błąd musiałem tutaj do centrum jechać z lotniska po odbiór, bo źle zaznaczyłem przy rezerwacji"
D: Oj, szkoda, a nie pytałeś u nas na lotnisku, może by ci coś dali?
R. (ups), oj, nie, wiesz, nie pomyślałem. Trudno.
D: Ok, sprawdźmy nazwisko Z..., macie Swifta... ale ile Was jest?
R: (lekko zażenowany) 5 osób, ale dzieci nie są duże, zmieścimy się, mamy plecaki i potem będziemy je trzymać w apartamencie, wiem, że swift jest mały ale...
D: No tak ale jedziecie do Wellington, więc jednak będziecie dużo jeździć. Słuchaj, mam tutaj inne większe auto, może Wam takie dać? Będzie Wam wygodniej (pokazuje nówkę sztukę Kia Stonic GT - taki kompaktowy suv).
R: yyy no tak, ale to w tej samej cenie?
D: Oczywiście!
R: chyba teraz powinienem Cię uścisnąć :)

Autko jest nówka sztuka z opcją sport, całe nasze tobołki mieszczą się idealnie do bagażnika (czyli jest większy od MG ZS w Chile), jeszcze drugi gość z wypożyczalni proponuje, że mi wyjedzie autem na ulicę w wygodniejsze miejsce żebym się nie stresował. A stres jest, bo nigdy autem z kierownicą nie po tej stronie nie jechałem :)

Wbijamy w mapę nasz cel - domek w Tauranga i ruszamy. O dziwo nie jedzie się źle, ale Kia mi bardzo pomaga, bo asystent pasa piszczy i koryguje kierownicę gdy mnie za bardzo ściąga do lewej. Zapowiada się świetny miesiąc w NZ. Gdyby tylko ci kierowcy nie jeździli jak wariaci...-- 12 Gru 2022 05:27 --

Mamy dzisiaj luźniejszy dzień (tj. dopadło mnie przeziębienie i nie chce nam się jeździć), więc pora nadrobić braki w relacji.

Pierwszy nocleg w Nowej Zelandii mamy w Tauranga, skąd mamy relatywnie blisko do paru atrakcji, które chcemy odwiedzić. Noclegi w NZ nie są jakoś kosmicznie drogie, w airbnb ustawiliśmy sobie kryterium ok 300zł/noc za godziwe warunki (kilka pokoi, kuchnia, pralka itp) i prawie zawsze się coś znalazło. Wprawdzie nie jest to nigdy w centrum turystycznym więc musimy dojeżdżać, ale coś za coś. W Tauranga odsypiamy lot przez ocean i zmianę czasu (oraz zgubienie jednego dnia), a następnego ranka ruszamy na poznawanie NZ.

Na pierwszy ogień - Rotorua, kolejne miasto (godzina drogi), centrum gejzerowo-geotermalne NZ. Atrakcji płatnych cała masa, my za darmoszkę idziemy do parku miejskiego z całą masą gorących źródeł. Śmierdzi niemiłosiernie, ale jako bonus są dwie 'wanny' gdzie można sobie w ciepłej wodzie pomoczyć nogi. Przy okazji robimy rezerwację na 'Maori experience' (o tym później) oraz idziemy na spacer do lasu sekwojowego.
Okazało się, że w okolicy Rotorua można spotkać sztucznie nasadzone sekwoje, takie same jak w lasach Redwood w Kalifornii. Co ciekawe, drzewa te tutaj w NZ rosną dużo szybciej niż w USA, więc okazy po 70m wysokości mają ledwie 100-120 lat. Atrakcja polega na spacerze pomostami wśród takich drzew, bilet rodzinny 2+3 kosztuje 99NZD (300zł) i uprawnia do dwóch wejść - w dzień i w nocy (niekoniecznie tego samego dnia). Drzewa bardzo fajne, żałuję, że nie mieliśmy więcej czasu na chodzenie po lesie, ale trzeba było wracać do domu i robić jedzenie.

Czy w NZ jest drogo? Cóż, z mieszkaniami nie jest tak źle. Z jedzeniem w knajpach pewnie już gorzej, kawę (dobrą, flat white najczęściej) kupuję za 5-6NZD, czyli cena jak we Wrocławiu w knajpie. Po podliczeniu budżetu naszej podróży wyszło nam, że jak mamy cokolwiek jeść w Azji, w NZ trzeba iść w low-cost, więc jedzenia w lokalach nie będzie wcale. W markecie ceny różne, niektóre rzeczy wyraźnie droższe (owoce/warzywa), mięso podobnie, masło tańsze niż w Polsce. Da się to ogarnąć jakoś bo produkty są dobrej jakości. Paliwo wychodzi taniej niż w Polsce (przynajmniej w listopadzie, kiedy ostatni raz tankowałem w PL).

Image
Image
Image
Image
Image

-- 12 Gru 2022 05:56 --

Drugi dzień zwiedzania Nowej Zelandii ma być spełnieniem jednego z naszych podróżniczych marzeń. Bilety mamy kupione już dawno, pogoda nie jest zła (nie pada), jedziemy więc do Hobbitonu.
Na forum jest kilka relacji z tego miejsca, więc nie wiem co więcej dodać. Dla nas to absolutny TOP jak się powinno robić takie atrakcje. Nie ma się poczucia, że jest to maszynka do nabijania kasy, wycieczki idą jedna za drugą, ale nie ma żadnego problem z robieniem zdjęć i czystych kadrów tam gdzie się ma na to ochotę. Spędziliśmy na planie dobre półtora godziny, mieliśmy fajnego przewodnika, który znał książki Tolkiena, anegdotki z filmu i nas o różne rzeczy odpytywał.
Największe wrażenie na nas zrobiło to, że zamiast po prostu zakonserwować tamto miejsce po kręceniu Hobbita i przewalać tylko wycieczkę za wycieczką, oni cały czas o to dbają. Trawa przycięta, kwiaty pięknie zadbana, warzywa prawdziwe w ogrodzie. Dbałość o każdy detal na najwyższym poziomie.

Z Hobbitonu ciśniemy do Rotorua, gdzie na 17:30 mamy Te Puia evening experience, czyli kolacja, pokaz kultury maoryskiej i wieczorne oglądanie gejzerów.
Cóż, tanio nie było, bo impreza nas wyszła 580NZD za naszą rodzinę. Kolacja w formie bufetu na bogato i bez limitu, jedzenie dobre i różnorodne ale takie nijakie, więc wychodzimy najedzeni ale spodziewaliśmy się po opisach czegoś więcej.
Pokaz maoryski ciekawy, niesamowita mimika twarzy Maorysów, ich tańce i śpiewy. Ale znowu niedosyt, całość trwa może 30 minut i tyle.
Na koniec wsadzili nas do pojazdu i zawieźli na gejzer i było wypasione widowisko, bo gejzer rozbujał się mocno i fajnie było to wszystko oglądać. Ale, gdyby całość kosztowała połowę mniej, wtedy byłoby to bardziej uzasadnione finansowo.

Na koniec dnia druga runda na pomostach w lesie, zdjęć brak bo w nocy słabo było coś uchwycić, ale sama atrakcja super. Znowu, gdyby nie to, że za 99NZD było podwójne wejście, to cena za atrakcję przedrożona.

Image
Image
Image
Image
Image
Image

Dodaj Komentarz

Komentarze (77)

zawiert 6 października 2022 12:08 Odpowiedz
W tzw międzyczasie robimy sobie dry-run tego wyjazdu, czyli spędzamy miesiąc poza domem w ramach UE. Dla testu jedziemy samochodem, ale pakujemy się w plecaki tak jakby był to wyjazd finalny, żeby ocenić ile rzeczy mamy ze sobą, czego zapomnieliśmy, a co jest zbędne.Do tej pory (np. na miesiąc w Kolumbii) pakowaliśmy się zawsze w zestaw plecaków: 2x Quechua Forclaz 50, 1x HiMountain 50, 1x Bergson 40 1x Kanken. Już wiemy, że to tutaj nie zadziała.Po pierwsze - na Chile potrzebujemy ciepłe ciuchy, więc ich objętość jest większa.Po drugie - dzieciaki nam mocno urosły i zwyczajnie ich ciuchy zajmują więcej miejsca. Na początku listopada czeka nas w takim razie upgrade plecaków. Naukę chcemy realizować przy pomocy e-podręczników, więc musimy mieć na czym je otwierać, a poza tym też jest potrzebne coś do pracy i rozrywki dla młodzieży. Rok temu (i wcześniej) robotę robiły czytniki ebooków, ale na tym podręcznika do bioli czy fizy się nie otworzy, więc odpadło. Kupiłem używki ipady i na razie to robi robotę.Jeszcze ze sprzętów to dużą zmianą jest dla mnie porządna ładowarka USB (GaN), kupiłem jaką małą rozmiarami (6x6cm, wymienne wtyczki więc od razu jest travel-ready), ma 4 porty USB i da się z tego ładować 4 urządzenia jednocześnie, łącznie z laptopami. To dobry ruch, bo zamiast 4 ładowarek mam jedną, więc uznajmy że te 200zł to dobre wydana kasa.Bardzo sprawdza mi się też malutki router GL.inet, wielkości 5x5cm - podpina się to cudo do dowolnego internetu na miejscu (wifi, kablowy, albo mogę podpiąć telefon z kartą sim przez USB, albo modem USB) i po 2 minutach cały ruch bezpiecznie mi przesyła przez mój prywatny VPN, więc odpadają szemrane internety w hotelach. Dobra inwestycja. Będzie na pewno trzeba rozkminić co ze sprzętem foto - w Kolumbii mieliśmy Sony A7II z małym stałoogniskowym obiektywem, było to zgrabne ale... no właśnie brakowało zooma. Teraz mamy i zooma (rozmiarem po złożeniu przypomina puszkę 0.33), ale jednak jest to większe niż stałka. Ale dwóch szkieł nie będziemy brać ze sobą, więc nie wiem co teraz z tym fantem. Do tego dochodzi dron i mały aparat-kamera do vlogowania. Gopro tym razem nie jedzie - ukradli mi podczas włamania do domu i jeszcze nie odkupiłem, ale chyba będzie to już nadmiarowy gadżet i wolę przeznaczyć tę kasę na co innego. No i na deser zostaje nam przemyślenie kwestii obuwia, bo to jest jedna z większych i cięższych rzeczy do zabrania. Tym razem zestaw trampki i sandały chyba się nie sprawdzi :)Tyle w kwestii sprzętu, za jakiś czas opowiem o biletach, bo oczywiście tanio nie będzie (że też zachciało nam się jechać w wysokim sezonie, znowu...)
zawiert 13 października 2022 05:08 Odpowiedz
Kilka uwag z placu boju (tj. z placu nieustannego planowania).W idealnym świecie taki wyjazd powinien być planowany z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Ale wiecie jak jest, covid, wojna, itd i jakoś nie było wiadomo czy w ogóle da się kupić te bilety, a jak się da kupić, to czy się poleci. Pierwszy bilet poszedł łatwo, jak zawsze deal na f4f, tym razem Chile, kupiliśmy tanio na listopad i zostawiliśmy do dojrzewania. A teraz, na miesiąc przed wycieczką, zaczęły się schody:1. W Patagonii wynajęcie auta graniczy z cudem, jakoś nie wpadliśmy na to wcześniej, żeby coś zabookować. Od 3 dni walczę przez whatsapp z różnymi prywatnymi firemkami, sukces jest blisko.2. Z noclegami w Patagonii dramatu nie ma, na airbnb coś się wyrwie.3. Jest dramat z następnym etapem wycieczki. Mieliśmy posiedzieć trochę w usa, ewentualnie podskoczyć na jakiś czas do Meksyku, ale po drodze przytrafiają się Święta Bożego Narodzenia, i albo szybko uciekniemy z USA gdzieś dalej przez 'peak season', albo nigdzie nie uciekniemy do końca stycznia.4. Tym sposobem cudem wyrwaliśmy średnio tanie bilety z Houston do Aukland (NZ). Wymagało to wcześniejszego powrotu z Chile (3 dni wcześniej), ale udało się to przestawić z Lufthansą więc na Mikołajki zabieramy dzieciaki do Shire.5. Jednak tym sposobem utknęliśmy w NZ, bo wylecieć stamtąd nie da się tak prosto w 'peak season'. Sytuacja jest chyba dramatyczna, bo sama NZ tania nie jest, a do tego człowiek to sobie nie zdaje sprawy, że to nadal jest daleko od wszystkiego. Lot z NZ do Tajlandii - 10h, kurcze, kawał drogi. I masa kasy, bo zachciało nam się podróżować w peak season. Cóż...Chyba Australia odpadnie z listy i polecimy od razu do Azji. W zasadzie mam już kupić ten bilet, ale właśnie naszło mnie, że w Azji dalej boją się covidu i może nie być opcji na przesiadkę przez to lotnisko, które sobie upatrzyliśmy. Znowu pod górę...
nick 13 października 2022 05:08 Odpowiedz
del
zawiert 11 listopada 2022 23:08 Odpowiedz
Miesiąc minął, i jutro ruszamy. Postaram się gdzieś w międzyczasie uzupełnić relację o dalszy etap przygotowań. Plecaki spakowane, łatwo nie było, bo zabieramy ze sobą sporo szkoły, sporo elektroniki i ciuchy na 3,5 miesiąca. Wyszło tego dwa bagaże rejestrowane i trzy małe plecaki podręcznego. Za 7h startujemy, przed nami na razie Holandia, Panama, Chile, USA, Nowa Zelandia i Tajlandia. A dalej się zobaczy, bilet mamy na razie tylko do tego miejsca ;)Jeszcze rzutem na taśmę w żabce zanabyłem barszcz czerwony winiary, nieodzowny towarzysz wigilijnych wieczerzy daleko od domu.
zawiert 16 listopada 2022 05:09 Odpowiedz
Fotek nie ma ale też jest fajnie... (postaram się z telefonu jednak coś wrzucać).Ciąg dalszy przygody - jest dobrze, i jest też niedobrze.Jest dobrze, bo dotarliśmy do Chile. Na lotnisku nikt o nic nie pytał, żadne covidy ani inne sanitarne cuda, ani certyfikat ten biologiczny co to jedzenia wwozić nie trzeba. Immigracion 10 minut może zajęło, o niebo lepiej niż a Panamie i w zasadzie w godzinę byliśmy w apartamencie.Poza tym jedzenie jest dobre, jakoś szczególnie drogo nie jest, słonko świeci i jest miło.Jest też niedobrze, bo wraz z usunięciem jednej przeszkody na drodze pojawiają się inne drobne. I my już myślami jesteśmy na Atacamie (jutro), a tu na forum czytam o jakiś czarnych chmurach nad naszym pobytem w Patagonii. Do tego załatwienie karty sim zajęło mi godzinę czasu ('problemy z systemem senior'), a internet w mieszkaniu rwie. No i mecyje z bankomatami, prowizje z kosmosu, zostaje jeszcze revolut do sprawdzenia, ale nie miałem netu w telefonie więc nie było jak go doładować. Z stołecznych atrakcji zaliczyliśmy kolejkę na Cerro Cristobal, i jak zwykle ceny dla gringos są 2x większe, więc drugi etap kolejki czyli gondola musiał wypaść z budżetu.
elwirka 16 listopada 2022 12:08 Odpowiedz
Ja tu widzę 4 wkurzone dziewczyny. I po co ci to było @zawiert;-)
zawiert 16 listopada 2022 23:08 Odpowiedz
Na razie przygoda goni przygodę, niestety nie tak miało to wyglądać. W Calamie wyszliśmy na miasto i wróciliśmy bez jednego iPhone . Sekunda nieuwagi, na ulicy gość jeden na środku udawał ze pije wodę i zrobił się tłok - telefon z kieszeni poszedł w siną dal.Głupio dałem się zrobić, człowiek jest zbyt ufny. iCloud jeszcze pokazał telefon 4 ulice dalej ale potem ślad po nim zaginął.A dosłownie pol godziny wcześniej o mały włos nie zostawiliśmy aparatu w samolocie- córka wracała po kapelusz słomkowy a tam aparat. Fuks jak nic, wiec na wyrównanie rachunków telefon musiał iść na straty :(
kostek966 16 listopada 2022 23:08 Odpowiedz
A tyle razy ostrzegałem przed utratą telefonu, szczególnie w Chile i Meksyku, ale w całej Ameryce południowej trzeba uważać, dobrze że nie wyjęli paszportów,W Calamie polecam knajpkę pasion Peruana z owocami morza na osłodę
zawiert 17 listopada 2022 05:08 Odpowiedz
W Meksyku nic nam nikt nie robił, w Kolumbii to samo, a tutaj zrobili mnie na szaro klasycznie - dwóch kolesi nas śledziło, potem na rogu ulicy jeden w wąskim przejściu nagle postanowił napić się wody, ktoś na mnie wpadł i byebye ip11.Ciekawe, bo iCloud pokazuje mi lokalizacje tego telefonu od 4 godzin bez zmian, 400m od posterunku policji. Poszliśmy tam nawet, wysłali patrol ale chyba nie dojechał bo jak poszedłem z buta sprawdzić czy może mój telefon go zauważy to ani iPhone ani radiowozu. Po 3h daliśmy sobie spokój, a telefon nadal jest zdaje się na terenie myjni samochodowej. Miły pan posterunkowy jednak zasugerował żebyśmy zdrowia i życia nie ryzykowali i nie szli tam na własna rękę. Więc game over, musimy kupić nowy telefon i tyle. Poczekam może trafi mój własny do jakiegoś komisu - z iPhone wiele nie zrobią bo się zablokuje - pójdzie najwyżej jako dawca części.
zawiert 20 listopada 2022 23:10 Odpowiedz
Po południu zaliczyliśmy dwa niewypały: chcieliśmy pojechać na zachód słońca na laguna Tebenquiche - drogi szutrowe i nawigacja pokazywała 30km i 2h - ostatecznie dojechaliśmy prawie do końca i nas cofnięto, bo o 19:00 zamykają i mamy jechać i tyle z zachodu. No to pojechaliśmy na gwiazdy gdzieś daleko od wszystkiego, ale nie było też szałowo - jak sobie przypomnę cudowne niebo w Bryce Canyon to tutaj nie ma porównania. Cóż, można powybrzydzać.Rano natomiast wersja na spokojnie - wyspaliśmy się, spakowaliśmy i odjazd na lotnisko. Podsumowanie Atacama - fajne miejsce na kilka dni, trudny klimat - może nie temperatura co powietrze suche i słone - śluzówki tego nie lubią. Widoki niezapomniane, zwłaszcza wulkany. Jeśli tu wrócimy kiedyś to chyba tylko w spawie Uyuni :)A na lotnisku fajna akcja - od lotu z AMS próbowaliśmy się złapać z @amatorsportu - siedział jeden rząd za nami na FRA-PTY, potem minęliśmy się w PTY, SCL i próbowaliśmy się spotkać w SPdA ale coś się nie dało- ostatecznie spotkaliśmy się w Calama na terminalu czekając na ten sam lot. No i od słowa do słowa wyszło, że mamy tych samych bliskich znajomych i znamy się z Wrocławia „ze słyszenia”. Ot, mały świat :)Lot Calama-Santiago-Punta Arenas fajny i niefajny - na pierwszy odcinek dali nam miejsca 38 czyli bez okien, porażka, strasznie telepie i nic nie widać. Na drugi - awans do rzędu 37 i cudowne widoki na Torres o zachodzie słońca. Plus dla LATAM za rozterkę pokładową po wifi w dowolnej przeglądarce - nigdy nie widziałem takiego wyboru filmów czy bajek jak tutaj. Dzieciaki zachwycone.No i na koniec Punta Arenas - o matko jak tu zimno. To ma być lato? W końcu na coś się przynajmniej przydadzą te zimowe ciuchy z Polski.
garmond 24 listopada 2022 05:08 Odpowiedz
Da się. Ładne fotki.Dwa tygodnie temu pogoda była jak najbardziej w porządku.
pajacyk 24 listopada 2022 12:08 Odpowiedz
super relacja, wyprawa w takim składzie - szacun, czekam na więcej
opo 24 listopada 2022 12:08 Odpowiedz
zawiert napisał:dwóch kolesi nas śledziło, potem na rogu ulicy jeden w wąskim przejściu nagle postanowił napić się wody, ktoś na mnie wpadł i byebye ip11.Z tego co kojarzę chyba rozważałeś Revolut Metal, które teoretycznie jakieś ubezpieczenie od utraty telefonu posiada (nie znam szczegółów i wymagań), poszedłeś w ten metal?
zawiert 25 listopada 2022 05:08 Odpowiedz
@opo nie, w końcu nie ale zniechęcam się do Rych ubezpieczeń - latam mi uszkodził plecak i dwie karty premium z Polski mnie odesłały z kwitkiem (zgodnie z ouw)
kostek966 29 listopada 2022 05:08 Odpowiedz
Jeśli jeszcze można wrócić do telefonu, to jak mi ukradli w Meksyku, to sprawdziłem ubezpieczenie na mojej kk w mbanku i okazało się, że to musi być wynikiem rozboju, z telefonem muszą ukraść także kk, trzeba zgłosić na policję, jest udział własny i dostanie się 300 zł max, więc szkoda czasu na takie dodatkowe pseudo ubezpieczenia
zawiert 2 grudnia 2022 23:08 Odpowiedz
W niedzielę musieliśmy trochę zmodyfikować plany, bo chcieliśmy pojechać na mszę i pierwsza opcja wskazywała na kaplicę w El Chalten, tak aby jeszcze trochę pozwiedzać, ale kaplica owszem jest, ale najbliższy ksiądz ma 180km do niej więc z mszy nici. W związku z tym trzeba było rano się zebrać z El Chalten i z Fitz Roy'em w lusterku ruszyć do Calafate. Głównym celem tego dnia było odwiedzenie lodowca Perito Moreno (w zasadzie był to główny powód wjazdu do Argentyny, zanim odkryliśmy inne zalety). Na lodowiec jedzie się z El Calafate około 1h ładną, pustą, malowniczą a na końcu krętą drogą. Niestety do samego końca nie wiedzieliśmy ile nas ta zabawa będzie kosztowała - cena za dorosłego to 4000 peso (arg), a za dzieci ... no właśnie nie wiadomo bo różnie podawali. Ale na miejscu wszystko się wyjaśniło - bogaci turyści z zagranicy płacą równo - czy dorosły, czy dzieciak - 4k peso i tyle (co po dolarowemu wyszło jakieś 60 zł). Cena nie tak duża, zważywszy na wyjątkowość tego miejsca i atrakcji samej w sobie. Na miejscu dojeżdża się a parking, skąd albo idzie się szlakiem niebieskim (pomostami) w stronę lodowca (pod górę!, ale patrzymy na lodowiec) i wraca shuttle busem, albo w odwrotną stronę. Sami nie wiemy która opcja lepsza, idąc pomostem od parkingu fajniejsze widoczki, ale trzeba się napracować na schodkach. Lodowiec cudowny, jeden z bardziej wyjątkowych widoków jaki widzieliśmy. Nie cielił się zbyt mocno, więc nie było spektakularnych huków, ale i tak było ekstra. Aha - za kolejne 4k można wykupić rejs łódką. Na lodowcu byliśmy jakieś 2h, potem wróciliśmy do Calafate, zatankowaliśmy po taniości i ruszyliśmy do Puerto Natales, kawał drogi.Na granicy byliśmy jedyni, argentyńska poszła sprawnie, chilijska najpierw chcieli covid certy (mógłbym ich sobie nadrukować ile się podoba, bo nikt tego i tak nie weryfikuje, cóż, po co to wszystko człowiek się pyta), potem paszporty, potem dokumenty auta, a potem S.A.G czyli trzepanie jedzenia. Babka spytała (po angielsku, o dziwo), czy mamy jedzenie, odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą że 3 jabłka kupione w Chile 3 dni temu. Po tej odpowiedzi stwierdziła, że jabłka musi zabrać i zerknie na nasze auto (trwało to 2 minuty dosłownie) - obyło się bez większego trzepania, i ok 22:00 byliśmy już w naszej norze sypialnej w Puerto Natales. O poniedziałku nie ma co pisać - mieliśmy jechać na Torres i iść na trek do Base Camp, ale pogoda była tragiczna, skończyło się spacerem po nabrzeżu, fotkami i spotkaniem z polską parą która jedzie autem-potworem przez obie Ameryki.We wtorek rano tradycyjny stres, uber nie miał ochoty jechać na lotnisko, więc ruszyłem w stronę centrum szukać auta a rodzina czekała przed chatką, w której spaliśmy. Łapałem taksy z ulicy, ale dopiero 5 czy 6 była zainteresowana. Przynajmniej gość był obrotny - nie marudził, że wielkie plecaki - wrzucił do bagażnika tak że się domknął, wyjął specjalne gumy-zaczepy i jazda. O 5 pax też się nie czepiał. 20 minut i 8k peso i już byliśmy na terminalu, żegnając z żalem Patagonię.
zawiert 7 grudnia 2022 12:08 Odpowiedz
Jak wiadomo chilijskie promo z Amsterdamu wymuszało powrót przez Houston (w jednej z dostępnych opcji) i tak też miała wyglądać nasza podróż. Gdyby sytuacja na świecie uległa jakiemuś strasznemu pogorszeniu (wojny, covidy, cokolwiek), a trzeba wiedzieć, że bilety kupiliśmy w lutym 2022 i wszystko mogło się zdarzyć, to powrót do Europy był zagwarantowany z tego Houston po paru dniach zwiedzania USA. A że potem przyszło nam do głowy lecieć od razu gdzieś dalej to inna sprawa.Nie będę tutaj opisywał perturbacji biletowych, bo to nie jest ważne. Finalnie stanęło na tym, że mieliśmy do Houston przyjechać w sobotę rano, a w niedzielę po południu lecieć dalej, do Nowej Zelandii. Aby dobrze wykorzystać ten czas, wynająłem auto w Hertz (mam tam gold'a). Samo wynajmowanie aut w USA to ciekawe doznanie, ale nie będę tutaj przynudzał, dali wygodnego SUVa w cenie sedana i tyle. Przylecieć udało nam się z Santiago 30m wcześniej, więc byliśmy pierwsi na immigration (jest to ważne, bo o tej samej porze w Houston ląduje chyba 8 rejsów z Ameryki Południowej i można kwitnąć nawet 2h). Rozmowa z border control trwała 30s, nawet pieczątek nie dali :(, szybka akcja i 5:40 byliśmy przed terminalem.Mieliśmy zarezerwowany nocleg w jakimś hotelu, ale ostatecznie dostaliśmy zaproszenie od polonijnej rodziny, która w stanach mieszka już 50 lat i ma ogromny dom pod Houston i jeszcze większe serce. Po przylocie zjedliśmy z nimi śniadanie i pojechaliśmy do NASA.Nie wiem czy to był najlepszy wybór z tym NASA, może trzeba było jechać do Corpus Christi na lotniskowiec, albo gdzieś indziej. Centrum fajnie zrobione, ale jednak jak ktoś był na Cape Canaveral (jak piszący te słowa), to w Houston jest biednie, niestety. Ale dzieciom się podobało, nasza Olcia popłakała się ze wzruszenia jak weszliśmy do środka głównej hali ("tu jest jak w Gwiezdnych Wojnach"). Na mnie największe wrażenie zrobił oczywiście 747 (ten jeden jedyny do przenoszenia wahadłowców) oraz Falcon9 leżący obok niego. Park rakiet jest tutaj mniej wypasiony od tego na Florydzie, ale Saturn 5 w całości w hangarze też robi wow. Natomiast na minus (albo kilka minusów) tego miejsca przemawiają: kiepska obsługa, sami młodzi ludzie z wadą wymowy, ciężko zrozumieć co opowiadają, zupełnie zabrakło byłych pracowników (jak to ma miejsce na Florydzie); drożyzna w sklepiku z pamiątkami. Ale chyba najbardziej mi szkoda tego, że tak jak uważam że Amerykanie umieją w muzea (9/11 memorial, Centrum JFK Cape Canaveral, Intrepid itd.), tak tutaj zabrakło i tego patosu (który oni potrafią dobrze sprzedać), i tej ogólnej atmosfery. Tak jakby z tego muzeum powietrze uszło. No ale, kto nigdy w NASA nie był, niech pójdzie. Kto był na Florydzie, to na Houston szkoda kasy. W niedzielę za to już nic nie zwiedzaliśmy. Rano, o 8, dostałem prawie zawału serca. Poważnie. Marta mówi, że byłem blady jak kartka papieru, gdy zabrałem się za online check-in na lot AA do Auckland i wyskoczyło, że musimy mieć NZeTA, czyli taką promesę na wjazd. I że jej nie mamy.Zenek śpiewa "jak do tego doszło, nie wiem", i to samo sobie ja powtarzałem. Przecież nawet mam specjalnego excela gdzie wszystkie kraje na naszej trasie RTW mam opisane w wymaganiach wizowych i covidowych. Wszystko sprawdzanie na stronach gov.pl i gdzie tam jeszcze. I jak byk mam - Nowa Zelandia - bez wizy. Cóż, trzeba było doczytać do końca stronę rządową, bo tam w "dodatkowe dokumenty" pisali coś o NZeTA, ale że to było "ekran poniżej", to przeoczyłem. Atak paniki, ręce się trzęsą. Instaluję aplikację NZeTA na telefonie, klikam po kolei całą rodzinę, dane, selfie, paszport, płacę frycowe. Po 20 minutach 5 wniosków ma status PENDING. Na maila przychodzi informacja, że wniosek jest procesowany, zwykle 50% wniosków rozpatrywanych jest w 10 minut, ale czasami może to trwać do 72h. A my do odlotu mamy godzin 8. W tym samym czasie w NZ jest dopiero 4:30 rano, na szczęście poniedziałek, więc jest nadzieja, że ktoś do roboty przyjdzie niedługo i może kliknie nasze wnioski.Godzinę później jest bez zmian, status jest pending i tyle. Kontaktuje się z AA i sprawdzam opcję przebookowania biletu na parę dni później. Jest opcja na za tydzień, kwota dopłaty 8000. Dolarów. Robi mi się słabo, chyba jednak trzeba będzie wracać do Amsterdamu z tej naszej wycieczki i szukać innego dolotu do Azji i ewentualnie NZ. Plany i marzenia zaczynają się sypać.Na 11:00 zabierają nas na mszę do polskiej parafii. Pięknie się tutaj urządzili w tym Houston, a z racji meczu POL-FRA część ludzi przyszła na mszę w koszulkach reprezentacji. O 10:55 sprawdzam apkę NZeTA, jest approved. Można iść na kolanach do Częstochowy. Ostatnie parę godzin w USA nadal jest nerwowe. Próbuję ogarnąć nowy (używany) telefon, bo nam ukradli w Chile, ale żeby go aktywować muszę mieć kod, który przyjdzie na inne urządzenie w Polsce, które ktoś musi znaleźć u mnie w domu. Chcę to zrobić koniecznie jeszcze przed odlotem, bo mam dobry net w USA a odtwarzanie iphone z backupu to kilkanaście GB danych. Z telefonem idzie mi kiepsko. Jedziemy na lotnisko, jest nerwowo, bo ruch na tych 8-pasmowych ulicach jest straszliwy i wiem, że jak będzie dzwon to wszystko jest na styk i z wyjazdu nici. O 15:05 zdajemy auto (nawet nikt go nie ogląda, proszę zostawić kluczyk i do widzenia). O 15:20 jesteśmy na terminalu A w Houston, próbujemy się odprawić na lot (Houston-Dallas-Auckland). Babka długo męczy się z naszymi paszportami, pada pytanie o NZeTA, pokazuję screen na telefonie, babka patrzy na niego przez pół sekundy może (nigdy nie dowiem się, czy było to gdzieś dokładniej weryfikowane). O Covidy nikt nie pyta. Drugi raz w naszej podróży mój zegarek zgłasza alarm "twoje tętno jest bardzo wysokie, ale nie trenujesz" (pierwszy raz w AMS przed pierwszym odlotem to miałem). Po 10 minutach skanowania paszportów i klepania w kółko czegoś w komputerze ostatecznie drukuje nam karty pokładowe i odbiera plecaki. Tętno zaczyna spadać.Lot z IAH do DFW trwa tyle co nic, więc nawet picia i jedzenia nie rozwożą (można sobie podejść i poprosić). Cztery godziny później wsiadamy do Dreamlinera aby odbyć najdłuższy jak do tej pory lot w naszym życiu - 15h30m (bo musieli omijać burze) z Dallas do Auckland. Kolejny raz wychodzimy bez szwanku z potencjalnych tarapatów.Następny wpis chcę zacząć już od Nowej Zelandii, więc dodam, że sam lot American Airlines DFW-AKL nie był taki straszny - samolot załadowany na full więc nie było opcji na wygodne spanie, ale serwis AA prima sort - obsługa starszej daty, chodzi, zagaduje, anegdotki. Jak prosisz o Colę, to daje puszkę i sam sobie otwieraj, a nie jak lufie mikro-kubeczek nalany do połowy. Posiłki w zasadzie trzy, ale że siedzieliśmy na końcu (rząd 35), to przy ostatnim jedzeniu już wyboru nie było. Ale jak na klasę ekonomiczną to ok - kocyk, podusia, jedzenie, IFE bardzo bogate. Przepaść względem Eurowings :)
zawiert 9 grudnia 2022 12:08 Odpowiedz
Pierwsze śliwki robaczywki...Do Auckland przylatujemy z lekkim (45m) opóźnieniem, tak aby wycisnąć jak najwięcej przyjemności z lotu B789 przez Pacyfik. Pierwszy raz w Nowej Zelandii więc też nie do końca wiemy jak to będzie wyglądało na lotnisku, ale nie jest źle - wszystko sprawne i dobrze zorganizowane. Co 5 metrów plakacik informujący ile $$$ zapłacisz jak Cię złapią z jedzeniem wwożonym do Nowej Zelandii. Rozmowa z pogranicznikiem szybka i zgoda na wjazd jest (NZeTA nikt nie sprawdził, o covidy też nikt nie pytał). Zostaje jeszcze kontrola celno-żywnościowa, i tutaj wymiękamy - stajemy w kolejce "coś wwozimy" bo mamy 3 paczki barszczu w torebce Winiary (na Wigilię), więc głupio zapłacić 400$ kary za barszcz. Pan pyta co dokładnie mamy - "czekolada i instant soup" - pieczątka, go to line '1' i tyle. Poszło szybciej niż gdybyśmy stali w kolejce "nic nie wwozimy".Jeszcze na lotnisku w Dallas zorientowałem się, że z trudem wynajęte auto (nikt nie chciał nam wynająć auta w Auckland ze zwrotem w Wellington) będzie do odbioru nie na lotnisku, ale w centrum miasta. Znowu niedoróbka organizacyjna, trudno, ale sprawdzam w google czy jest uberXL i ile kosztuje i macham na to ręką - dojedziemy do centrum z loniska.Wychodząc z terminala kupuję kartę sim z lokalnym internetem - do wyboru Vodafone i Spark, ale tylko ten drugi pozwala na stawianie hotspotów. Za 50GB na 3mce płacę 79 NZD (czyli jakieś 240zł), całość zajmuje mi 2 minuty. Dla porównania podobny pakiet w Chile z bólem nóg załatwiałem 2 godziny, ale zapłaciłem jakieś 30 zł. Co kraj to obyczaj, a internetowo (podobno) Nowa Zelandia jest nieco w tyle za krajami drugiego i trzeciego świata.Z nową kartą sim zamawiam ubera (ale by się dało bez, bo internet lotniskowy nawet przed terminalem działa), i są schody bo nie ma w menu UberXL. Wiem, że nie jesteśmy u Latynosów, więc wbijanie na spontanie w osobówkę w 5 osób odpada, zostaje wezwać Ubera, pojechać po auto do centrum i wracać po dzieciaki. Przyjeżdża Mitsubishi Outlander (7-os), pytam gościa czy może zabrać 5 pasażerów, on na to, że nie, bo ichni jakiś urząd transportu stwierdził że jest za mało miejsca na nogi w trzecim rzędzie i zakazał używania siedzeń :/ Ale kierowca doradza, że z terminala są taksówki Van i shuttle van (takie latynoskie collectivo), i może tak będzie dla mnie lepiej niż tu wracać. Zmieniam w apce Uber dojazd na powrót na lotnisko, wysiadam gdzie wsiadłem i jestem bogatszy o poradę od taksówkarza i biedniejszy o 15 NZD za fatygę (Uber tyle skasował). Sprawdzam jakie mam opcje z porady taksówkarza: collectivo chce 70 NZD od nas, myślę, że drogo, więc szukam dalej. Jest autobus miejski do centrum, ale żeby jechać trzeba kupić kartę (jak niegdyś w Londynie Oystera) i doładować na 10 NZD (karta kosztuje 5 NZD, i muszę mieć dla każdego pasażera, czyli kart 5) - wychodzi mnie za ten interes 75 NZD i sobie odpuszczam. Pojawia się też parka z Niemiec chętna na collectivo, ale akurat żadnego nie ma. Wypłacam 200 NZD z jedynego bankomatu na terminalu (prowizja 3 NZD = 9 zł, wstydźcie się chilijskie złodziejskie banki!), ogarniam collectivo i ruszamy do centrum. Auto mam z Europcar (przez pośrednika discovercars czy jakoś, było najtaniej, co nie oznacza, że tanio). Brałem absolutne minimum czyli Suzuki Swift (wiedząc, że bagaż nie wejdzie), ale cena i tak była straszna, więc trudno. Wchodzę więc do małego biura w okolicy Harbour gdzie wita mnie miła starsza pani D..D: "How are you today?"R: (będzie po polsku dla wygody) "Lepiej nie pytaj, siedziałem 16h w samolocie a teraz przez mój błąd musiałem tutaj do centrum jechać z lotniska po odbiór, bo źle zaznaczyłem przy rezerwacji"D: Oj, szkoda, a nie pytałeś u nas na lotnisku, może by ci coś dali?R. (ups), oj, nie, wiesz, nie pomyślałem. Trudno.D: Ok, sprawdźmy nazwisko Z..., macie Swifta... ale ile Was jest? R: (lekko zażenowany) 5 osób, ale dzieci nie są duże, zmieścimy się, mamy plecaki i potem będziemy je trzymać w apartamencie, wiem, że swift jest mały ale...D: No tak ale jedziecie do Wellington, więc jednak będziecie dużo jeździć. Słuchaj, mam tutaj inne większe auto, może Wam takie dać? Będzie Wam wygodniej (pokazuje nówkę sztukę Kia Stonic GT - taki kompaktowy suv). R: yyy no tak, ale to w tej samej cenie?D: Oczywiście!R: chyba teraz powinienem Cię uścisnąć :)Autko jest nówka sztuka z opcją sport, całe nasze tobołki mieszczą się idealnie do bagażnika (czyli jest większy od MG ZS w Chile), jeszcze drugi gość z wypożyczalni proponuje, że mi wyjedzie autem na ulicę w wygodniejsze miejsce żebym się nie stresował. A stres jest, bo nigdy autem z kierownicą nie po tej stronie nie jechałem :)Wbijamy w mapę nasz cel - domek w Tauranga i ruszamy. O dziwo nie jedzie się źle, ale Kia mi bardzo pomaga, bo asystent pasa piszczy i koryguje kierownicę gdy mnie za bardzo ściąga do lewej. Zapowiada się świetny miesiąc w NZ. Gdyby tylko ci kierowcy nie jeździli jak wariaci...
brzemia 12 grudnia 2022 12:08 Odpowiedz
Uwielbiam !!
zawiert 23 grudnia 2022 12:08 Odpowiedz
Po tygodniu na Wyspie Północnej zawijamy na kolejne 17 dni na Wyspę Południową i znowu początki bywają trudne. Po odebraniu auta (Outlander, z Hertza) zjawiamy się w naszym pierwszym noclegu - tym razem Airbnb wymiękło i braliśmy co się dało z booking - padło na Pimaka Lodge. Dziwne i ciekawe to miejsce, coś pomiędzy hostelem a schroniskiem górkim w centrum miasteczka - grunt, że mamy swój pokój z łóżkiem dla nas i piętrowymi dla córek, jest czysto, woda ciepła, śniadanie w cenie i kuchnia z salonem do dyspozycji. Z gorszych spraw to okazuje się, że droga do Nelson jest zamknięta do 18 grudnia, więc albo ciśniemy nadmiarowo 4h drogą okrężną, albo musimy szukać sobie innych atrakcji.Pada na tę drugą opcję, bo pogoda jest delikatnie mówiąc nienajciekawsza. Poza tym okazuje się, że sporo fajnych atrakcji jest dostępnych w okolicy poprzez 'water taxi', a 'water taxi' woła 20 NZD od osoby w jedną stronę, więc z naszego budżetu wypada z hukiem.Pierwszego dnia jedziemy wzdłuż wybrzeża na północ, aby zrobić sobie spacer po Queen Charlotte Track. Szlak całościowo to kilkadziesiąt kilometrów, do tego częściowo przez tereny prywatne, więc trzeba kupić bilet (pass), kilkanaście NZD jeśli dobrze pamiętam. Na szczęście pierwsze parę kilometrów do plaży i widoczku jest 'open', więc dla nas wystarczy, zwłaszcza, że w czasie spaceru pogoda robi się naprawdę znośna i dziewczyny decydują się na spontanie popływać w zatoczce. W ten oto sposób z krótkiej wycieczki robi nam się prawie cały dzień zajęć, wieczorem wracamy na kolację do naszego hostelu.Drugiego dnia pogoda się psuje całkiem, więc po porannej porcji piłki nożnej (w hostelu jest dwóch Czechów żywo zainteresowanych mundialem, w przeciwieństwie to Kiwi, których ten sport nie interesuje prawie zupełnie), jedziemy w drugą stronę, SH1 w kierunki Christchurch - mają być czarne wulkaniczne plaże i widok na góry. Plaże są, gór nie ma, bo chmurzyska wiszą nisko i pada mżawka. Trudno, po godzinnej jeździe w jedną stronę wracamy, aby wpaść na chwilę na lokalne lotnisko w Blenheim, gdzie lokalny aeroklub lubuje się w zabytkach latających z czasów WW2 itp. Mają też muzeum, ale akurat zamknęli nam przed nosem, a w sumie nie byłoby nas na nie stać tak czy tak. Wieczorem tłuczemy w hostelu zaległe tematy z geografii i matematyki, szkoła nie poczeka, tematy same się nie przerobią. Trzeci dzień to transfer w nowe miejsce, tym razem kolejny ślepy traf z Airbnb - Blackball (cudowne miejsce). Właścicielka hostelu na odchodne nam mówi, że nam się spodoba to Blackball, jakby przenieść się 100 lat wstecz. Lubimy takie klimaty, więc jedziemy z dobrym nastawieniem. Po drodze chcemy zrobić pitstop w Lake Nelson National Park, mają być jeziora i góry, są jeziora i chmury i jakieś dziwne robactwo co gryzie jak szalone (później dowiemy się, że to sandfly czyli mucha piaskowa, kuzynka naszej meszki ale gryząca jak bąk/giez albo inne cholerstwo). Robimy dwa podejścia do zdjęć nad jeziorami i ciśniemy nadal na południe. W pewnym momencie wjeżdżamy na SH6, czyli West Coast Highway, cudną i widowiskową drogę nad Morzem Tasmana (spokojnie można ją porównać do tego co mamy w Kalifornii z Pacific Coast Highway 1). Pod koniec trasy zatrzymujemy się na Pancake Rocks, ale jest tam tak ładnie, że robimy powtórkę drugi raz więc o tym miejscu napiszę w kolejnym fragmencie. Tymczasem poszukam fotek w telefonie Marty i zbieram się do planowania azjatyckiej części naszej zabawy.
zawiert 26 grudnia 2022 05:08 Odpowiedz
Drugi i trzeci odcinek naszego podróżowania przez Wyspę Południową to generalnie Alpy Południowe i okolice.Pierwszy nocleg znaleźliśmy w Blackball, starym miasteczku niegdyś górniczym, dziś już tylko pamiętającym dawne czasy gorączki złota i węgla kamiennego. Miejsce cudne, bo domek w górach, na końcu drogi, jakby przyjechać do cioci albo do babci na wieś. Dom po prostu czekał na nas otwarty, żadnej szafki z szyfrem ani innych cudów techniki, właścicielka czasem mieszka w domu obok, ale tym razem jej nie było. Był za to piękny ogród i cisza.Z Blackball zrobiliśmy kilka wycieczek w okolicy. Po pierwsze pojechaliśmy raz jeszcze do Punakaiki Pancake Rocks and Blowholes - ekstra miejsce, przy samej drodze nr 6. Zwiedza się formacje skalne na wybrzeżu, gdzie wapień ułożony jest w dziesiątki cienkich warstw (jak Tort Dobosz :)), a miejscami tak wyerodowany przez fale i wiatr, że tworzy kominy w których woda morska strzela ku górze wraz z napływającymi falami. Miejsce magiczne i niesamowite (rzadko się zdarza, że wracamy drugi raz po trasie w jakiś spot). Obok jest dostępna też do zwiedzania jaskinia, ale nasze czołówki były na rozładowaniu i po przejściu kilkunastu metrów wycofaliśmy się, bo było ciemno i lekko niepewnie bez dobrego oświetlenia.Z Blackball też pojechaliśmy do starej kopalni Brunnera (https://www.doc.govt.nz/parks-and-recreation/places-to-go/west-coast/places/brunner-mine-area/things-to-do/brunner-mine-site-walk/), gdzie można przejść po fajnym mostku niegdyś używanym do transportu węgla, poczytać o historii tego miejsca i o katastrofie górniczej, która pochłonęła 65 ofiar. Nieopodal w Stillwater jest cmentarz z pamiątkową mogiłą górników. A z cmentarza już rzut beretem do miejscowości Moana i Lake Brunner, gdzie swój przystanek ma słynna (?) kolej tranzalpine (której cena jest zaporowa :/). Postanowiliśmy zatrzymać się na chwilę w Moana i porobić zdjęcia pociągu na stacji, ale o dziwo pociąg na stacji nawet się nie zatrzymał, tylko swoimi oszklonymi wagonami pojechał dalej w stronę Christchurch. Przynajmniej kawa była dobra i muszki nie gryzły bardziej niż zwykle. Z Moana można zrobić fajną pętelkę wokół jeziora przez Kumara Junction i wrócić do Greymouth. Pojechaliśmy jeszcze wieczorem w jedno miejsce - to Hokitika, gdzie zupełnie za darmo można zobaczyć glow worms, czyli święcące robaczki - zupełnie niespokrewnione z naszymi świetlikami. Atrakcja oczywiście po zmroku, samo Hokitika nieciekawe, może dlatego że byliśmy tam w niedzielę po 20-tej i wszystko było zamknięte na 4 spusty poza stacją paliw, ani nie zjesz, ani nic nie zobaczysz, plaża taka sobie. W okolicy jest sporo szlaków pieszych i rowerowych, ale czas naglił, więc po 3 noclegach ruszyliśmy dalej na południe, kontynuując drogę SH6.Kolejny nocleg było nam bardzo ciężko znaleźć, rozsądek podpowiadał Queenstown, ale tam ceny dla naszej rodziny za 'cokolwiek' startowały od 1000zł za noc w górę, więc ostatecznie znaleźliśmy jakiś kemping Makarora Lodge, w górach, daleko od wszystkiego, ale za jedyne 450zł/noc. Z Blackball do Makarora jest kawał drogi, do tego po górach, więc na przejazd straciliśmy prawie cały dzień. Po drodze jechaliśmy przez Franz Jozef i Fox Glacier, kultowe ponoć miejscówki, ale dla nas zupełnie nieciekawe. Franz Jozef większy, 2 kawiarnie czynne, 3 kawiarnie nieczynne, jeden sklep i 20 agencji "loty widokowe helikopterem". Trasy do wyboru do koloru, ceny od 300 NZD za jeden lodowiec, 600 NZD za pakiet all-in-one (2 lodowce i Mt. Cook). Dość powiedzieć, że pogoda była fatalna i góry w chmurach, więc nic i tak nie latało w ten dzień. Za to we Franz Jozef jest kino, gdzie za jedyne 60 NZD (za naszą rodzinę) obejrzeliśmy 40 minutowy film o tym co byśmy zobaczyli gdybyśmy ten lot helikopterem wykupili. Taki lot dla ubogich.Zanim dojechaliśmy do Fox Glacier zrobiliśmy sobie drugi stop na spacer wokół Lake Matheson gdzie jest słynny mirror/reflection view na Mt. Cook. Niestety, o godzinie 17-tej ani nie było reflection (bo wiało), ani Mt. Cook (bo nadal chmury), ale sam spacer przyjemy, trasa wokół jeziorka to ok 1h po przyjemnej ścieżce, muszki nie gryzły nawet. Fox Glacier jeszcze mniejsze od Franz Jozef, jedna kawiarnia czynna i tyle (no są też helipady, ale mniej niż we Franz Jozef). Z lodowcowych miejscowości dalej jedzie się wybrzeżem do Haast, gdzie chcieliśmy zrobić zakupy ale we wsi wszystkie sklepy o 19-tej były zamknięte i pocałowaliśmy klamkę. Zabraliśmy litościwie stopowicza z Kalifornii, który chciał nocować na plaży w namiocie ale muszki (sandfly) go prawie zjadły, a że nasz Mitsubishi miał w bagażniku nadmiarowe siedzenia, to jakoś się skompresowaliśmy i poratowaliśmy biedaka. Poźniej trzeba było się wspiąć na Haast Pass, droga wiedzie cudowną doliną, można by tu filmować scenę jak Arwena przewozi Frodo do Rivendell i topi Nazguli (chociaż akurat to kręcili gdzie indziej). Doliny zacne, widoki cudne, trąci trochę Norwegią a Marta mówi, że to najpiękniejsze lasy jakie widziała. Do Makarora Lodge dojeżdżamy po zmierzchu, dostajemy trójkątny domek jak na polskich kempingach, tylko z dobudówkami. Internet jest tylko we wspólnej kuchni, zasięgu brak, ale w domku woda ciepła i ekspres do kawy. Czyli jednak nie Bieszczady.
zawiert 29 grudnia 2022 12:08 Odpowiedz
Poranek w Makarora Lodge zaczynamy od matematyki.Dziewczyny (kl. 5, 6, 8) robią ćwiczenia z matmy i w zasadzie kończą naukę tego przedmiotu na ten rok szkolny. W Edukacji Domowej (homeschooling,ED) ma się dowolność tego jak realizujemy program, więc u nas sprawdza się metoda 'nie wszystko na raz' - we wrześniu zdaliśmy historię, potem geografię, teraz robimy matematykę a następna na kolejce będzie biologia. Po powrocie do kraju zostanie polski, angielski i dodatki z klasy 8. Tak więc dziewczyny liczą pole koła i objętość graniastosłupa, a my liczymy kilometry.I tak - Makarora - Milford Sound - masa kilometrów, 4h jazdy w jedną stronę. Dramat, bo na nocleg trzeba wrócić do Makarora. Rezygnujemy, następnym razem w NZ zrobimy Milforda :)Makarora - Mt. Cook - nieco mniejsza masa kilometrów, 3h jazdy one way. Też rezygnujemy, w sumie łatwiej zrezygnować bo pogoda taka średnia więc szanse na fotkę z Mt. Cook w tle mizerne.Po wywaleniu dwóch 'atrakcji', obieramy kierunek na Queenstown i "potem się zobaczy". Trasa z Makarora jest, cóż tu mówić, cudowna. Jedzie się pół godziny brzegiem jeziora Wanaka i wzdycha "o rety jak tu pięknie", potem droga skręca na drugą stronę grzbietu górskiego i teraz jedziemy brzegiem jeziora Hewea i znowu mówimy "jak tu pięknie". Norwegia - woda i góry. Po skończeniu trasy nad jeziorami zaczynają się miejscowości, w tym Wanaka z 'tym drzewem' (czyli podobno najbardziej fotografowanym drzewem w NZ, o którym jeszcze kilka godzin wcześniej pojęcia nie mieliśmy). W Wanaka ciepło, masa ludzi nad wodą, kajaki, supy, kite'y, rowery - normalnie Mikołajki albo inne mazurskie miejsce, tylko górki większe.Z Wanaka jedziemy dalej 'górami', i jest jeszcze piękniej niż było, bo najpierw droga pnie się na przełęcz cudowną aleją łubinową, a potem z przełęczy zjeżdża się w dół z widokiem na kolejne gigantyczne jezioro, pas startowy i Queenstown za nim. Queenstown cudnie, takie większe Zakopane, ale ceny to chyba bardziej szwajcarskie niż zakopiańskie. Marta znajduje polecaną wszędzie budę z fisz&chips i kolejny dzień pół-budżetowo zajadamy fryty z keczupem. Po takim posiłku ruszamy dalej na północ od Queenstown brzegiem jeziora Wakatipu ('o rany jak tu pięknie') i jedziemy do Glenorchy (nic tam nie ma poza kawiarnią i widoczkami) i przysiółka Paradise. Tam trzeba pojechać 1km po szutrowej drodze (ale po Torres del Paine nie robi to na mnie żadnego wrażenia) a w nagrodę dostaje się Isengard i Lothlorien, bo w okolicy tegoż Paradise te dwie scenerie były kręcone. Co prawda ośnieżonych szczytów gór nie widać, bo chmurzyska wiszą i nie chcą sobie pójść, ale i tak jest cudownie. Na koniec jeszcze espresso w Glenorchy na drogę powrotną i ruszamy do Makarora, na 21 mamy jakąś lekcję online więc trzeba się wyrobić z powrotem (jesteśmy na styk, ale tylko dzięki temu że ostatnie 100km droga jest absolutnie pusta i można jechać nieco szybciej i środkiem drogi). Widokowo ten dzień określam jako najlepszy w NZ. Żal trochę fiordów, ale może kiedyś uda się tutaj wrócić i uzupełnić braki. Nie można mieć wszystkiego. Analizując ten i poprzednie dni mogę dodać, że naszym problemem jest nasza liczebność - noclegi są drogie oraz jest nas dużo, więc śpimy w różnych odległych miejscach do których na koniec dnia niestety trzeba wrócić. Cała masa turystów w NZ jeździ tutaj mini-camperami (Jucy i inni), więc mają nocleg ze sobą i nigdzie nie muszą wracać - to dużo prostsze rozwiązanie, a z pewnością też finansowo i czasowo bardziej oszczędne. Następnego dnia rano ruszamy do naszego miejsca docelowego w NZ, gdzie spędzimy kolejny tydzień - do Dunedin. Czemu Dunedin i co to jest Dunedin? Na te pytania odpowiem przy kolejnej okazji :)
bizz 1 stycznia 2023 23:08 Odpowiedz
zawiert napisał:Kolejny odcinek a na koniec zaległe fotki.Jak już wiedzieliśmy, że będziemy lecieć nasze dookoła świata przez NZ, postanowiliśmy spróbować homesittingu/petsititngu. Czyli ktoś jedzie na wakacje i zostawia dom i zwierzaki pod opieką kogoś innego, a ten opiekun za to ma darmowe spanie. Taka inna wersja couchsurfingu :) W UK jest tego ogrom, w USA sporo, a w NZ było niewiele ofert, w tym jedna z Dunedin. I w ten sposób, przez platformę trustedhomesitters, znaleźliśmy Rachel i jej dwa psiaki, przeszliśmy interview przez Whatsappa (jeszcze z Polski) i mieliśmy dograne opiekowanie się Hazel i Beau oraz ich domem w Dunedin od 22 do 30 grudnia. Święta w Dunedin, zupełnie za darmo, więc czemu nie skorzystać.Było oczywiście trochę schodów, bo auto zdawaliśmy dzień wcześniej niż 'checkin' u psiaków, bo Dunedin zimniejsze niż myśleliśmy itp, ale ostatecznie był to super czas. Co prawda mieliśmy bardziej ograniczone pole manewru, bo psy mogliśmy zostawiać bez opieki na 2-3h, ale i tak coś dało się zobaczyć. Poza tym Rachel dała nam swoje stare auto, więc w ostateczności mogliśmy jechać z psami gdzieś dalej. Były też ciekawsze atrakcje jak np. wolontariat w wigilijnej kolacji dla staruszków czy 7h spędzone 6) Beechlands Speedway - obok Dunedin, przy plaży, jest tor jak u nas do zawodów żużlowych, ale oni tam ścigają się różnymi autami, albo własnej konsturkcji, albo mustangami z odzysku. Taka Daytona dla ubogich. Super atrakcja, byliśmy tam w urodziny jednej z córek w ramach prezentu.Speedway: Cześć,czytam relację z zainteresowaniem ponieważ ruszamy w podobną podróż za kilka miesięcy i od razu na gorąco mam kilka pytań. My co prawda ruszamy dopiero w lipcu, najpierw parę miesięcy w Azji Południowo-Wschodniej, później około grudnia/stycznia Australia i luty Nowa Zelandia - ale do brzegu:- spędziłem trochę czasu czytając o house/petsittingu, jestem w kilku grupach na FB, rozważam również wykupienie płatnego dostępu do trustedhousesitters - mieliście wcześniej jakieś opinie na tej stronie, albo jesteście już dłużej użytkownikami czy udało się to Wam jako "świeżakom"? Doradzisz coś na start, wrzucaliście zdjęcia ze zwierzakami itp?Jedziemy z dwójką dzieci, chłopaki 5 i 11 lat (w momencie wyjazdu), lubią zwierzęta ale miałem obawy o samą wielkość naszej rodziny i mniejsze szanse na to że ktoś udostępni nam dom ale trochę poprawiliście mi humor:)Napiszesz coś więcej o koszcie tego speedwayu? Już widzę że chłopaki byłyby zachwycone, a będzie to w okolicach urodzin starszego. Pisz dalej, czytam z wypiekami, obserwujemy też z żoną Insta. Rewelacja i trzymamy kciuki za udaną podróż.
rmk 1 stycznia 2023 23:08 Odpowiedz
Przeczytałem całość, razem z dzieciakami. Starszy, siedmiolatek, jedyne o co spytał na koniec to kiedy będzie mógł przejść na edukację domową i kiedy wyruszamy w drogę? I co ja mam mu teraz powiedzieć? Podziwiamy i czekamy na dalszy ciąg.
zawiert 2 stycznia 2023 05:08 Odpowiedz
@bizz - o pet sitting ostatnio moja żona napisała wpis na nasz blog (fivetofly.pl), tam jest chyba sporo odpowiedzi na Twoje pytanie plus link z rabatem na płatną stronę. Nie wklejam tutaj żeby nie było że afiliacje wrzucam. ;)Speedway kosztował grosze, tzn 50NZD za bilet rodzinny. Generalnie oni mają pełno tych dziwnych torów i pewnie jakąś ligę, bo w innych miejscach też widziałem te tory (np. Greymouth), ale to był ślepy traf - siedzieliśmy w Dunedin i na mapie szukałem atrakcji w okolicy, miało być rodeo ale było za daleko więc przypadkiem kliknąlem na stadion speedway i było info że są świąteczne wyścigi itp.
ara 6 stycznia 2023 23:08 Odpowiedz
@zawiert gdzie teraz jesteście? Co macie w planach z Taj?
katka256 7 stycznia 2023 17:08 Odpowiedz
rmk napisał:Przeczytałem całość, razem z dzieciakami. Starszy, siedmiolatek, jedyne o co spytał na koniec to kiedy będzie mógł przejść na edukację domową i kiedy wyruszamy w drogę? I co ja mam mu teraz powiedzieć? Podziwiamy i czekamy na dalszy ciąg.w sumie w każdej chwili może przejść na ED
zawiert 7 stycznia 2023 17:08 Odpowiedz
@ara - jesteśmy w Tajlandii, potem Indonezja, Singapur, Wietnam i do domu. Kolejne odcinki wkrótce, muszę nadrobić najpierw zaległości na naszym blogu. :)
rmk 8 stycznia 2023 23:08 Odpowiedz
EEtam do domu. Co będziecie robić w tym domu. Zostać w drodze i pisać. Więcej pisać :)
bizz 8 stycznia 2023 23:08 Odpowiedz
rmk napisał:Przeczytałem całość, razem z dzieciakami. Starszy, siedmiolatek, jedyne o co spytał na koniec to kiedy będzie mógł przejść na edukację domową i kiedy wyruszamy w drogę? I co ja mam mu teraz powiedzieć? Podziwiamy i czekamy na dalszy ciąg.No ja moich chłopaków biorę na rok w podróż, młodszy przedszkole więc luz, a starszy 11 lat, będzie na edukacji domowej. Teraz normalnie chodzi do szkoły, ale już się ze szkołą dogadałem, nie ma żadnego problemu. Zrób plan i ruszaj:)
ara 9 stycznia 2023 17:08 Odpowiedz
Eee no nie jest tak źle na Lancie. Od miesiąca siedzimy i chyba przedłużymy pobyt ?
zawiert 18 stycznia 2023 12:08 Odpowiedz
Mam teraz trochę czasu na lotnisku, więc pora nadrobić relację.Jeszcze przed wyjazdem kilkoro znajomych bardzo nas namawiało, aby pojechać na północ Tajlandii i był to, jak się okazało, bardzo dobry pomysł. Pogoda sprzyjała - zero chmur, codziennie poniżej 30* w dzień, w nocy chłodno tak, że klimatyzacji nie trzeba używać, komarów nie tak dużo - warunki idealne. Co prawda baseny w miejscach noclegowych miały temperaturę raczej dla tych zdeterminowanych do pływania, ale dzieciakom to jakoś nie przeszkadzało.Pierwsze dni w Chiang Mai mieliśmy zarezerwowane w ramach Old Town (Your Space Hotel), zaraz obok jednej ze świątyń. Hotel tani i dobry - 100 zł za pokój za noc, w cenie śniadanie (do oporu i duży wybór), codziennie zmiana pościeli i ręczników - good value. Planów na Chiang Mai nie mieliśmy za bardzo żadnych, po gonitwie w Chile i NZ, Tajlandia miała być czasem odpoczywania i jedzenia, i ten plan zaczęliśmy konsekwentnie realizować w Chiang Mai. Z atrakcji były dwa wyjazdy do szpitala (Bangkok Hospital in Chiang Mai), naprawa zęba córki i infekcja laryngologiczna moja - wrażenie bardzo dobre (głównie chyba dzięki temu, że wszystko elegancko organizował ubezpieczyciel mojej KK PKO Mastercard). Szpital jak z tych dobrych seriali, nawet w lobby jest fortepian i umilają gościom wizytę. Co prawda 'kroją' ekstra na turystach, no bo po licho mierzyć ciśnienie krwi przed wizytą dentystyczną (i pyk 300 THB do rachuneczku), a leki (anybiotyk) mają dość drogie (4000 THB za 15 tabletek), ale skoro wszystko poszło bezkosztowo to 'why worry'. Z poważniejszych atrakcji to jednego dnia wybraliśmy się 'na słonie', no bo przecież w każdym możliwym miejscu reklamują ten rodzaj wycieczki (a i bez reklamy bardzo nam na tym zależało). Długo szukaliśmy, żeby było to przyzwoite i akceptowalne i dla nas i dla zwierząt. Siedem lat temu byliśmy w schronisku dla słoni w Kanchanaburi więc wiedzieliśmy mniej więcej co i jak, dlatego tutaj od razu rzucało się w oczy "elephant riding" na wizytówce od taksówkarza, ale też "we don't ride elephants" na różnych ulotkach w naszym hotelu. Ostatecznie Marta po 2h godzinach śledztwa wytypowała miejsce, bilety kupiliśmy przez Klook'a i następnego dnia rano przyjechał po nas pickup. Było kilka opcji, half-day słonie a potem wodospady i full-day trip, wybraliśmy full-day i był to świetny wybór, bo przez większość czasów w tej małej wiosce, do której trafiliśmy było ok 10 słoni z opiekunami, nasza piątka i dwójka Chińczyków. Koniec. Zero tłumów, zero ganiania, czas na wszystko. Rewelacja. Słonie były tutaj zwierzętami 'domowymi' (jak u nas konie), więc w przeciwieństwie do schroniska dla pokrzywdzonych zwierząt z Kanchanaburi, tym razem mogliśmy po prostu przebywać w ich towarzystwie ile chcemy, głaskać, przytulać, myć, karmić, bawić się z nimi - super doświadczenie, zwłaszcza, że przez cały czas byliśmy pewni, że słoniom tutaj krzywda się nie dzieje (niestety są jeszcze wioski, głownie Karenów, gdzie słonie są w klatkach, na łańcuchach, i jeszcze służą do jeżdżenia i innych głupich rozrywek).Poza słoniami miały być pandy, bo nasza najmłodsza córka kocha te zwierzęta. Innego więc dnia wybraliśmy się do chiangmajskiego Zoo. Tajowie sprytnie sobie to pomyśleli, do zoo jest jeden bilet (zoo całkiem ok, i bilet sporo tańszy od wrocławskiego), ale pandy i akwarium są ekstra płatne (symbolicznie, ale ekstra). No więc zapłaciliśmy i poszliśmy oglądać pandę, która nie robi nic innego tylko śpi. Skubana czasem przewracała się z boku na bok, ale nic więcej. Cóż było robić, poszliśmy dalej oglądać zoo i na koniec wróciliśmy do pandy - tym razem było karmienie i panda wystąpiła w całej okazałości. Ja wiem, że różnie o tym można myślec, oglądanie zwierząt na wybiegu w zoo a nie w naturze, ale ta panda w Chiang Mai to prawie jak ich dobro narodowe. No i na świecie jest całkiem niewiele ogrodów, gdzie te zwierzaki można spotkać. Dzieci były zadowolone, zwłaszcza najmłodsza.A przy okazji - jak z transportem w Chiang Mai? Najtaniej niby wychodzi 'red truck' albo 'czerwona ławka' (nazwy tajskiej nigdy nie zapamiętam), ale jak już trzeba przewieźć 5 osób, to 5x30 robi się drogo. Tuktuków za dużo nie ma, głównie w centrum, jechaliśmy raz do hotelu z marketu za cenę podaną przez nas, więc nie wiem czy zdzierają. Grab nas wychodził dużo taniej, i tutaj nikomu nie przeszkadza, że do małego auta wsiada na tylną kanapę mama i trzy córki - przepisy tego nie zabraniają więc luz. Kurs po mieście zwykle 100THB. Jest też opcja w Grab łapania czerwonej ławki przez aplikację, jest taniej niż płatne od osoby (ale uwaga, cash only), jednak nie zawsze oni chcą przyjechać, a nawet jak przyjadą to marudzą.W niedzielę pojechaliśmy do świątyni Doi Suthep. Tutaj było właśnie marudzenie z transportem - po mszy w chgiangmajskiej katedrze wezwaliśmy czerwoną ławkę, którą aplikacja wyceniła na 280THB za kurs w góry do świątyni. Gość do mnie wydzwaniał przy telefon cały czas, ale ja nie odebrałem więc na miejscu po przyjeździe się okazało, że jemu się nie kalkuluje jechać w góry one-way i może za 700THB mi zrobić w dwie strony kurs. Stwierdziliśmy, że nas to nie interesuje, pojechaliśmy grabem do centrum i spróbowaliśmy jeszcze raz - ta sama akcja, tym razem cena 600THB i czeka na nas 2h na górze. Trudno, chyba inaczej się nie dało. Gdyby nas było mniej, to z bramy północnej można łapać transport za 80THB od osoby, ale z naszą piątką to i tak by się nie kalkulowało. Widzieliśmy sporo ludzi idących na nogach, ale to dwie godziny marszu przy ruchliwej drodze (przynajmniej cześciowo), więc ten spacer to chyba atrakcja słaba.Poza tym zwiedzaliśmy bazary i jadłodajnie. Polecić możemy Friday morning market przy meczecie, za to Saturday Night market to porażka (tłok i ciasno), a największy Sunday Night market to już ogrom nie do ogarnięcia.Jedzenie wszędzie dobre albo pyszne. Codziennie som tam (papaya salad), i różne mięska. Cena za miskę czegokolwiek zwykle 50 THB. Sporo filmików Marka Wiensa nam pomogło, jedliśmy też w sumie to co Antony Bourdain w odcinku z Chiang Mai, ale nie udało nam się trafić na Cowboy Lady.
piotrkr 18 stycznia 2023 12:08 Odpowiedz
zawiert napisał:Wychodząc z terminala kupuję kartę sim z lokalnym internetem - do wyboru Vodafone i Spark, ale tylko ten drugi pozwala na stawianie hotspotów. Myślałem, że hotspot to funkcja telefonu i karcie sim nic do tego? (tak jest w androidzie)
elwirka 18 stycznia 2023 12:08 Odpowiedz
@zawiert Czy przewiozłeś bezproblemowo drona przez wszystkie granice?
gadekk 18 stycznia 2023 12:08 Odpowiedz
@zawiert dasz jakiś namiar na tę wioskę ze słoniami/wycieczkę?
zawiert 18 stycznia 2023 17:08 Odpowiedz
-- 18 Sty 2023 15:09 -- @piotrkr - tak hotspot to funkcja telefonu ale provider serio ma techniczne możliwości wykrycia czy robisz hotspota czy nie. Mi się tak raz przytrafiło w USA parę lat temu, mieliśmy jakiegoś lokalnego sim'a i jak robiłem hotspota na telefonie to po paru minutach przychodziły smsy z pogróżkami od operatora, że nie wolno bo taryfa zabrania i mam przestać albo wyłączą.W EU "customer friendly" nikt tego nawet nie spróbuje zrobić, ale inne dalekie kraje to już inna bajka, a NZ akurat cywilizacyjnie/technologicznie jest gdzieś 10 lat za Polską, więc takie cuda nie dziwią. -- 18 Sty 2023 15:16 -- @elwirka - tak, dron cały czas w pudle w podręcznym (mavic mini fly more combo).I tak: WRO, AMS, PTY, SCL, CJC, PNT, IAH, DFW, DMK, CEI (czyli poza EU - Chile, USA, Tajlandia) - nawet nie wyjmowałem z plecakaZa to w NZ: AKL, DUD - plecak do kontroli po skanowaniu i jedyne co chcieli oglądać to battery pack czy akumulatorki są bezpiecznie zamocowane. Zdaje się w NZ mają na tym punkcie fisia, bo babce obok z torebki wygrzebali dwa paluszki AA luzem latające i zabrali bo to niebezpieczne i grozi zwarciem. W Tajlandii nawet drona nie ruszyłem, teraz na Bali postaram się trochę polatać, żeby było jakieś usprawiedliwienie do targania tegoż. Zostanie jeszcze zagadka z VN, bo zdaje się będę na lotnisku w Da Nang gdzie niby się czepiają. Pożyjemy zobaczymy :)@Gadekk - klook do rezerwacji, a miejscówka nazywa się https://kerchorelephant.com/. Mieli najlepsze oceny, a jedyne negatywne komentarze to typu "przyjechali po nas niebezpiecznym samochodem bez pasów" ;)
zawiert 19 stycznia 2023 17:08 Odpowiedz
Drugi etap pobytu w Chiang Mai to też ciekawostka sama w sobie. Trafiliśmy do 'resortu' poza miastem, na wsi, na półzamkniętym osiedlu. Resort prowadzi Marcel, Niemiec 60+ od 35 lat mieszkający w Tajlandii. Na osiedlu jest sporo niemieckich mieszkańców, obok jest niemiecka szkoła podstawowa. Na terenie hoteliku knajpa z noodlami do której nikt poza nami nie przychodzi i szklarnia oświetlona 24/7 z wiadomo-czym. I zimny ogromny basen. Pokoi tam ma łącznie 5 - dwa zajmujemy my, w jednym jest małżeństwo z Drezna na 25. rocznicy ślubu, w jednym emerytka z Niemiec i w ostatnim jakaś parka z USA ciesząca się wieczorami z lokalnych upraw.Ciekawie jest rozmawiać z Marcelem, jest szczery i mówi jak jest. Opowiada jak pewien wiodący portal hotelarski na literę B wymusza obniżki cen. O tym jak covid docisnął mocno branżę w mniej turystycznych okolicach (Marcel poza tym że ma hotelik to był przewodnikiem dla niemieckich wycieczek po całej Azji S-E), o tym jak tuż przed cuvidem zmarła mu żona więc już cały świat mu się walił, a w czasie covidu aby przetrwać musiał spieniężyć swoją przyszłą niemiecką emeryturę. Ale życie toczy się dalej, więc Marcel teraz ma też farmę, hoduje warzywa i kwiaty, z nową tajską 'dziewczyną' próbuje sił w różnych dziedzinach. Ciekawa osoba i ciekawe spotkanie.Marcel zrobił nam jednego dnia wycieczkę rowerową po okolicy: zabrał do lokalnego wiejskiego ośrodka zdrowia, do lokalnej szkoły podstawowej gdzie zaprosili nas do klasy (możecie sobie wyobrazić jak egzotycznym widokiem były trzy moje blond-dziewczyny w tajskiej podstawówce), pokazał z daleka niemiecką szkołę (bo tam nas nie wpuścili). Poopowiadał też o hodowli ryżu, o tym czym tutaj w Chiang Mai zajmują się na wsi, o zwyczajach i wierzeniach (bo oczywiście i na wsi jest cała masa buddyjskich świątyń). U Marcela i jego dziewczyny byliśmy też na cooking class i było to też miłe, relaksujące spędzenie czasu. Może smak tych rzeczy nie był tak fajny jak jedzenia z bazaru, ale trochę nam pokazali na temat gotowania po tajsku, a że my w domu umiemy i lubimy gotować, na pewno będzie to cenne doświadczenie.Miło tak było nie robić nic przez parę dni, siedzieć, odpoczywać, pojeździć na rowerze. Dla mnie najfajniejszym wspomnieniem tego czasu jest spacer po wsi wokół farmy Marcela - akurat był koniec dnia i na zachód słońca trafiły nam się widoczki z ludźmi obsadzającymi pola ryżowe.
zawiert 20 stycznia 2023 05:08 Odpowiedz
(miały być fotki z Chiang Mai, ale jest jakiś problem z aplikacją tapatalk i nie mam jak wgrać, więc ciąg dalszy bez obrazków)W końcu od Marcela i Golden Teak House pojechaliśmy na terminal autobusowy gdzie za 200THB od osoby mieliśmy bilety do Chiang Rai, na trzeci etap naszej północnorajskiej przygody. W Chiang Mai było spokojnie, a tutaj to już spokojnie do kwadratu. Udało nam się jeszcze załapać na festiwal kwiatowy, który co prawda miał się skończyć 29.12, ale jakoś im się przedłużyło do 15.01. Było dużo jedzenia, stoisk wszelakich, jedliśmy robactwo (dzieciaki miały challenge za kasę - po 50THB za robala, 200THB za hat-trick), był tani masaż (80THB/30m, taniej nigdzie nie widzieliśmy). W Chiang Rai jest dużo do roboty, ale często trzeba pojechać na te atrakcje. Są wioski lokalnych plemion, w tym Karenowie i 'long neck' (nope), są wycieczki na granicę z Myanmar, są na Golden Triangle (trójstyk granic), dużo rzeczy związanych z opium itp, ale to nie nasze klimaty. Zabraliśmy więc dzieci do White Temple (wow) i Blue Temple (też w sumie wow). I do Singha Park (cóż, mieliśmy dużo wolnego czasu, śmieszna atrakcja ale jak się okazało jazda meleksem jest najepszym wspomnieniem dzieciaków). Wszystko blisko miasta, więc transport rzędu 100-150THB za kurs spod domu Grabem, albo kierowca na kilka godzin za 300THB po okolicy. Miłe miejsce, niestety ostatniego dnia (poniedziałek) pokończyli jarmarki i było po jedzeniu i smakołykach.A teraz siedzimy na lotnisku DMK (Bangkok), czekamy na lot do Bali. Lotnisko drogie strasznie, miska jedzenia 250THB albo lepiej, więc już tęsknimy za tanimi bazarami. Ale mamy nadzieję, że Bali też nas przyjemnie zaskoczy. (i już wiemy, że jednak nie)
zawiert 24 stycznia 2023 12:08 Odpowiedz
W sumie nie pisałem tego wcześniej, ale chyba wypada mi przeprosić za to, jak nieregularna i chaotyczna jest ta rozległa relacja. Do tej pory pisałem po fakcie, często najpierw w wordzie a potem w odcinkach regularnie szło na forum, a tutaj to jak czas, droga, siły i nastrój pozwalają. Trudno, tak już zostanie do samego powrotu do Polski, w końcu nie będzie to żaden konkursowy reportaż, a raczej luźne notatki. Również nie pisałem tego wcześniej, ale jeśli chodzi o zdjęcia to głównie robota mojej żony, zarówno ze strony trzymania aparatu, którego targamy przez te wszystkie kraje (Sony A7mk2), jak i późniejszej pracy w Lightroom (jeśli chodzi o zdjęcia z NZ to ta zieleń rzeczywiście taka jest a nie jakieś insta/iphone filtry na to nakładane ;))Ale wracając do spraw podróżniczych...Lot z DMK do DPS (czyli z Bangkoku na Bali) był koszmarny, serio. Jakoś nie przyszło nam do głowy, aby w AirAsia (wyszło najtaniej tymi liniami, ale wcale tanio to nie było) wykupić z wyprzedzeniem posiłki i nagle odkryliśmy zdziwieni, że w Bangkoku na lotnisku Don Mueang jest jedna wielka lipa. Zależało nam, aby z naszymi bagażami za bardzo nie męczyć się na lotniskach (mamy 4 większe plecaki i 2 małe, ale młodsze córki nie bardzo mogą długofalowo targać te większe bagaże), więc idealnie by było nadać bagaż w Chiang Rai, a odebrać go już na Bali. Odpadły więc wszystkie opcje kombinowane na 2 linie lotnicze, i zostaliśmy przy AirAsia i ich usłudze Fly Trough - na niektórych trasach z przesiadką w Bangkoku można mieć wszystko na 'jednym bilecie' jak w normalnych liniach - jak będzie opóźnienie, to oni pomogą, jak będzie bagaż, to oni przeniosą, no i nie trzeba dwa razy przechodzić przez security. W teorii spoko, ale jak się okazało, że bagaż kosztuje nas 2.000THB (250 PLN) od sztuki za 20kg, to stwierdziliśmy, że nie stać nas na luksusy i nadajemy jeden bagaż, a reszta 'na siebie'. (wypada powiedzieć, że w Tajlandii prognozowany budżet podróży już się wyczerpał i teraz lecimy już na minusie ;)). No więc bagaż 20kg dokładnie ważony nadaliśmy, na siebie długie spodnie, bluzy, swetry itd i jakoś pozostałe rzeczy elegancko mieściły się w limicie 7kg AirAsia (choć ostatecznie nikt tego nie ważył i nie mierzył). Dalej też było śmiesznie - w Ciang Rai na lotnisku zostaliśmy skierowani na piętro na 'international', gdzie po security opieczętowano nasze paszporty i formalnie opuściliśmy Tajlandię. Potem przesiadka w DMK jest dość podchwytliwa - bo można iść z tłumem i wyjść z lotniska nielegalnie (no bo już nie ma nas legalnie w Tajlandii). Jest co prawda obsługa na lotnisku, która wyłapuje pasażerów z naklejką C.I.Q. i pokazuje gdzie iść, ale jak ktoś się zagapi to o problemy niełatwo. Gdy jednak pójdziemy "jak trzeba", to trafiamy od razu na terminal międzynarodowy gdzie jest lipa straszna z jedzeniem i z zakupami, bo ceny robią się mocno lotniskowe (jak lecimy domestic, to przyjemnie można się obkupić w 7-Eleven, ale na international nie ma na to opcji). Z desperacji dzieci jedzą w Macu, a my jakieś pieczone kurczę za 300 THB. A na koniec tej lipy jest lipny lot, ciasno bardziej niż w Ryanair i siedzi się tak 4,5h do Denpasar, w najlepszej porze dnia - od 19:30 do 23:50. Cóż, zatęskniliśmy za amerykańskimi liniami lotniczymi podczas tego przelotu.Po przylocie na Bali sprawa poszła zaskakująco sprawnie (mimo, że w tym samym czasie lądował duży Qatar Airways) - najpierw musieliśmy zapłacić za wizy (można w 10 walutach, albo po prostu kartą), potem z kwitkiem zapłaty odprawa paszportów i naklejka wizowa do paszportu a na koniec deklaracja celna (którą trzeba zrobić online i pokazać tylko kod QR). O Covida nikt nawet nie pytał, ani w Chiang Rai, ani w Bangkoku, ani po przylocie. Na miejscu czekał na nas Made, nasz kierowca, aby zabrać nas do Ubud. W Ubud przywitał nas rzęsisty deszcz i stara właścicielka willi, która uprzejmie czekała do 3 nad ranem aby wpuścić nas na pokoje.
kostek966 28 stycznia 2023 17:08 Odpowiedz
Nigdy nie mogłem się nadziwić po co ludzie jadą do Ubud, dla mnie to tłok, hałas, smród rur wydechowych i komercja, ale jak ostatnio zobaczyłem dłuuugą kolejkę po kanapki w Rzymie to już chyba mnie nic nie zdziwi
zawiert 28 stycznia 2023 17:08 Odpowiedz
@kostek966 - dla jasności, ja wiem że Ubud to Zakopane/Sopot/Międzyzdroje czy jak tam zwał i wcale nie miałem jakiś tam oczekiwań, tak samo jak nie ma się oczekiwań po Khao San Rd czy innych znanych miejscach. Bali robimy bez żadnego wstępnego analizowania, zrobiliśmy 3 rezerwacje siedząc w Chiang Mai i teraz mamy co mamy :)
billabong 28 stycznia 2023 17:08 Odpowiedz
zawiert napisał:było tak sobie (obsługa się czepiała)Czy mógłbyś to odrobinę rozwinąć? Czepiała się CZEGO? Was jako gości? Różne przypadki miałam przez lata w hotelach, ale (chyba) nikt się mnie nie czepiał, stąd zdziwienie.
zawiert 29 stycznia 2023 17:08 Odpowiedz
@billabong - licząc epizod bałkański z września jesteśmy na przestrzeni ostatniego półrocza dość częstymi użytkownikami usług noclegowych (Gruzja, Austria, Chorwacja, Bośnia, Serbia, Rumunia, Węgry, Holandia, Chile, Argentyna, NZ, Tajlandia i teraz Bali), wiem, że w skali forum to jesteśmy leszcze, no ale każdy ma jakiś punkt odniesienia. Osobiście żywię niechęć do booking.com bo często mnie zawodzi i rozczarowuje (plus wałki z płatnościami, wyciekami danych z karty itp), ale nie zawsze Airbnb uda się złapać i zostaje booking. Tak czy owak akcja jak z Ubud zdarzyła mi się pierwszy i mam nadzieję ostatni raz.A teraz do rzeczy: w Manuaba byliśmy jedynymi użytkownikami basenu, nikt inny ani się nie kąpał, ani opalał przy jego brzegu. Jedyni goście na obiekcie poza nami to rosjanie pracujący nocami na laptopach a w dzień odsypiający, 100m od basenu w zupełnie innych domkach, więc nieświadomi naszej obecności. My za to mamy taras 3m od basenu. Wynajęliśmy nocleg zaznaczając, że przyjeżdżamy z dziećmi, więc gospodarz wiedział i nie miał nic przeciwko. Tak samo jak nigdzie nie było żadnego regulaminu, czy karteczki, czy tabliczki "no jumping, no diving, pool decorational only" (w Chiang Rai byliśmy w takim miejscu z takim regulaminem i sprawa była jasna). Więc taki background sytuacji, i na to wchodzą moje dzieci (niech będzie "prawie" nastolatki), believe me or not kindersztuby im na szczęście nie brakuje, jak im się powie "nie wydzierać się" to będą cicho, "nie skacz" - nie będą skakać ale nie będę od dzieci na "wakacjach" wymagać, żeby korzystały z basenu w milczeniu bo właścicielce się coś nie podoba. A właścicielce się nie podobało, bo jak przez tę godzinę dziennie max z basenu korzystaliśmy, to przyłaziła i albo "no jumping", jak skończyły skakać na prośbę pani to "no diving" i ciągle coś nie tak. Jak wieczorem zapaliłem światło na basenie, to zaraz przyszła mi światło wyłączyła. Ja rozumiem, że może jej się nie podobać palenie świateł albo licho co jeszcze, ale to ona jest gospodarzem i chce zarabiać pieniądze z goszczenia ludzi i gościnność nie polega na tym, że ja mam siedzieć cicho zamknięty w pokoju i oglądać netflixa, bo celowo wybrałem jej obiekt z basenem którym na pierwszej fotce na booking.com się chwaliła. Wymagania dot. hoteli mam naprawdę minimalne, jestem w stanie zatrzymać się z dziećmi w naprawdę skromnych (żeby nie powiedzieć syfnych, jak w tym momencie) warunkach, nie muszę mieć ąę za 100zł za noc, ale - na litość - to nie może być tak, że jako gość w czasie pobytu zastanawiam się czy znowu właściciel przyjdzie mi marudzić i co mu znowu się nie podoba, a po wystawieniu opinii dostaję zalew wiadomości na whatsapp jaki to ze mnie pazerny f***. wyszło przydługawo, sorry, wracam teraz do normalnej relacji..
zawiert 30 stycznia 2023 05:08 Odpowiedz
Druga część balijskiego zwiedzania to pobyt w Pranajaya Villa we wsi Tejakula. Ani nazwa miejsca ani wsi nic nam nie mówiła, podobnie jak naszemu kierowcy, mapom google również - do miejscówki nie da się dojechać inaczej jak po instrukcjach właściciela - ostatnie 5 minut nasz kierowca był z nim live na telefonie i jakoś daliśmy radę. Z Ubud tłukliśmy się tam prawie 3h, wiadomo, drogi wąskie, ulewny deszcz i checkpointy lokalnej mafii wioskowych pobierających opłaty za wjazd bylegdzie (my byliśmy tranzytem i opłaty nie naliczono). Ale nas to nie zrażało - na Airbnb obiekt miał bardzo wysokie oceny i ludzie (Europejczycy) pisali, że mieszkali tutaj miesiąc czy dwa miesiące - no więc chyba nie może być tak źle.Po przyjeździe gospodarza nie było - są 4 pokoje w 4 rogach posesji, dwa dla nas, do tego kuchnia/jadalnia i ogromny basen. Jesteśmy sami przez 90% pobytu (jednego dnia tylko ok 10 rano przyjeżdża na skuterze jakiś lokalny pan, a po paru minutach nieco młodsza lokalna pani, zamykają się na 2h w pokoju i potem znikają...), więc tym razem nikomu nie przeszkadzamy na pewno, nawet właścicielowi. Ba, nawet zachęca nasze dziewczyny do skakania do basenu. Warunki oczywiście skromne, ale płacimy jakieś grosze za ten nocleg (poniżej 100 pln za 2 pokoje). W Airbnb było "śniadanie zapewnione", ale gospodarz mówi, że śniadanie not included, ale codziennie będzie nam śniadanie przywoził i codziennie inne. Rzeczywiście, tak robi, i bardzo się stara aby było codziennie coś innego - to mocny punkt tego miejsca. Drugi mocny punkt to wlaściciel - Jay albo Pranajaya - facet pracował przez 17 lat na statkach wycieczkowych jako kucharz ale zdecydował się osiąść we wsi gdzie ma jakąś religijną rolę, prowadzi miejscówkę (albo kilka) do spania, studio tatuażu, jest nauczycielem angielskiego i kto to jeszcze wie co poza tym - tak czy owak wszyscy we wsi go znają. Jak przyszedł covid to oczywiście biznesy mu wszystkie padły, więc otworzył jeszcze warung z jedzeniem, z którego zamawiamy na lunch na zmianę mie goreng albo nasi goreng (10k albo 15k), oraz frytki. Innego wyboru nie ma. Jay jest fajny i pomocny, załatwi co tylko byśmy chcieli (ceny i atrakcje podam za moment). Teraz gorsze strony tego miejsca. Po pierwsze pogoda, bo leje codziennie i to grubo, ale cóż, taki klimat. Po drugie, cytując dzieci nasze, zakuprze. Nic w tej wsi nie ma, przynajmniej nie w promieniu 30 min piechotą od nas. Idziemy pierwszego dnia szukać czegoś na lunch - wszystko zamknięte, jedyne co czynne to market więc dzieci kupują chipsy i ostatecznie trafiamy do warunga naszego gospodarza, który to jednak też nie jest otwarty. Jay przyjeżdża po 2h, otwiera knajpę tylko dla nas i robi nam obiad. Rokowania nienajlepsze - owoców też nie kupisz, bo w markecie nie ma, a na straganach tylko durian albo rambutan (akurat jest sezon zbiorów rambutana i wszędzie tego pełno do kupienia). W drugą stronę wsi jest nieco lepiej ze sklepami - są telefony komórkowe, drogeria, krawiec, ksero, bankomaty ale z jedzeniem nadal bieda i z desperacji ostatecznie zamawiamy pizzę (!), przynajmniej wiemy, że w piecu w czasie pieczenia nasz obiad się zdezynfekuje. Skąd takie potrzeby? W Tajlandii jedliśmy z dowolnego miejsca każdego dnia i nam nie przeszkadzało, ale tutaj to jest dramat. Już nam kierowca powiedział, że z tych małych stanowisk z jedzeniem to nawet on nie je, bo tam nie myją naczyń bo mają cały dzień jedno wiadro z brudną wodą. No więc wszystkie lokale we wsi Tejakula tak właśnie wyglądają, że strach wejść. Jeden w bocznej uliczce ma fajne opinie w google - dużo gości, dobre jedzenie, fajne zdjęcia, no to idziemy. Jednego dnia jest po prostu nieczynne ("we had ceremony"), ale innego dnia nas zapraszają. Wchodzimy, nikogo poza nami nie ma, śmierdzi kurnikiem (albo chlewem), w sadzawce szlam, no ale przecież Zawierty nie zrażają się takimi drobnostkami. Zamawiamy picie - herbata i lemoniada - i kelnerka odpala skuter i jedzie do sklepu bo nie mają tego na stanie (cóż, tymi drobnostkami też się nie zrażamy). Przychodzi jedzenie - ryż z kurczakiem BBQ, makaron z kurczakiem, glass noodle z kurczakiem. W Google na zdjęciach kurczak w tym daniu to całe udko, u nas tylko samo podudzie ("pałka"), ale nie mam ochoty się o to szarpać, więc jemy, ale nie za długo, bo Marta za drugim widelcem znajduje ogromnego robala usmażonego w środku makaronu. Kurtyna! Pokazujemy kelnerce, ona przeprasza, przychodzi mąż kucharz, przeprasza (mówią dobrze po angielsku), że nigdy im się to nie zdarzyło, że oni sami są tu szefami i jedzenie w takim razie na ich koszt, że coś innego zrobią. Nie chcemy tam jeść, zostawiam im 50k za napoje i składniki (żal mi ich, bo pewnie nie mają innych klientów a nasz obiad też wydali kasę na składniki). Idziemy znowu po pizzę, drugi raz z rzędu. Więcej w Tejakula jedzenia nie zamówimy. Poza tym dobija w tej wsi wszechobecny syf. Śmieci są wszędzie, Tajlandia to pikuś, ostani raz taki syf to widziałem w okolicach Colon w Panamie i na wsi pod Cartageną w Kolumbii. Jest tak brudno i brzydko, że pękają oczy. Przy zejściu do naszego obiektu z głównej drogi jest ogromny most i pod nim suche koryto rzeki aka wysypisko śmieci - i drobne śmieciory i całe worki. Następnego dnia pada cały dzień, suche koryto zmienia się w rwącą górską rzekę, która cały ten syf niczym spłuczka w toalecie zabiera do morza, to raptem 500m od tego mostu. Why worry, Balinese people? Nasz host - Jay - mówi, że oni tutaj na dole nad morzem dbają o czystość i nawet segregują (nope), ale ludzie w górę rzeki po prostu wywalają cały syf do wody i mają to gdzieś. Nie muszę dodawać, że mimo odległości 100m od plaży już do morza nie weszliśmy, no nie?Jeśli chodzi o rozrywki poza naszym basenem i hotelu z pokojami na godzinę :), to:- można podobno robić snorkeling z brzegu bo jest rafa - poszliśmy raz, rybki były, ale bez szału (to jeszcze zanim przyszedł deszcz i syf się pojawił w morzu)- można pojechać na wodospad (Jay nas zawozi, za darmo). Wodospad oczywiście płatny standardowe 5x20k, chociaż poza nami nie ma tam nikogo. Dziad inkasent jeszcze oferuje swoje usługi jako przewodnika, jest nachalny ale nie z nami takie akcje. Wodospad wart ceny i drogi, jest piękna przyroda, nie ma śmieci, nie ma ludzi. (Yeh Mampeh Waterfall)- można popłynąć na dolphin whatching - Jay załatwia rybaka i jego łódkę (dla nas trzeba dwie łodzie, 300k od łódki), i płynie się do skutku aż będą delfiny - u nas zajęło to 90 minut (do delfina), a potem drugie tyle powrót. Nie było och i ach, ale przynajmniej jakieś urozmaicenie.- można zamówić cooking class - przychodzi pani i pokazuje jak ugotować coś po balijsku, jest smaczne i inne od wszystkiego co mieliśmy do tej pory, ale bez fajerwerków. cena 250k (50k od osoby), i mamy jedzenie później więc odpada koszt jednego posiłkuByło w miarę ok, ale nie wyobrażam sobie siedzieć tutaj dłużej, nawet nasze 6 nocy było o 2 noce za dużo (szczęście, że mamy nasz homeschooling i po prostu nudę wypełniamy uczeniem się. Jay dostanie dobre review, bo mi go żal - nie jego wina, że okolica jest jaka jest. On się starał.W sobotę rano ma po nas przyjechać trzeci host, sam zaproponował. Pyta ile bagażu mamy (przecież wie, że jest nas 5) - odpowiadam, że kilka plecaków ale taki minivan toyoty jak tu każdy ma spokojnie wystarczy i się mieścimy. A gość przyjeżdża po nas Toyotą Yaris, do tego po wiejskim tuningu, obniżonym zawieszeniu i za dużych oponach. Nie muszę pisać, że te 60 km w Yarisie to był koszmar i ciągłe ocieranie różnych części auta o różne rzeczy. A na nowym miejscu wcale nie jest lepiej...
south 6 lutego 2023 17:08 Odpowiedz
Trochę sobie zaprzeczasz pisząc, że Bali jest tylko dla bogatych. Czy 400 zł o których piszesz to poziom na który tylko zamożni mogą sobie pozwolić? Odnoszę wrażenie, że negatywny odbiór tego miejsca w dużej mierze wynika jednak z nieudanych/pechowych wyborów miejsc noclegowych. Niemniej, widzę też objawy przemęczenia podróżą, poziom narzekania "hard" ?
zawiert 6 lutego 2023 17:08 Odpowiedz
@south - dzięki za uwagę, zastanawiałem się jak o tym balijskim doświadczeniu napisać aby oddać nasze uczucia i spostrzeżenia, ale jak pewnie widzicie w tej relacji mój talent do pisania składnie i gramatycznie jest dość wątpliwy i pozostaje spora przestrzeń do interpretacji własnej :). Tak czy owak, miałem dopisać coś jeszcze do tego ostatniego noclegu za 400zł, może to rozjaśni sprawę. Apartament w Seminyak był bardzo OK, ale tylko sam apartament. Na jedzenie nie było gdzie wyjść pod domem, bo w promieniu 15 minut nic nie było, a dalej były knajpy włoskie, francuskie, japońskie i klientela rublowa, że tak powiem, ceny też stosownie wysokie - ale spoko daliśmy radę nie głodować, zamawialiśmy grabem, ale nie po to jadę w rajskie wyspy żeby siedzieć w getcie i zamawiać jedzenie na telefon. Blisko apartamentu za to była plaża, (Pantai Seminyak), po której ja brzydziłem się chodzić nawet w sandałach. Tony śmieci wprasowane w piasek, a plaża rozległa jak w naszym Mielnie. Do tego przy wejściu na plażę (obok ślicznych willi z palemkami i basenikami), rzeczka wpadająca do morza, i zupełnie przypadkiem pewnie w tym miejscu fale na morzu nie miały białych grzyw, tylko w kolorze mrożonej kawy. Albo czekolady mlecznej. Albo szamba. Zapach zdecydowanie tego trzeciego. Zdumiewa mnie jak ludzie mogą się w czymś takim kąpać (a pływało kilku śmiałków dosłownie 50 metrów dalej). Apartament w mieszkaniu za 400zł na wypasie można wynająć w wielu miejscach na świecie, dla nas było to najmniej brzydkie miejsce w którym my spaliśmy na Bali, ale miało swoją cenę. To nie jest tak, że jesteśmy jacyś ĄĘ, czy to w Chile czy to nawet w NZ spaliśmy w skromnych warunkach. Nie są nam straszne nory do spania (jak Snooze Inn w SIN, o czym napiszę później), pokoje bez okien, obrzydliwa kołdra zrobiona z czegoś, co w Polsce przypomina mi szmatę do podłogi z czasów jak chodziłem do podstawówki. W Tajlandii teraz też szału nie było, bo budżet takiej długiej wycieczki jak nasza nie pozwala na szał (co innego płacić za dwoje, co innego za pięcioro). Bali dawałem szansę przez dwa dni, ale po prostu nam nie spasowało. Cieszę się bardzo, że nie był to nasz ostatni etap, bo by niesmak pozostał. Teraz siedzę na tarasie gdzieś pośrodku niczego w Delcie Mekongu, warunki lokalowe mam jak z noclegu nr 3 w Jasri, ale nie ma tego okropnego syfu i tego co nas odpychało w Bali. Jasne, że już wchodzi zmęczenie, pewnie stawiasz trafną diagnozę, ale też jest tak, że są rzeczy subiektywne i obiektywne. Subiektywnie może mi się nie podobać 5 warstw różnej farby w "sypialni", pościel jak firanki z PKP, czy prowizorka elektryczna byleby światło było w pokoju. Może mi się nie podobać, że obok we wsi jest głośno, albo że jedzenie jest za ostre, za mało ostre, za zimne, za ciepłe, za mało różnorodne albo za mało owocowych czwartków. You get what you paid for, jasna sprawa. Ale są też rzeczy obiektywne: wysypisko śmieci pod domem, fekalia zwierząt i szlam na podwórku czy ręcznik uwalony farbą olejną albo wysypisko śmieci w korycie rzeki. Jasne, że w jednym miejscu płacę 120 za noc, a w drugim 400, no ale umówmy się, że pewne minimum trzeba zachować. A najbardziej rozczarowujące jest to, że te wszystkie miejsca w których byliśmy mają jakieś z kosmosu wykręcone opinie typu właśnie 9.3 - come on! Co innego skromne warunki, a co innego absolutny brak szacunku do gości (na których się zarabia) i do miejsca w którym się mieszka. W takiej Swanetii w Guzji jest też bieda aż piszczy, noclegi równie tanie, ale nie obrzydzające i nie rażące syfem. Więc tak jak cała ta długaśna relacja, tak i balijski fragment, wszystko to co piszę jest naszą subiektywną opinią. Wiem, że ludzie (nawet tu na forum) mieszkają na Bali długo i są zadowoleni. Ja bym nie mógł (co innego Tajlandia). Wiem, że ludzie tutaj wracają i mają radochę. I to zarówno restortowi bogaci ludzie, jak i middle-class czy nawet backpackersi. Niech tak będzie, ale nie zmienia to u mnie postrzegania tego miejsca i myślenia o nim w kategoriach mojego osobistego rozczarowania. Przede wszystkim syfem, który może nie jest niczym szczególnie wyjątkowym gdy się pojedzie do Indii albo do innych biednych miejsc, ale jednak jest pewnym oszustwem tej konkretnej wyspy, która to nadal przez ludzi lokalnych i przyjezdnych jest promowana jako rajski cud (i nadal są w niej niezniszczone miejsca, ale giną w masie rozczarowań). I widać, że nadal przekaz dot Bali jest taki jaki jest - raj, cudne widoki, a potem przychodzi rzeczywistość (co z resztą cała masa filmików na IG pokazuje jako instagram vs reality). Przeczytałem, że to Instagram zabił Bali. Pewnie częściowo tak, ale lokalsi moim zdaniem swoje do tego dołożyli. Czy tak musiało być? Ah, jeszcze jedno. W tych różnych biednych i niestety brudnych miejscach staramy się nie robić zdjęć. Czy to w wiosce amazońskiej, gdzie bieda taka, aż kości można policzyć na dzieciach i psach, a chata by się zawaliła od jednego kopniaka, czy w różnych miejscach Azji S-E. Dla nas to żadna przyjemność, a Ci ludzie też zasługują na swoją godność, mimo biedy i brudu. Z drugiej jednak strony pominąć milczeniem tego też się nie da - bo ten syf sam się nie zrobił. I nie ma tu znaczenia, czy sam się prosiem o ten syf bo zarezerwowałem sobie nocleg daleko od wszystkiego w biednej wsi, czy też syf mnie zaskoczył gdy jechałem z willi na polach ryżowych w stronę majestatycznego wulkanu - syf to syf, ktoś go zrobił, ktoś nie czuje, że to problem. W restauracji na balijskiej plaży jak się spyta właściciela o śmieci na plaży i w wodzie to co odpowie? Że to nie są jego śmieci. Same się wyrzuciły, te żarówki, opakowania po tanich jogurcikach, opakowania po syropach z napisami w lokalnym języku. To są ich śmieci, bo to ich wyspa, z resztą podkreślają to na każdym kroku: gdzie nie pójdziesz to masz zapłacić "local community", za plażę, za przejazd, za widoczek, za huśtawkę. Nie ma u mnie zgody na takie coś i niestety tylko na Bali czegoś takiego doświadczyłem. "Tryb narzekania" wyłączył się w momencie wylądowania w Singapurze i nie planujemy go reaktywować :)
kumkwat-kwiat 6 lutego 2023 17:08 Odpowiedz
Muszę powiedzieć, że to bardzo ciekawa i pouczająca relacja. Nie wiem czy masz taki styl, czy po prostu skupiasz się na negatywach, bo to bardziej boli. Ale doceniam pisanie wprost o rzeczach, które Wam się nie podobają i były niewypałem.Mam jednak wrażenie (może wybiórczo zapadły mi fragmenty w pamięć), że część tego wyjazdu to trochę przerost idei (długi wyjazd RTW, z rodziną i zdalną nauką, turystyczne ikony do zobaczenia) nad dobrym planowaniem i lokalnymi realiami. Np.- Nowa Zelandia - super, ale wszędzie drogo, więc mam wrażenie, że dużo nie zobaczyliście bo wstępy kosztowały majątek- Bali - jedziesz w najgorszym pogodowo terminie, chcesz być poza utartymi szlakami turystycznymi i dziwisz się, że w okolicy nie ma knajp?Rozumiem, wkurzenie na syf, ale skoro lokalsi tak żyją to nic nie zdziałasz. Jakbyś był w popularnym kurorcie, to pewnie byłoby sprzątnięte. Ale nie dlatego, że lokalsom przeszkadza, tylko turystom. Mam nadzieję, że jesteście jednak zadowoleni z tego wyjazdu i ostatecznie będziecie go miło wspominać.
nick 6 lutego 2023 23:08 Odpowiedz
@zawiert Odnośnie pościeli, ja w Surat Thani trafiłem na taką: Jak ktoś chciałby nazwę hostelu, to mogę odszukać :lol:
pabien 6 lutego 2023 23:08 Odpowiedz
Myślę, że w tej opowieści dobrze oddałeś to czym może być Bali. Bo ono ma przynajmniej 3 oblicza. 1 rajski kurort2 miejsce dla rosyjskich, ale nie tylko, ekspatów3 pułapka Tylko nie rozumiem czego innego oczekiwałeś po krowachzawiert napisał:. Droga do parkingu wiedzie przez pola ryżowe, najsyfniejszy cmentarz jaki w życiu wiedzieliśmy, pastwisko krów które defekują gdzie popadnie.
cypel 6 lutego 2023 23:08 Odpowiedz
Zaglądam tu od czasu do czasu i tak sobie myślę, że kolego @zawiert przerósł Ciebie ten wyjazd pod wieloma względami. Finansowym, logistycznym, dystansowym, kulturowym itd. Porównujesz tu amerykę łacińską z azją co już jest jakąś katastrofą. Bo jak AŁ, która jest powiedzmy w miarę jednorodna kulturowo można porównywać z Azĵą tylko południowo wschodnią, którą można obdzielić kilka kontynentów.Indonezja jest zasyfiona, podobnie jak Tajlandia czy Wietnam ale gdzie Ty sie chłopie uchowałeś? 80% kuli ziemskiej to syf i śmietnik. Pojedż do afryki subsaharyjskiej a docenisz kraje azji południowowschodniej. Ba, pojedź na europejską Sycylię i też zobaczysz syf.Moim zdaniem @zawiert pojechałeś w świat bez wiedzy ale z marzeniami, na zasadzie jakoś to będzieGeneralnie relacja z gatuku "smutek". Lubię krótką piłkę i nazywanie rzeczy po imieniu ale Tobie praktycznie wszystko nie pasuje. Czytam ciagle, że jest Was pięcioro i jak to ciężko.Niemniej życzę Waszej piątce wszystkiego dobrego i chyba szybkiego powrotu do domu, tego w Polsce.
brzemia 6 lutego 2023 23:08 Odpowiedz
Chyba za dużo krytyki.@zawiert spełnia marzenia sporej części z nas, nie dość ze dluga podróż to jeszcze z dziećmi i nauką zdalną (szacun za 8 klasistkę na RTW)Szanuję go za pisanie co jest złego i muszę stwierdzić ze za mało pisze co jest dobrego. Zdjecia pokazują ze to świetna podroz a opis ze tragedia za tragedią.Nie wiem dlaczego wybrał "wariant na smutno i wytykanie błędów". Większosc relacji na f4f to jednak jest optymistyczna. Moze zmęczenie wychodzi?Trzymaj się i pozdrowienia dla rodzinki !!Dla mnie jesteś kozak.
kkl 7 lutego 2023 05:08 Odpowiedz
Hej, też uważam, że wielu osobom włączyło się czepialstwo. Sam podróżuje z dziećmi i wiem jakie to wyzwanie logistyczne i finansowe. Zupełnie inaczej się jeździ pojedynczo czy nawet w duecie a inaczej z dzieciakami typu 3 i 6 lat (od takiego wieku wystartowałem z Azja z moimi). Pojutrze lecimy w kolejną podróż, m.in. tam gdzie zawiert był czyli Patagonia i powiem szczerze, stres podróżniczy cholerny :). A byłem w miejscach i w stylu, gdzie większość osób z tego forum by uciekła gdzie pieprz rośnie [emoji23][emoji23]Trzymaj się zawiert, realizuj marzenia i gromadz wspomnienia. To zostanie z wami na zawsze. Nie będziesz pamiętał syfu tylko te fajne momenty. A malkontentom życzę wyjazdów z rodziną, taka wiekszą.. aha, ale zacznijcie już oszczędzać, bo to "inna liga" ;)...
zawiert 7 lutego 2023 05:08 Odpowiedz
Miło, że zrobił się ruch w relacji, to motywujące na finiszu, zarówno słowa krytyki jak też poparcia.Aż sobie przeczytałem swoje wpisy od początku w tej relacji i chyba wszystko jest kwestią gustu i odbioru tego, co się pisze i się widzi. Z Chile/Argentyny opisuję jak jest, generalnie dobre wspomnienia. Jedyny negatyw to fakt, że nas okradli w Calamie, że na Atacamie była zamknięta pustynia (@cart też pisał w tym tonie, że gdzieś się jedzie i nagle lipa bo zamknięte, Jego relacją z Chile się wzorowałem w raportowaniu jak jest), że nie udało nam się oglądać gwiazd bo jasno. Potem, że pada deszcz w PUQ ale jakoś sobie radzimy, a potem już nie ma marudzenia i negatywów.Z przesiadki w USA można mi zarzucić, że marudzę na NASA w Houston, no marudzę, bo byłem w Orlando i było lepiej, więc mam porównanie. I raportuję, że jest przypał z NZeTA.W części o NZ jest sporo o kasie, ale nie tylko dlatego, że znowu narzekam jak mi jest ciężko bo jest nas 5, tylko dlatego, że kierunek NZ jest kierunkiem egzotycznym, mało kto z F4F tam jeździ albo jest mało relacji więc uznałem, że napisanie o cenach wszystkiego co może kogoś interesować jest przydatne. Tak samo, jak napisanie, że szkoda kasy na to czy tamto bo drogo. No i narzekam na sandflies, które gryzą. I wyrażam opinię, że niektóre rzeczy można inaczej rozplanować (noclegi), bo było nam daleko wszędzie i dużo czasu spędziliśmy w drodze. Tyle. W Tajlandii marudzę, że w BKK nie chce nas taksówka zabrać i że tuktuk chce nas oskubać z kasy. W Chiang Mai/Rai nam się podoba, opisuję co robimy, ale też co jest słabe (np. naciąganie na wycieczki do ludzkiego zoo). Marudzenie zaczyna się na lotnisku w DMK, gdzie siedzimy i jest drogo.Potem jest odcinek o Bali, który zdaje się zatruł całą relację, bo nam się na Bali zwyczajnie nie podobało, powodów opisałem sporo i już zostawmy ten wątek.Zostawiając już pozostałe uwagi i sugestie, myślę, że forma 'niby-live' jest niewłaściwa dla opisywania takiego wyjazdu jak nasz, ale wiem to po 80 dniach, a nie na początku tej przygody. Jest to za długi okres czasu, jak ktoś robi RTW w 10 dni albo mniej to jest szybka akcja - samolot, miasto, jedzenie, salonik, samolot. Jak ktoś jedzie na wyprawę do Iraku, Libanu, Nepalu czy gdzie tam jeszcze, też inaczej to wygląda. A u nas długość wyjazdu i dużo elementów skomplikowania (i tutaj nie narzekam, tylko stwierdzam fakt) sprawia, że moje nieregularne wpisy jak już się pojawiają, to pokazują tylko złe rzeczy, których oczywiście jest mniej. Równolegle żona wrzuca krótkie informacje na stories na IG dla naszej rodziny, żebyśmy nie musieli pisać do każdego z osobna - tam jest prosta sprawa, 24h i wpis znika, więc jak akurat mamy gorszy dzień, to za 24h tematu już nie ma. W końcu, forum f4f jest specyficznym miejscem i mam tego pełną świadomość, dlatego grupa docelowa odbiorców na wiele rzeczy patrzy inaczej i jak widać moje uwagi i porównywania różnych zupełnie od siebie miejsc w normalnej rzeczywistości (rozmowach ze znajomymi czy rodziną) będą całkiem zrozumiałe, a tutaj spotykają się z krytyką, no bo co ja tam widziałem, w Afryce nie byłem, nie da się porównać Panamy z Bali itd. No właśnie... a może jednak się da? Może ten nasz wyjazd, zaplanowany ramowo i realizowany zgodnie z planem, zaplanowany finansowo i nadal prawie w budżecie jednak poza epizodycznymi przygodami izolowanymi geograficznie i kulturowo ma nam dać jednak całościowy obraz tej części świata, którą objeżdżamy ciągnąc ze sobą nasze dzieci? Odpowiedzieć na pytanie, czy na pewno nasz europejski sposób myślenia, planowania, oszczędzania, schematy działania... czy jest to metoda na życie dla każdego z nas na tym świecie, czy może jednak inne punkty widzenia i spojrzenia też działają. Ale też pokazać, że mogliśmy się urodzić i mieszkać w innym miejscu - albo naszym zdaniem lepszym, albo może gorszym. W końcu też dać nam odpowiedź, czy jest poza Polską/Europą, gdzie jest nam dobrze i wygodnie, takie miejsce w którym moglibyśmy mieszkać przez dłuższy czas, albo na stałe. Jak już szczęśliwie wrócimy do kraju to chyba wywalę do kosza te wpisy i napiszę relację z tego jak było, a nie z tego jak jest. Będą Państwo zadowoleni ;)
piwili 7 lutego 2023 12:08 Odpowiedz
Nie wywalaj. Moim zdaniem i jestem pewien, że nie tylko moim wszystko jest OK. To jest live i piszesz uczciwie o swoich wrażeniach na miejscu i to mi się podoba. Wcale nie jest tak, że przesadzasz z narzekaniem.Są tu niestety inne relacje i opisy, gdzie wszystko jest super i wspaniałe, beż żadnego narzekania, a wrażenia po lekturze są takie same jak po zdjęciach z Instagrama.
zawiert 7 lutego 2023 12:08 Odpowiedz
Po opuszczeniu Bali przyszedł dla nas czas na krótki epizod w Singapurze. Oczywiście dostępność biletów z Denpasar do Sajgonu, czyli naszego docelowego miejsca, była spora, ale gdy scoot pokazał nam połączenie z 23h przesiadki w Singapurze, wiedzieliśmy że ten stop będzie dla nas ciekawym uzupełnieniem naszej trasy.Do Singapuru dla odmiany nie potrzeba mieć wizy, ale wymagane jest szczepienie albo chociażby test antygenowy dla wszystkich powyżej 12 roku życia. I to tyle z wymogów.Po przylocie na T3 przeszliśmy dość sprawnie kontrole paszportów i udaliśmy się na metro do centrum. Musiałem zorganizować 5 kart do płatności zbliżeniowych (w Singapurze komunikacja działa podobie jak w Londynie jeśli chodzi o płatności) i z jedną wygodną przesiadką udaliśmy się do dzielnicy little India, do naszego hotelu. Hotel na booking miał opinie 6.2 i kosztował 500zl za noc za pokój rodzinny, więc jasne było dla nas czego się spodziewać, ale ponieważ miało być to tylko miejsce do przechowania plecaków i przenocowania to niska jakość aż tak bardzo nie raziła. Ruszyliśmy na miasto do chinatown do garkuchni na stoisko polecane przez Marka Wiensa, ale niestety było jeszcze nieczynne i trzeba było nam poczekać dobre 40 minut na otwarcie. Opłacało się - jedzenie było przepyszne, dużo i smacznie. Pewnym mankamentem okazał się czas poświęcony na ten posiłek przez co do Gardens at the Bay dotarliśmy później niż pierwotnie planowaliśmy i do tego w ulewnym deszczu. Cóż, moja wina: mogłem zaplanować że garkuchnia otworzy się 2h później niż ma napisane na Google no i że deszcz spadnie godzinę szybciej ;) planowanie pogody nie poszło mi najlepiej w tym Singapurze…Skoro już dojechaliśmy do ogrodów a z niema lał się rzęsisty deszcz, musieliśmy iść pod dach. Kupiliśmy bilety na cloud Forest i flower dome (nieco mniej niż 250 SGD) i poszliśmy zwiedzać. Obie atrakcje naprawdę robią wrażenie, rozmach i detale, wszystko dopracowane i na bogato. Warto było. O 19:45 poszliśmy na pokaz świateł pod te nibydrzewa - bardzo ładne przedstawienie, ludzi całkiem sporo no i już nie padało. Z Mariny, z widokiem na ten hotel, poszliśmy mostem dna (wiecie, że tam są małe świecące literki w parach tak jak w cząsteczce DNA? - ACTG…) a z mostu dalej wybrzeżem w stronę Merlion’a.Wg kilku blogów w internecie, o 21:30 miał być pokaz laserów, ale chyba coś nie zagrało bo jakieś światła puszczali o 21:15 i to było po sprawie. No nic - bez pokazu też było ślicznie. Metrem wróciliśmy do hotelu.Nazajutrz na 8 rano poszliśmy do innej polecanej knajpy, tym razem w little India. Było bardzo dobrze, dzieciaki pochłonęły masę chiapati, serwowali też pyszne masala chai.Godzinę później jechaliśmy już metrem w stronę lotniska, aby chociaż trochę czasu spędzić na Chiangi. To był nasz pierwszy raz w SIN i lotnisko zrobili na nas fenomenalne wrażenie. A już wodospad/wir to inna Galaktyka. Myślę tak sobie, że miejscami Singapur pokazuje jak może wyglądać nasz świat za kolejne 20 lat - woda i zieleń (oby tak było…).O 14:00 wylecieliście do Sajgonu. To były bardzo dobre 23 godziny, świetnie że bez wcześniejszego planu udało się nam ten Singapur wpleść do naszej skromnej podróży. Ah, zapomniał bym- jedzenie na lotnisku w sin jest dużo lepsze i przede wszystkim 2x tańsze niż w Denpasar. Przypadek?
washington 7 lutego 2023 12:08 Odpowiedz
Relację śledziłem jednym okiem już wcześniej, ale uważnie czytać zacząłem od etapu Bali - nic nie zmieniaj :) ! Na wstępie wielki szacunek za tak daleką/długą podróż z trójką dzieci, wymagało to od Was niewątpliwie ogromu przygotowań i mega ogarnięcia. Kto ma dzieci ten doskonale wie że czasem "wyprawa" do sklepu osiedlowego może być trudna :lol: Ale wracając do wątku narzekań. Prawda jest taka (obiektywna :P ) że w Indonezji jest syf i oszukują/naciągają turystów ile się da. Plus mają (subiektywnie? obiektywnie?) obrzydliwą kuchnię. Tak, jest tam biednie, ale też syf im nie przeszkadza, a turystów traktują jak chodzące bankomaty. Im bardziej turystyczne miejsce tym gorzej pod kątem naciągania, im mniej turystyczne tym większy syf. Wybierz mądrze ;) W moim osobistym rankingu trudnych kierunków Indonezja znajduje się dość wysoko. Co nie zmienia tego że byłem dwa razy i tylko czekam aż wrócę trzeci raz bo pod wieloma względami jest unikalna na skalę światową a przyroda wymiata. Niemniej jest tam aż nadto powodów by mogła się nie podobać, i pewnie tak jak zauważył @piwili wielu z nas ma dość instagramowowej rzeczywistości gdzie wszystko jest piękne i wspaniałe, bo potem można się nieźle rozczarować, i z przyjemnością czyta jak wygląda dane miejsce poza kadrem idealnej fotki.Ciekawy jest też moim zdaniem wątek poruszony zarówno przez @zawiert jak i jego "krytyków" związany z wpływem budżetu na percepcję danego miejsca. To niestety smutna rzeczywistość że by komfortowo podróżować po niektórych regionach naszego świata (zazwyczaj tych biedniejszych) czasami należy wyjść z pozycji bogatego białego pana. Spać w pięknej willi odciętej od otaczającej biedy, poruszać się wynajętym transportem omijającym syf i zawożącym wprost na miejsca które chcieliśmy uchwycić swoim obiektywem, bez mrugnięcia oka akceptując wszystkie haracze czy znosić drobne oszustwa - a co, stać mnie, niech mają! ;) Natomiast znowu - kto nie podróżuje z rodziną, nie ma dzieci, ten nie ogarnie prostej matematyki że 5 >> 2 >1. Zwłaszcza przy długiej podróży.(50000 IDR - to raptem 14zł, phi, niech się udławi haraczem. Ale razy 5 to 70zł. Razy 3 miejsca dziennie - 210zł. Razy 10 dni na Bali - jak to 2100zł za same haracze do miejsc które powinny być darmowe?!)Także pisz dalej relację @zawiert !
bizz 8 lutego 2023 17:08 Odpowiedz
zawiert napisał: No właśnie... a może jednak się da? Może ten nasz wyjazd, zaplanowany ramowo i realizowany zgodnie z planem, zaplanowany finansowo i nadal prawie w budżecie jednak poza epizodycznymi przygodami izolowanymi geograficznie i kulturowo ma nam dać jednak całościowy obraz tej części świata, którą objeżdżamy ciągnąc ze sobą nasze dzieci? Odpowiedzieć na pytanie, czy na pewno nasz europejski sposób myślenia, planowania, oszczędzania, schematy działania... czy jest to metoda na życie dla każdego z nas na tym świecie, czy może jednak inne punkty widzenia i spojrzenia też działają. Ale też pokazać, że mogliśmy się urodzić i mieszkać w innym miejscu - albo naszym zdaniem lepszym, albo może gorszym. W końcu też dać nam odpowiedź, czy jest poza Polską/Europą, gdzie jest nam dobrze i wygodnie, takie miejsce w którym moglibyśmy mieszkać przez dłuższy czas, albo na stałe. Jak już szczęśliwie wrócimy do kraju to chyba wywalę do kosza te wpisy i napiszę relację z tego jak było, a nie z tego jak jest. Będą Państwo zadowoleni ;)Nie wywalaj, to raz. Dwa - być może wpływ na Twoje relacje i na ich odbiór ma to, że zrobiliście swoisty podział - część jest tutaj, więcej tekstu i trochę zdjęć, część żona wrzuca na IG, mniej skupiając się na opisach a bardziej na oddaniu atmosfery czy to zdjęciami czy trafnymi przemyśleniami.Czytając obie relacje na raz, jak ja - nie ma się wrażenia że jest skrajnie negatywnie, wręcz przeciwnie. Pomagacie nam bardzo, bo sami jesteśmy w "przededniu" ruszenia w podobną choć dłuższą podróż również z dzieciakami. Bazując na wcześniejszych relacjach np. z Tajlandii czy Nowej Zelandii wiem że podobają się Wam i rażą podobne rzeczy jak nam - dzięki temu wiem że nie zaryzykuję sprawdzania Bali czy mi będzie pasowało, zaoszczędziliście mi czasu i chwała Wam za to. Skieruję swoje kroki albo na Sumatrę, albo na Boracay czy gdziekolwiek indziej.Pisz nadal na bieżąco, to świetnie oddaje klimat miejsc w których jesteście. BTW - podobno nasze żony się już wstępnie umawiały na relację na żywo po powrocie, więc trzymam kciuki za same udane wybory przy kolejnych etapach podróży:)
zawiert 9 lutego 2023 12:08 Odpowiedz
Na deser naszej podróży zostawiliśmy sobie Wietnam. Zawsze chciałem tu przyjechać, więc jak najbardziej miejsce to zostało zaplanowane i finansowo i organizacyjnie :) Oby nas nie przerosło ;)Jeszcze w listopadzie okazało się, że gdy nasz Przyjaciel spytał czy kiedyś zabierzemy go ze sobą na jakiś wyjazd to jakoś po tygodniu miał już bilety do Sajgonu na luty. Dla nas więc ten wietnamski finał to wielka radość, bo uwielbiamy podróżowanie (choć czasami nam się nie podoba miejsce, w które trafiliśmy, o czym czytaliście powyżej ;)) i dzielenie się tym podróżowaniem ze znajomymi. Sporo razy słyszeliśmy hasło „musimy kiedyś pojechać gdzieś razem”, ale nigdy nic z tego nie wychodziło (praca, szkoła, urlopy, kasa i inne takie przeszkody do pokonania) - wiec gdy J. miał już bilet na mailu, z niecierpliwością zaczęliśmy liczyć dni do jego przyjazdu.Zanim jednak nasza grupa miała się powiększyć i wejść w tryb intensywnego zwiedzania, mieliśmy parę dni w standardowy składzie, dlatego też postanowiliśmy że przed końcem wycieczki odpoczniemy kilka dni w jakimś spokojnym miejscu. Wybór padł na Deltę Mekongu, ale nie pojechaliśmy jak wszyscy (?) do Can Tho. Najpierw nawet szukaliśmy tam noclegu, ale zawsze coś nie pasowało, a to opinie, że szczury biegają, a to problemy z dojazdem. Koniec końców na Airbnb trafiła się inna miejscówka w innej prowincji - na farmie kokosów (unlimited coconuts for our guests :)), nieopodal Ben Tre. Host napisał jak mamy tam dojechać komunikacją publiczną - brzmiało to trochę srogo ale w porównaniu z ceną 80$ za prywatny transfer wypadało tanio, a jak wiadomo „my tutaj na budżecie i ogólnie ciężko bo jest nas 5 i nie stać nas na nic” ;) więc wybraliśmy opcję hard.Samolot z SIN przyleciał z opóźnieniem (kręcił kołeczka nad Mekongiem parę razy, nie wiemy czemu), i już na starcie w Wietnamie było 30 minut opóźnienia (czas miał znaczenie bo ostatni bus do Ben Tre miał odjazd o 17:30). Kolejne 30 minut staliśmy do niemiłej kontroli paszportowej - widać jednak inny typ państwa które teraz odwiedzamy - celniczka na nas krzyczała, ustawiała, nie mogliśmy podejść razem z dziećmi a nasze e-wizy oddała pogniecione z fochem. Cóż, może gorszy dzień…. Potem odbiór bagażu i pierwsza lepsza karta sim (150gb na 30 dni za 60pln), spieszyło mi się więc przepłaciłem.W Sajgonie na lotnisku Grab jest jak najbardziej legalny i nikt nikogo nie prześladuje, więc wezwaliśmy większe auto i za jakieś 30zl pojechaliśmy do innej dzielnicy skąd miał nas zabrać autobus. To też ciekawa sprawa - kazali nam jechać do biura jakiegoś przewoźnika, skąd o wskazanej godzinie busik zabrał nas na duży terminal autobusowy za miastem i wsadzili nas do dużego autokaru. Wszędzie porządek - odjazd o czasie, każdy pasażer pilnuje swojego miejsca. Jeszcze przed odjazdem ogarnialiśmy jedzenie - jedyne co znamy i potrafimy kupić to ban mi (bagietka) - poszliśmy gdzieś do knajpy, zamawiamy, płacimy za dużo i babka nas goni aby wydać resztę (a mogła nas oskubać bo w cenniku były tez droższe bagietki i za nie myśleliśmy że płacimy). Jest pyszne i piekielnie ostre :)Bus jedzie 2h do Ben Tre ,a potem mamy powiedzieć, że chcemy jechać dalej do Family Cafe czyli jakiejś knajpki i o dziwo nasz kierowca (bus skończył trasę) przesadza nas do małego busika i w cenie biletu dostarcza pod wskazany adres. Wow. Całość podróży 90k od osoby czyli 18 zł na nasze. W knajpce jemy kolację - oczyścić nikt nie mówi tu po angielsku :) i oczywiście nasze blade twarze i blond włosy są atrakcją dla miejscowych. Po kolacji host załatwia nam taksówkę, która za ostatnie 3 km kasuje nas 20 zl. To dlatego, że nikt tu taksówek nie używa i nie ma konkurencji, więc jest drogo. I tak o 20tej trafiamy do naszego miejsca docelowego. Pierwsze wrażenie jest takie sobie i umiarkowanie pozytywne - jesteśmy znowu daleko od wszystkiego (na nasze życzenie), jest skromnie i czasami nawet brudno, materac na łóżku ma miękkość taniej karimaty ale… ale mamy gdzie się położyć, a na miejscu jest miesięczny pudelek, co osłodzi naszym córkom każda niewygodę. Nielimitowane kokosy zostawiamy sobie na kolejny dzień :)PS. Mam nadzieję, że dosyć jasno i czytelnie umieszczam uśmieszki w tekście tam gdzie pozwalam sobie na autoironię. Może dlatego wydźwięk wcześniejszych wpisów był jaki był, ja o wielu sprawach myślę i mówię z dystansem, a po kubłach zimnej wody w komentarzach obiecałem sobie pisać mniej negatywnie (ale kolorowania rzeczywistości nie będzie).
nvjc 9 lutego 2023 12:08 Odpowiedz
A dla mnie ta historia z Bali to świetny przykład, jak różnie można odbierać to samo miejsce. Nam się kilka lat temu podobało bardzo, zero problemów na miejscu, niesamowity klimat, nie pamiętam naciągaczy, a chociażby przy wodospadzie Sekumpul większość czasu byliśmy sami. Jeszcze czytam coś takiego:Washington napisał:Prawda jest taka (obiektywna :P ) że w Indonezji jest syf i oszukują/naciągają turystów ile się da. Plus mają (subiektywnie? obiektywnie?) obrzydliwą kuchnię. Tak, jest tam biednie, ale też syf im nie przeszkadza, a turystów traktują jak chodzące bankomaty. Im bardziej turystyczne miejsce tym gorzej pod kątem naciągania, im mniej turystyczne tym większy syf. Wybierz mądrze ;) W moim osobistym rankingu trudnych kierunków Indonezja znajduje się dość wysoko. A muszę dodać, że @Washington to osoba, której relacjami sugerowałem się kilka lat temu w niejednym miejscu i było to dla mnie najlepsze źródło wiedzy, bo miałem wrażenie, że mamy dokładnie taki sam styl przygotowania do podróży, samego podróżowania i na ogół ten sam odbiór miejsc. I ja, choć byłem w Indonezji tylko na Jawie, Bali i Flores, absolutnie nie mam takich wspomnień i Indonezja w ogóle nie była dla mnie trudna, choć mam taki odbiór wielu innych krajów. Reasumując, chodzi mi o to, że to właśnie dobrze, jeśli ktoś nawet w dość malkontenckim stylu dzieli się takimi wrażeniami. To też lekcja, że czasem nie ma co traktować naszych odczuć jako "obiektywnych", bo ktoś może mieć z tego samego miejsca zupełnie inne. I pewnie częściej niż same miejsca, ma na to wpływ zbieg różnych okoliczności: ułożonego planu, wybranych noclegów, spotkanych na miejscu osób, liczby turystów przy atrakcjach, pogody i setki innych. Na część z nich mamy wpływ, ale na inne już kompletnie nie. Jednego zaczepi dziesięciu naciągaczy, inny przejdzie suchą stopą bez spotkania żadnego. Jeden trafi na idealną pogodę, drugiemu będzie lało przez cały pobyt. Na swój sposób pouczające, że często o poziomie naszego zadowolenia decydują po prostu zbiegi okoliczności. Warto wiedzieć, że komuś się nie podobało, jednocześnie nie do końca warto zrażać się do tych miejsc na podstawie takich opinii.E: Dodam jeszcze, że akurat jak chodzi o Bali, to do najlepszych miejsc dojeżdżało się eksplorując wyspę skuterkiem. Rzeczywiście bez tego odbiór może być zupełnie inny, bo tam samo przemierzanie wyspy było bardzo klimatyczne.
piotrkr 9 lutego 2023 23:08 Odpowiedz
zawiert napisał:Ale życie toczy się dalej, więc Marcel teraz ma też farmę, hoduje warzywa i kwiaty, z nową tajską 'dziewczyną' próbuje sił w różnych dziedzinach.A czemu "dziewczyna" w apostrofach? Jakaś lewa czy co? ;)Mnie się relacją z Bali podobała. Wiadomo, że najbardziej się człowiek cieszy jak drugiemu jest źle i ma kłopoty. Natomiast półnagie, piękne influencerki traktuję jako zaletę. ;)
qbaqba 13 lutego 2023 23:08 Odpowiedz
bizz napisał:wiem że nie zaryzykuję sprawdzania Bali czy mi będzie pasowało, zaoszczędziliście mi czasu i chwała Wam za to. Skieruję swoje kroki albo na Sumatrę, albo na Boracay.Sorry za OT, ale Bali to Eden w porównaniu z Boracay... Nawet pomimo tego, że nie tak dawno temu ją zamknęli i sprzątali i że pewnie jeszcze tłum chińczyków nie wrócił w pełni. No chyba że pływacie na kite'cie. Wtedy jakoś się broni (jak na standardy wiatrowe Azji SE)
zawiert 15 lutego 2023 05:08 Odpowiedz
Rytm podróżowania nam się przestawił na intensywny, więc trudno mi znaleźć moment na pisanie, nie mówiąc już o zdjęciach (padł nam po 96 dniach podróży nasz laptop do zdjęć i jest lipa, nie ma opcji żebym go tutaj naprawił - chociaż w sumie lepiej teraz niż 2 miesiące temu).Niedzielę na farmie kokosowej spędzamy na relaksie. Najpierw mamy jechać 1 km na śniadanie, bo normalne miejsce śniadaniowe naszego hosta w niedziele nie pracuje. Host załatwia rowery (zdezelowane i bez hamulców :)), ale trasa ma 3,5 km a nie 1 km jak deklarowano (okaże się, że z oceną odległości albo szczerym jej podaniem host ma problem za każdym razem), a ostatni kilometr w morzu skuterów i ciężarówek po głównej drodze raczej należy zakwalifikować do sportów ekstremalnych. Śniadanie jest w ładnej knajpce nad rzeką, jest smacznie, ale dużego wyboru nie ma - albo bagietka i luźna wołowina albo noodle i ta sama wołowina. Po śniadaniu następuje prezentacja lokalnego targu ze wszystkim co da się kupić (tajskie targi fajniejsze), ale nie ma wcale jedzonka - kupujemy za to zestaw dziwnych owoców, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy: jest coś o kształcie dużej brązowej śliwki i smaku gruszki, oraz coś co oni nazywają milk apple, miękkie jak nasza gruszka, wyglada jak zielony pomidor i ma mlecznobiały sok. Z owocami wracamy na farmę i nic nie robimy do popołudnia, kiedy to ma przyjechać po nas taksówka i zabrać nas do kościoła. Powiem Wam, ogarnięcie mszy w Wietnamie jest najtrudniejsze ze wszystkich na naszej dotychczasowej trasie - msze mają tutaj prawie zawsze o 5 rano (muszę się dowiedzieć czemu), a tylko gdzieniegdzie po południu. Dojazd ze wsi do wsi poza miastem w weekend kosztuje nas sporo, prawie 40 zł na nasze, ale chyba nie ma zbyt dużego brania na taksówki, bo kierowca czeka na nas spokojnie aż się msza skończy.Po powrocie mamy iść na obiad ugotowany przez mamę hosta- mamy do wybory wersję podstawową za 500k vnd lub wersję rozszerzona za milion. Kwota 500k wydaje nam się spora jak za domowy posiłek u mamy hosta w miejscu, gdzie mieszkamy, więc zamawiamy opcję podstawową i pierwsze wrażenie mamy takie, że nas zdarli nieco - dali sajgonki, zupę z noodlami i jednego ananasa (o zdzieraniu i moich refleksjach napiszę za jakiś czas). Tak czy inaczej obiad zaliczony, można iść spać. W poniedziałek idziemy na śniadanie do lokalu mamy i siostry pana hosta, które 100m od naszej farmy prowadzą garkuchnię przy drzwiach szkoły i żywią dzieciaki, więc w porze naszego śniadania wpada spora gromada dzieci z podstawówki, dla których rzecz jasna nasza obecność jest sporą atrakcją. Na śniadanie jest: ryż z boczkiem albo makaron z boczkiem albo bułka z boczkiem. Koszt to 40k vnd od osoby, znowu mamy wrażenie, że nas zdzierają, ale wyboru innego nie ma. Po śniadaniu zaczyna się coś dziać (bo z reguły na farmie nie dzieje się absolutnie nic) - mamy jechać na darmową (co podkreśla host) wycieczkę rowerową po okolicy. Wymuszamy na nim, aby pominął główną drogę i ruszamy - host jedzie na rowerze elektrycznym, my ścigamy go na naszych starociach, ale wycieczka w gruncie rzeczy jest świetna. Prowadzi nas przez farmy kokosowe, droga jest ładna, wybetonowana, szeroka tak, aby dwa skutery się mogły wyminąć, ale samochód nie mógł wjechać. Jest cieniście, cicho i spokojnie i nawet względnie czysto. Jeśli jakieś śmieci leżą po rowach, to 90% z nich to maseczki (dziedzictwo covidu). W czasie wycieczki odwiedzamy lokalną kapliczkę, jemy ziarna lotosu, pokazują nam skąd Wietnamczycy biorą gniazda jaskółcze do swoich różnych potraw dodawane, mijamy wesele w poniedziałkowy poranek i mamy oprowadzanie po klasztorze buddyjskim. Ot, przegląd lokalnej kultury, szczęśliwie zakończony lunchem w restauracji nad rzeką (nie wiedzieliśmy, jak się wymiksować z drogich obiadków u mamusi, ale okoliczności same pomogły). Po powrocie do domu robimy to, co reszta mieszkańców farmy czyli praktycznie nic.Ciekawie się to życie na kokosowej farmie obserwuje: nasz host przejął farmę po rodzicach, którzy gdzieś tu pomieszkują i się kręcą po domu od czasu do czasu, ale zupełnie nie zwracają na nas uwagi. Jest też siostra hosta i jej 4-5 syn, który non stop jest w piżamie ze smartfonem w ręce. Jest też żona hosta, która cały dzień siedzi w piżamie albo w swojej otwartej na oścież sypialni albo w hamaku i na zmianę albo bawi się z pudelkiem albo - jak pudelek śpi - siedzi na tiktokach. Host też jak akurat mu nie zawracamy głowy to leży i śpi. Rano śpi, mieliśmy wstać ok 8, a ten śpi do 9. Po powrocie z wycieczki też śpi, chociaż od dwóch dni nam obiecuje, że oprowadzi nas po swojej farmie. Może oni tutaj wszyscy jakąś cukrzycę mają czy co, że tak śpią? :) Warunki są bardzo skromne, ale internet światłowodowy jest (magia normalnie). We wtorek host nam organizuje (za 120 USD) wycieczkę pt. Mekong tour. Załatwia nam prywatną łódź ze sternikiem (tego dnia w końcu spotykamy innych turystów na innych łodziach na podobnych wycieczkach), płyniemy oglądać różne cuda, a dziewczynki mogą sobie posterować łodzią do woli. W skrócie wycieczka wygląda tak: płyniemy długo, potem zwiedzamy lokalną cegielnię i mamy przerwę na herbatkę (ale jakby ktoś chciał są nalewki z pytona i z kobry, do wyboru do koloru). Potem znowu płyniemy, jest fabryka czekolady i miodu, można zrobić zakupy. A dalej zabierają nas do fabryki cukierków z kokosów. Potem jedziemy pół-motorem-pół-przyczepką (u moich dziadków na wsi mówili na takie coś 'dzik', od lat w Polsce tego nie widziałem), zabierają nas do manufaktury mat do spania i innych wynalazków, a potem do następnego domu na obiad - krewetki, sajgonki, ryba, mięsko, zupa, owoce - dużo i dobrze. Po obiedzie wsadzają nas do małych łodzi i wąskimi kanałami płyniemy dalej (kilkanaście minut), wsiadamy do dużej naszej łodzi i wracamy do domu. Ostatecznie good value i dużo fajnych wrażeń. Doceniamy też, że na żadnym z miejsc nie ma wciskania nam niczego ani presji "kupcie coś od nas". Po powrocie ma być obiecane oprowadzanie po farmie, ale najpierw host idzie spać, a potem przychodzą do niego kolesie na herbatkę, więc ostatecznie sami musimy się oprowadzić i wypić ostatnie z nielimitowanych kokosów. W środę rano przyjeżdża punktualnie taksówka, która ma nas zabrać na śniadanie do restauracji z dnia przyjazdu, skąd potem busik podwiezie nas na terminal autokarowy i dalej do Sajgonu. Jest trochę lipa, bo restauracja akurat nie działa (a to niespodzianka), więc na migi tłumaczę taksówkarzowi, żeby nas zabrał na właściwy terminal (kosztuje nas to ekstra 100k vnd), ale dzięki temu szybciej wyruszamy do HCMC (Sajgonu), uzbrojeni w banh mi kupione przy terminalu autobusowym. W Sajgonie jesteśmy o 13-tej i po różnych perypetiach docieramy do miejsca noclegowego nieopodal lotniska. Idziemy na obiad (znowu nikt nie mówi po angielsku ani nie ma menu po angielsku więc wybieramy obrazkami), a potem wieczorem zostawiamy dzieciaki w domu i jedziemy na lotnisko odebrać J., który po radosnej 12h przesiadce w nocy w Dubaju właśnie dziś ma dołączyć do naszej grupy. Od tego momentu intensywność zwiedzania i przemieszczania się wzrośnie nam kilkukrotnie.Jeszcze miało być o kasowaniu nas za jedzenie - cóż, tanio to mama naszego hosta nie gotowała, ale tak sobie myślę, że jak oni mają gości raz w miesiącu przez parę dni, a sami żyją po prostu biednie, to niech im będzie. Pewnie, że można by wystawić nocleg za wyższą cenę, ale czy wtedy byśmy wybrali jego ofertę?
kevin 15 lutego 2023 12:08 Odpowiedz
@zawiert mówili na ten pojazd 'dzik', bo to był Dzik :) Też taki mieliśmy jeszcze w latach 90... I też takie widziałem w Kambodży. Wycieczkę po delcie Mekongu dobrze wspominam. Aż z ciekawości zobaczyłem, że taka trzydniowa wycieczka z Handspan (wersja w "małej" grupie, czyli dwuosobowa z prywatnym przewodnikiem, kierowcą, niewielu innych turystów napotkanych po drodze) https://www.handspan.com/en/mekong-wate ... -penh.html kosztowała w 2014 roku 298$, a teraz to jest 427$.
zawiert 19 lutego 2023 23:08 Odpowiedz
Jest czwartek rano, wstajemy szybko i wzywamy dwie taksówki (grab), bo na 7-seater w 6 osób z bagażami nie ma co się pakować. Gdzie jedziemy? Na 'dworzec wschodni' (Mien Dong Bus Station), skąd mamy nasz pierwszy poważny transfer autokarowy. Próbowałem bilety kupić z wyprzedzeniem, ale Futa uparcie twierdziła, że w jednej rezerwacji można maksymalnie 5 osób (a nas jest teraz 6), a drugi dostawca wprawdzie mógł wystawić 6 biletów, ale wysypała się płatność i też nie mogłem ukończyć rezerwacji. Ostatecznie ten drugi dostawca (Kumho Samco) przez facebooka mi na pisał, że spoko trzyma dla mnie miejsca, mam przyjechać na terminal z wyprzedzeniem i będzie git. Futa była tańsza (160.000/os), ale tutaj udało się kupić więc 190.000/os jest do przełknięcia. No to przyjeżdżamy z wyprzedzeniem i rzeczywiście bilety są, nawet dla odmiany daje się wszystko załatwić po angielsku (niestety w Wietnamie raczej z tym angielskim jest ciężko, przynamniej wszędzie tam gdzie trafiamy). Czekając na autobus ogarniamy Banh Mi na śniadanie - będzie to nasz chleb powszedni przez najbliższe dni. W końcu ktoś po nas przychodzi i pakuje do autobusu miejskiego (a mamy rezerwację na sleeper'a), ale domyślam się, że to klasyczna już podwózka gdzieś dalej. I rzeczywiście, po 30 minutach jazdy po mieście dojeżdżamy na nówka terminal pośrodku niczego, gdzie stoją same wypas autobusy sypialne z logo naszego przewoźnika. Ruszamy do Mui Ne, czyli nadmorskiego kurorciku 4h drogi od Sajgonu. W autokarze mamy miejsca leżące na parterze (dorośli), i piętrze (dzieci) - i jest super wygodnie (może z wyjątkiem absolutnego braku miejsca na bagaż). Doświadczenie sleeper busa jest czymś unikatowym, różne środki transportu już przerabialiśmy w Azji (i nie tylko w Azji), ale takie cudo widzimy pierwszy raz. Nie jest to zabawa dla ludzi dobrze zbudowanych, ja przy moich 180cm i 80kg mieszczę się tam 'w sam raz', ale moi więksi koledzy z pracy raczej czuliby się tam nieswojo. Jest miło, klima nie mrozi tylko chłodzi przyjemnie, a po 2h jest pit stop na jedzenie, picie i toaletę (w lux-busie nie ma toalety). Na postoju busiarze dają klapki na zmianę, aby nie trzeba było zakładać butów (bo do autokaru wchodzi się bez butów).Po 4h dojeżdżamy na miejsce, mamy hotel Mui Ne Hills Hotel (oni mają kilka hoteli różnej klasy na tym samym terenie) - dają nam 3 pokoje zaraz obok basenu, jest ekstra - błękitne niebo, nad morzem masa kitesurferów robi fajny widoczek, basen jest w cieniu i można się w końcu zrelaksować. Dla J. to pierwsze doświadczenie tropików, palm kokosowych i upału, więc cieszymy się, że mu się podoba. Załatwiam też dodatkowe formalności na recepcji - rezerwuję bus do Da Lat (260.000 VND/os) na następny dzień (niestety nie ten, który planowałem o 12, tylko późniejszy o 15) oraz wykupuję wycieczkę na wschód słońca na wydmy. Pani co prawda mówi "no ATV included" (brak quadów), ale pytam czy jeep nas zawiezie na wydmy i dostaję odpowiedź twierdzącą więc brak quada jakoś nas nie zraża (choć powinien być sygnałem ostrzegawczym). Wycieczka kosztuje 800.000 VND za naszą całą ekipę i obejmuje 4h jazdy jeepem: wydmy białe, wydmy czerwone, wioska rybacka, strumień/wodospad. Start 4:30 rano.W drodze na rekonesans plażowy wchodzimy do pierwszej z brzegu knajpy-sklepu i jest to strzał w 10 - jest przepyszne jedzenie i cokolwiek nie zamawiamy, jest ekstra. Sałatka z mango - obłęd. Sajgonki - pycha. Makarony też. Plaża jest ok, ale nie nadaje się za bardzo do pływania, przynajmniej ta obok nas, poza tym robi się noc i pora wracać do hotelu. Nie muszę dodawać, że Mui Ne jest mocno przesiąknięte cyrylicą i wszędzie dominuje rosyjska klientela, ale raczej w wersji kulturalnej i z dziećmi.Rano jesteśmy o 4:30 przy głównej drodze w umówionym miejscu. Ja - krótkie spodnie i t-shirt, kierowca kurka puchowa i czapka. Przez pierwsze 30 minut drogi mam wrażenie, że to on jest dobrze ubrany, a nie ja, bo wieje strasznie, a wóz 4x4 (chyba Uaz albo inne cudo, na pewno nie Jeep) nie ma okien więc pęd powietrza mrozi i urywa głowę. Ok 5:00 dojeżdżamy na parking pod wydmami i rozpoczyna się klasyczna turystyczna pułapka: Jest ciemno strasznie, masa jeepów, masa turystów i ryczące quady zabierające po 2 osoby na wydmy. Koleś nasz kierowca mówi, że mamy kupić quada, że do wydm jest 3km trasy, a potem 2km jeszcze nad jezioro. A quad to ekstra 150000 od głowy (30zł), a jest nas 6, więc lekką ręką 900.000 do wydania. Kręcimy nosem, więc pada propozycja jeepa innego niż nasz za 800k, my mówimy 700k a koleś "no way madam". I trafia nas szlag, bo czujemy, że to jest wał gruby, bo te quady coś za szybko wracają, jakby normalnie ich albo mieli setki na stanie albo wcale to nie było 3km drogi. Oczywiście opinie (negatywne) na google sprawdzamy po fakcie (a tam jasno jest proceder opisany), ale upór i przeczucie wygrywają i w całkowitej ciemności po drodze wśród quadów ruszamy na piechotę na wydmy. Po kilkuset metrach jesteśmy na szczycie jednej z nich, sami. Prywatna wydma. Zaczyna świtać i widzimy, że te wszystkie quady są na wydmie obok. 500m dalej. Czyli jednak bujda na resorach - quad jedzie 2 minuty na wydmę, a potem minutę na jezioro - zwykły wał, korzystają z tego, że jest ciemno i ludzie naiwnie kupują jak leci.Wschód jest fajny, zaczyna się też robić cieplej. Wracamy do naszego jeepa, na uwagę "że panie, to wcale nie jest 3km" nasz kierowca nagle przestaje znać angielski... Dalej są wydmy czerwone, gdzie za 50k (a po negocjacji 20k) można wynająć plastikowe coś do zjeżdżania, ale tak sobie to działa. Te wydmy w Chile (obok Vina del Mar) jednak były lepsze. Po wydmach kolejna atrakcja to "Fairy stream and waterfall". Wodospadu szukamy, ale go nie ma, a strumień ciekawy bo w wąskim wąwozie idzie się brodząc w mętnej wodzie - albo masz sandały/klapki, albo idziesz na całość i maszerujesz na bosaka. My idziemy prawie do końca i zawracamy (bo kończy się umówione 'forti minyt'), aby odkryć, że na parkingu naszego gościa już nie ma - pojechał skubany. Kiepska sprawa, bo przeszliśmy 30 minut w jedną stronę, 30 w drugą. Sytuacja robi się niefajna, więc idziemy tym razem szutrową drogą w stronę morza (mapa google pokazuje, że drogi nie ma, to samo maps.me), aby ostatecznie dojść do asfaltu i odkryć, że nasz kierowca jest u wylotu strumienia z drugiej strony, tylko nam tego nie powiedział. Dobrze, że gość czekał na nas, bo byłoby słabo. Na koniec zabiera nas do 'fishermen village' - wygląda to z daleka malowniczo, ale syf jest okrutny i turyści nawet nie schodzą na dół na plażę. Wracamy do hotelu, śniadanie w naszej restauracji i chillout na basenie wypełnia nam resztę pobytu w Mui Ne Hills.Po lunchu meldujemy się przy głównej drodze, gdzie o 15:15 ma nas zabrać autobus sypialny do Da Lat. O 16-tej nadal go nie ma, ale hotel który nam załatwiał miejscówki o wszystkim wie, i mówi, że jest opóźnienie i mamy się nie martwić. W końcu przyjeżdża nasz pojazd i jest średnio fajnie - bus ma 20 lat więcej niż ten, którym jechaliśmy wcześniej, jest prawie 2x droższy, syfny i mamy same wąskie miejsca na piętrze. Do tego trzeba dodać, że droga jest dziurawa i kręta (bo przecież to góry) i nie trudno sobie wyobrazić, że ten przejazd to hardcore, telepie nami i wszystkimi luźnymi plastikami w autokarze i wymioty innych pasażerów na nikim wrażenia nie robią. Najlepszy ubaw mają ci z tyłu, bo tam jest 5 miejsc leżących obok siebie, taka wspólna przestrzeń do leżenia, przedział integracyjny. Tradycyjnie w połowie trasy jest postój, a potem, już w nocy, zajeżdżamy do Da Lat. Pierwsze wrażenie - zimno. Ludzie w kurtkach, na nasze oko jest ok 20 stopni, czyli dużo chłodniej. Dobrze, że nocleg mamy blisko, więc po 10 minutach spaceru nasz host wprowadza nas do kolejnego mieszkanka na naszej trasie. Padamy wyczerpani, bo podróż z Mui Ne do Da Lat była koszmarna.Rankiem w Da Lat jadę kupić bilety autokarowe do Nha Trang, bo oczywiście online się nie da - tutaj na szczęście terminal autobusowy jest blisko i w okienku Futa Bus po angielsku da się kupić bilet tam, gdzie chcemy (160.000/os). Po bagietkowym śniadaniu ruszamy na zwiedzanie, i aby nam dzieci nie marudziły, że nic dla nich nie ma, wybieramy najpierw atrakcję pt. Puppy Farm. W teorii ma być to farma z kwiatami i szczeniaczkami. W praktyce jest to miejsce, gdzie można dokonać ciekawego odkrycia, że istnieje zupełnie inny Wietnam od tego biednego wiejskiego z Delty Mekongu. Na stosunkowo małym terenie jest kilkanaście psów, większość leży bo im się nic nie chce z gorąca (psy są zadbane i nie wyglądają na naćpane jak np. w tygrysich sanktuariach w Tajlandii - nie, u tygrysów nigdy nie byliśmy...), ale żaden od dawna już nie jest szczeniakiem. Ludzi jest ogrom, dziki tłum. Wszyscy odpicowani, markowe (albo podrabiane-markowe) ciuchy, najnowsze ajfony, selfie, miny, pozowania, instagram, wypasione samochody. Tutaj nie ma biedy, tutaj jest american dream w wersji mini. Naszym dzieciakom średnio się podoba, atrakcja kosztowała 100.000 od osoby, przepłacone, ale niech będzie. Dla J. jest to szokujące, nas już nic w Azji nie zdziwi. Od psiaków jedziemy do na powrót do Da Lat i do Crazy House i to jest atrakcja wypas, polecamy! Jakaś wizjonerka architektka (córka prezydenta, więc nikt jej przeszkód nie robił) wybudowała coś co jest połączeniem Gaudiego i Dalego - dziwny dom i ogród, ze schodkami, drabinami, tunelami i pokojami hotelowymi (jakby ktoś chciał). Fajne miejsce i dobrze wydana kasa (60.000 VND/os).Wieczorem idziemy na night market, ale nie ma on nic wspólnego z tajskimi marketami, które odwiedzaliśmy miesiąc wcześniej. Raczej jest mało jedzenia, jest masa suszonych owoców, ciuchy, pamiątki i inne mydło i powidło. Kupujemy tanie jak barszcz zaparzacze do wietnamskiej kawy, dziewczyny kupują sobie kiecki i wracamy w ulicznej skuterowej dżungli do domu. Tęsknię za Tajlandią, bo z tego marketu wracam do domu głodny. Następnego dnia rano (niedziela), stawiamy się w umówionym miejscu pod katedrą, skąd Futa zabiera nas free transferem na dworzec i dalej ruszamy w dół do Nha Trang. Bus jest nowy i wygodny, nie co ten trup sprzed dwóch dni, ale droga przez to dużo lżejsza nie jest - masa zakrętów, a kierowca wściekle wyprzedza na trzeciego, więc cały czas praktycznie jedzie z wciśniętym klaksonem. O 15-tej jesteśmy na terminalu w Nha Trang, skąd transferują nas na "Ga", czyli dworzec kolejowy. Do pociągu mamy jeszcze 4h, nie chce nam się gnić na obrzydliwej stacji, więc Marta idzie spytać w kasie biletowej czy można bagaż zostawić gdzieś bo nie ma śladu żadnej przechowalni - pan z okienka mówi na to 50k od plecaka. Spoko, dajemy im dorobić 200k (pewnie się podzielili bo było ich 4 w kasie biletowej), a my na lekko ruszamy na plażę. Jest fajnie i niefajnie - fajnie, bo plaża ładna, widoki ładne, latawce ogromne puszczają obok nas na placu. I niefajnie, bo jesteśmy jedyni biali w okolicy i dziwni kolesie, którzy chwilę wcześniej bez krępacji oddawali mocz wprost do morza tuż obok kąpiących się ludzi teraz chcą sobie z nami robić selfie. Z plaży idziemy jeszcze na jakieś jedzonko (bułeczki bao - smaczne i do tego cała ekipa restauracji świetnie mówi po angielsku), wietnamska kawę i wracamy na dworzec. Z braku innych opcji zamawiamy jeszcze grabem jedzenie, żebyśmy w pociągu z głodu nie pomarli.A potem nastaje noc. Jest ciemno, podjeżdża pociąg, a wraz z nim wspomnień czar: Nocny z Krakowa do Ustrzyk, zapakowany ludźmi po sufit, nawet w toalecie miejsca nie było. Tutaj jest niewiele lepiej - za wagon sypialny (przedział na 6 miejsc) wyszło nas po 120zł od osoby, więc człowiek się spodziewał niewiadomo czego, a jest - cóż - syfnie jak w starych czasach pkp. Toaleta obrzydliwa z bezpośrednim przelotem na torowisko, w przedziale wieje i mrozi klima, karaluch sztuk jedna szybko uśmiercony, drzwi się nie zamykają więc blokujemy je sznurkiem do prania. Będzie co wspominać, nie ma wątpliwości :) Gasimy światło i zmęczenie robi swoje. Przed nocą J. jeszcze idzie na rekonesans do restauracyjnego, ale wraca w popłochu, bo nie dość że syf, to jeszcze kelner pijany... I w tej wesołej atmosferze mija nam kolejna noc, a o 6 rano budzimy się w Da Nang.
zawiert 20 lutego 2023 05:08 Odpowiedz
Kolejny odcinek wietnamskiej podróży to 2xH, czyli Hue i Hoi An. Jeszcze przed odjazdem koszmarnego pociągu nocnego zabrałem się za ogarnięcie transferu do Hue, bo w Da Nang mieliśmy być o 6:30 rano, a do Hue jakoś dojechać trzeba. Nie widziało mi się czekać na pociąg do 10:30 i potem jeszcze tłuc się 3h, więc z pomocą portalu 12go.asia zacząłem szukać alternatywy, ale dla 6 osób okazało się to nie takie proste. Ostatecznie przez whatsappa o 21:30 udało mi się załatwić opcję idealną, bus przyjedzie po nas na dworzec w Da Nang i odstawi do hotelu w Hue, cena kiepska, ale alternatyw nie było - 200.000 VND/os. Przynajmniej bus okazał się tym z najwyższej półki, bo fotele miał leżące i z opcją masażu, a poza nami był tylko jeden pasażer.Po dojechaniu do Hue poszliśmy do naszego hotelu (Four Seasons), gdzie spotkała nas niespotykana gościnność (pierwszy raz w Wietnamie, ale słyszeliśmy o tym, że te homestay'e to jest bardzo dobre i miłe doświadczenie). Dali nam pokoje przed planowanym check-in, więc mogliśmy trochę odespać po tej niezbyt udanej nocy i około 14-tej ruszyć na zwiedzanie. Do Hue jedzie się zwiedzać dawne cesarskie miasto/pałace i podobno też na jedzenie, które ma być wyjątkowo pyszne. Pałace są bardzo drogie, jak na wietnamskie warunki - bilet pałac + dwa grobowce (tzw. combo 3) kosztuje 460.000 VND/os, jak chce się wszystkie grobowce to cena rośnie do 530.000 VND/os. Jak się wydaje taką kasę, to człowiek spodziewa się niewiadomo czego, ale potem następuje weryfikacja oczekiwań.Kompleks cytadela/pałac jest ogromny, ale większość z tego, co widzimy to albo zniszczone ruiny, albo coś w odbudowie, albo coś odbudowane niedawno. Hue bardzo ucierpiało podczas wojny "amerykańskiej" (czyli po naszemu wietnamskiej), więc większość cytadeli była zniszczona. Ale aż żal patrzeć, dużo rzeczy jest zaniedbanych i naprawdę nie wiadomo za co się tyle tutaj płaci. Po zmroku wracamy do hotelu.Rano po śniadaniu z ulicy łapiemy taksówkę i jedziemy na grobowce (Tu Duc i Khai Dinh), jedziemy wg licznika i facet czeka na nas ile potrzeba, więc ostatecznie wychodzi nas 500.000 za kilka godzin taksówki na nasze usługi. Znowu drogo. Jeśli chodzi o grobowce, to coś podobnego widzieliśmy w Korei, w Seulu i okolicach, i niestety tutaj jest bieda w porównaniu z tym, co można by z tego zrobić. Tu Duc to sporej wielkości kompleks pałacowy, park, staw z rybami, kilka budynków, ale ich stan jest dość średni, a już sam grobowiec cesarza wygląda smętnie. Khai Dinh robi lepsze wrażenie, kompleks jest mniejszy, ale budowla bardziej majestatyczna i sam grobowiec lepiej zachowany i zadbany. Ale ogólnie atrakcja, tak jak cytadela, przedrożona. Widać jednak, że po zmianie władzy po 45 roku raczej nikt do cesarskiej przeszłości nie ma sentymentów, stąd może stan tego miejsca i to, jak to wygląda (o historii Kazika czyli polskiego archeologa napiszę później, bo w sumie to w dużej mierze dzięki niemu jest tam cokolwiek do oglądania).Z jedzenia Hue jesteśmy umiarkowanie zadowoleni, ale wynika to nie tylko z samych knajp, ale też okoliczności. W każdym razie wielbiona zupa Bun Bo Hue ("najlepsza zupa świata"), którą testujemy w trzech miejscach, na kolana nas nie powala. Są też szaszłyczki na trawie cytrynowej, które sobie trzeba zawijać w papier ryżowy, i takie małe śmieszne naleśniczki z mąki ryżowej na głębokim tłuszczu robione. Jest smacznie, ale bez fajerwerków.Kończymy z Hue i następnego dnia rano w strugach ulewnego deszczu wsiadamy do lux-busa, który tym razem ma nas przewieźć do Hoi An. Cena 280.000/os, taniej nic nie znalazłem na tych wszystkich stronach online z połączeniami, ale przynajmniej jest door2door. Opuszczony park wodny obok Hue sobie darowaliśmy, tak samo jak inne potencjalne atrakcje w okolicy dostępne ze skutera. Gdybyśmy mieli raz jeszcze wybierać, raczej dałbym sobie spokój i nie robił rezerwacji w Hue na dwie noce, spokojnie można "must see" zrobić w jeden dzień, a więcej czasu poświęcić na Hoi An.
zawiert 22 lutego 2023 23:08 Odpowiedz
Wyjeżdżamy z Hue w strugach deszczu. Leje całą drogę, więc nici z oglądania malowniczych krajobrazów. Gorzej, leje po przyjeździe do Hoi An. A jak przestaje, to na 3 minuty, i od nowa. Nie ma sensu nawet wychodzić w ten deszcz, więc siedzimy na miejscu i jemy smaczne jedzenie z hotelowej garkuchni - jest to przyjemna odmiana bo wybór potraw duży i smacznie wszystko jest zrobione. Wieczorem ma przestać padać, więc zostawiamy dzieciaki w hotelu (mamy już ten komfort, że od pewnego czasu można je zostawić same) i we trójkę z J. jedziemy do centrum po coś do zjedzenia (tak nam się przynajmniej wydaje).Hoi An znane jest z wielu rzeczy, z których my na start wybieramy knajpę z Banh Mi gdzie jadał Antony Bourdain - o ile w Hue jego zachwytów nad zupą nie podzielałem, o tyle tutaj jest to strzał w 10. Nie obyło się bez dokładki.Drugą znaną rzeczą w Hoi An są sklepy z rzeczami robionymi na miarę - albo krawieckie, albo obówniczo-skórzane. Na ciuchy nie mamy ochoty, ale po wejściu do obuwniczego wpadamy jak śliwka w kompot i generujemy gigantyczne zamówienie - dwa plecaki, dwie pary butów i jeszcze inne prezenty. Pani chce nam dać podróbkę plecaka Kanken (w każdym dosłownie sklepie je sprzedają w Wietnamie, cena 40zł), ale nie kręci nas ten rynek rzeczy ze znanym logo w skandalicznie niskiej cenie - skupiamy się na lokalnych wyrobach, bez metki i logo. Następnego dnia rano robimy sobie wycieczkę do My Son, czyli ruin dawnej cywilizacji, wietnamski mały Angkor Wat jak to gdzieś napisali (cóż... no powiedzmy, że bardzo mały). Namiary na transport mam z knajpy z Banh Mi - tam stoły usiane są zdjęciami klientów i różnymi wizytówkami, trafiam więc wizytówkę kierowcy i ogarniam w ten sposób transport. Co do samego My Son, no to nie urywa ani głowy ani innej części ciała (dla porównania dodam: nie byliśmy w Angkor, byliśmy w Ayutthaya). W cenie biletu jest podwózka 2km z parkingu na ruiny, a przewodnika jak się chce, trzeba sobie wynająć. My wynajmujemy, 50k VND, i pani jest kiepska. Słabo mówi po angielsku i niewiele opowiada. A mamy porównanie, bo w czasie naszej wizyty przewalają się ze dwa autokary turystów i widzimy, że opowiadać można dużo więcej niż to, co sami wyczytaliśmy na wiki. Koniec końców robimy sobie dużo zdjęć, podziwiamy technologię budowania świątyń, której dziś nikt do końca nie potrafi rozgryźć, słyszymy znowu o Kaziku Kwiatkowskim, czyli osobie co uratowała te rzeczy od zburzenia. No i oglądamy leje po wojnie.Po powrocie do Hoi An jedziemy na obiad do rekomendowanej na jednym blogu Cafe 43 i jest to chyba najlepsze jedzenie w Wietnamie jakie trafiliśmy. W międzyczasie robi się ciemno, nie pada, więc ruszamy w stronę wybrzeża, aby podziwiać to, z czego Hoi An jest znane najbardziej, czyli lampiony. Jest oczywiście momentami denerwująco, bo cały czas ktoś chce coś sprzedać, ale ostatecznie ten wieczór wypada jako najlepsze wspomnienie z Wietnamu u wszystkich moich dziewczyn, więc światełka i noc robią dobrą robotę. Rejs łódką dla 5 osób 200.000 VND za 20-30 minut. W piątek czeka nas transfer samolotem do Sajgonu (z Da Nang), ale ponieważ lot kupiłem na 21:10, to mamy sporo czasu na zwiedzanie. Siedzimy więc w hotelu do południa (ok, jedziemy jeszcze na lunch do Cafe 43), a potem kierowca zapoznany dnia wcześniejszego ma nam ogarnąć transport Hoi An - Marble Mountans - Lonisko Da Nang. I o ile poprzedniego dnia nie mieliśmy do niego zastrzeżeń, to tutaj dochodzi do spiny - wcześniej ustaliliśmy, że ma przyjechać duży bus, bo 6 osób i bagaże do suv'a nie wejdą. Że bus nas zawozi do Marble Mountains, potem 'wait', a potem na lotnisko. No i o ten 'wait' jest spina - bo nam się wydawało, że te Góry (górki) Marmurowe sobie pozwiedzamy do woli, a kierowca twierdzi, że czeka na nas 1h i jedziemy dalej. Robi się nieprzyjemnie, ostatecznie w drodze whatsapowej negocjacji z szefem ustalamy, że 2h czekania jest w cenie a potem 100k dopłaty za godzinę (ostatecznie mieścimy się właśnie w trzech godzinach).Marble Mountains to w sumie tylko jedna góra gdzie można coś więcej zwiedzić - są jaskinie, pagody, kapliczki, punkty widokowe i miejsca, gdzie można po stromych schodach wejść na szczyt. Trudno to do czegoś porównać, może lekko do Szczelińca albo innego skalnego miasta. Atrakcja fajna i cena przyjemna.Na zakończenie dnia przyjeżdżamy na ogromne lotnisko w Da Nang. Dwa terminale, a spodziewałem się jakiegoś mikrusa z kilkoma lotami dziennie... Pełno lotów z Korei, to też pokazuje jaka klientela tutaj przyjeżdża. Wylatujemy o czasie nowiutkim samolotem linii Bamboo Air, w Sajgonie jesteśmy tuż przed północą, i niestety 40 minut walczymy, aby ktoś grabem nas zabrał do naszego ostatniego apartamentu. W mieszkaniu jesteśmy dopiero ok 1, ale na pocieszenie mamy okna wychodzące na Landmark 81, który stoi tuż obok naszego apartamentowca. Ten weekend to będzie finał naszego pobytu w Wietnamie, i całej podróży w sumie też.
brzemia 3 marca 2023 12:08 Odpowiedz
Będzie jakieś podsumowanie?Wyslane z telefonu przez Tapatalka
zawiert 3 marca 2023 17:08 Odpowiedz
W Ho Chi Minh lądujemy z opóźnieniem i na parkingu pod lotniskiem jesteśmy o północy. Z bagażami niestety nie zabierzemy się do jednego auta, więc wzywam dwa graby - cel to Landmark 1, wieżowiec tuż obok najwyższego budynku w Wietnamie - Landmark 81. I tutaj niespodzianka - Grabowcom o tej porze nie chce się tam jechać, jedno auto pojawia się szybko, ale na drugiego kierowcę czekamy prawie 30 minut. Ostatecznie grubo po 1 w nocy jesteśmy w apartamencie. Na sobotę mamy zaplanowaną ostatnią dużą "atrakcję" z Wietnamu - tunele Wietkongu w Cu Chi. Metod na zwiedzanie tuneli jest sporo, najczęściej jest to zorganizowana wycieczka (można kupić na klook), ale jest to gonitwa i opinie o jej organizacji są często podzielone. My postanawiamy zatem zrobić to na własną rękę (zwłaszcza, że wycieczki jadą do drugiego miejsca z tunelami, a my akurat tam nie chcemy jechać). Na blogach piszą jak to zrobić, ile to zajmuje, że jest reżim czasowy, bo ostatni autobus z tuneli jedzie o godzinie 17-tej, więc trzeba z Sajgonu wyjechać możliwie wcześnie. Nie bardzo nam to wychodzi bo podróż zaczynamy w autobusie 13 w centrum odjeżdżając po bazarowym śniadaniu dopiero o 10:50. Korki są potworne, a podróż do tuneli ostatecznie trwa aż 3h - czasy przejazdu gorsze niż na Bali :) (jak dokładnie dojechać opisuję w innym wątku na forum - sprawa jest prosta i spokojnie można sobie z takim dojazdem poradzić).Na miejscu w tunelach Ben Duoc jest dziwnie, przynajmniej my (dorośli, łącznie z J.) mamy bardzo mieszane uczucia. Jeszcze przed wyjazdem czytamy sporo opisów i sprawdzamy, czy to dobre miejsce dla dzieci - internet mówi, że dobre i że to raczej dorośli mieli trudności i problemy raczej natury fizycznej niż psychicznej. Pierwsze, co odwiedza się po wejściu to świątynia na cześć poległych ofiar. Wygląda jak pagoda, albo tajskie świątynie, ale w środku zamiast złotego Buddy jest złoty Ho Chi Minh. Plus nazwiska poległych w wojnie "amerykańskiej". Tysiące nazwisk. Do tego napisy o tym, żeby być cicho, o szacunku dla zmarłych, odpowiednim stroju. I to w zasadzie tyle z zadumy, bo po wyjściu ze świątyni zaczyna się skansen i atrakcje. Na pierwszy ogień jest drogowskaz na park wodny, potem stanowisko, gdzie można wynająć bryczkę ja z Disneylandu, potem punkt "postrzelaj sobie z kałasznikowa za 2$ od naboju" i sekcja paintball zaraz obok placu zabaw. Ponieważ nas te rozrywki nie interesują, idziemy dalej, do części muzealnej. Tam rozwalony helikopter UH1, samolot C130 wprawdzie w całości, ale rdzewiejący, jakiś wrak czołgu i dziesiątki różnego rodzaju bomb i pocisków - na pokaz, na zniszczenie, bo nikt o to nie dba.Obok helikoptera jest wejście do ścieżki tunelowej, gdzie mamy kontrolowane bilety (nie takie tanie - 120k vnd) i gdzie dostajemy przewodnika. Przewodnik trafia się słaby, mało mówi i z angielskim u niego kiepsko (a naczytaliśmy się o super przewodnikach w opiniach internetowych, więc nie do końca nam to pasuje - ten akurat nawet nie liczy ile ma ludzi i gubi mnie po pierwszej przeszkodzie terenowej). Przewodnik pokazuje nam kopce termitów (czyli wentylacje tuneli) i opowiada te same rzeczy, które można przeczytać w necie - o psach tropiących, o tym jak się ukrywano, ale tylko szczątkowe rzeczy, bo wszyscy czekają na tunel i na wejście. O wszystkim mówi w formie "my" - walczyliśmy, ukrywaliśmy, robiliśmy. My.Po kolejnych minutach trafiamy na wejście do tuneli, stoimy na nim, przykryte jest liśćmi. Po otwarciu ciemna i mała dziura i zachęta "please go" - nasze dzieciaki wskakują chętnie, my mniej (bo się naczytaliśmy), aczkolwiek ostatecznie wszyscy w ten pierwszy tunelik 15m idziemy. Jest światło, jest powietrze, jest dość nisko, ale jak ktoś był np. w Twierdzy Kłodzko to mniej więcej czuje klimat i trudności. Potem jeszcze jest dłuższy tunel i taki bardzo długi - ten ostatni to idziemy długo i nisko, ale wszystko jest jednak w granicach rozsądku i nie trąci koszmarem, więc nie wiem skąd te przerażone opinie w necie - pewnie z innych tuneli, bo tego jest sporo i możliwe, że przewodnik ma w czym wybierać. Na koniec tuneli odwiedzamy kuchnię polową i jemy gotowany maniok z solą, jako jedzenie walczących w tunelach. Maniok gratis, ale można sobie dokupić picie, akurat w lodówce obok pani sprzedaje coca-colę i pepsi. Idę za tą surrealistyczną sugestią i popijam sobie maniok colą, w miejscu gdzie dzielni powstańcy walczyli ze zgnilizną kapitalistycznego świata. Po posiłku jest jeszcze ekspozycja pułapek na amerykanów. W tle leci komentarz "mieszkańcy wsi nauczyli się adaptować pułapki używane w polowaniach na zwierzęta do polowań na Amerykanów" (po angielsku). Idzie też jakiś dzieciak wietnamski w wieku szkolnym z ojcem, mija pułapki i mówi "american souvenir". Na sam koniec zostaje sklep, z pamiątkami: tekstylia, porcelana, zabawki z łusek po nabojach. Dla każdego coś miłego.Powrót znowu zabiera nam 3h, ten sam algorytm, zdezelowany autobus i gigantyczne korki na drodze. Te tunele jednak to dziwne miejsce było, jakieś abstrakcyjne doświadczenie, warto pojechać i sprawdzić samodzielnie. Wyrobić sobie zdanie. Nie powiem "polecamy", tak samo jak nie poleca się innych miejsc, gdzie dało sie we znaki okrucieństwo wojny. Czeka nas jeszcze ta ostatnia niedziela, i wrócimy do domu. A potem będzie czas na podsumowania i odpowiadanie na pytania "no to jak było".
zawiert 12 marca 2023 23:08 Odpowiedz
Już prawie nic się w tej podróży nie wydarzy, ale wypada dokończyć ten przydługawy wywód.W niedzielę pojechaliśmy do kościoła, na pożegnalną mszę na obczyźnie. Katedra w Sajgonie jest w remoncie, więc np. mapy google powiedzą, że jest zamknięte zawsze, ale to nie do końca prawda. Na mszę przyjść można, wchodzi się pod rusztowaniami i jest wszystko normalnie. Zebraliśmy się na 9:30, na mszę angielską, bo po wietnamsku już byśmy nie znieśli :) Po mszy podszedł do nas pan wyglądający na tubylca i zagadał płynną polszczyzną bez akcentu. Andrzej urodził się w Polsce, a teraz w wieku ok. 30 lat przyjechał do kraju swoich rodziców i tutaj mieszka. Poszliśmy na śniadanie, chwilę porozmawialiśmy - ciekawe spotkanie.Chcieliśmy pojechać jeszcze na jakiś bazar/market. Po opiniach w google i opowieściach ludzi skreśliliśmy największy i leżący w centrum Ben Thanh i grabem pojechaliśmy w siną dal na drugi duży targ Binh Tay - do Chinatown. Cóż powiedzieć - niewypał, masa rzeczy, ale z innej bajki niż chcieliśmy i raczej hurtowo (czapki, ubrania), no i brak stoisk z jedzeniem (marzyła mi się powtórka z Chinatown w Singapurze). Pokręciliśmy się jeszcze po okolicy w poszukiwaniu pieczonej kaczki na pożegnalny lunch, ale albo google kierowało nas do zamkniętych miejsc, albo trafialiśmy do drogich restauracji dla lokalsów gdzie można sobie żółwia wybrać z akwarium i go ugotują. No trudno, wróciliśmy do apartamentu i kaczka przyjechała grabem. Zdaje się, że w HCMC zwykle kaczkę i tak kupuje się na wynos do domu, więc ostatecznie chyba jedliśmy prawie tak jak lokalsi. Wieczorem odwiozłem J. na samolot, J. też wracał do Warszawy, ale Emirates, a my następnego dnia Qatarem. Na lotnisku byliśmy ok 19 i dawno już nie widziałem takiego zamieszania - ludzi masa, wszędzie kolejki, wszyscy lokalsi z paczkami kartonowymi nadawanymi jako rejestrowany (90% z nich z wypisanym adresem w USA). Przy drzwiach ochrona wpuszczająca tylko ludzi z biletami i szarpiąca lokalsów "no entry". Nam udał się przedrzeć "na pewniaka", bo tylko J. miał bilet, ale stwierdziłem, że mu pomogę w razie czego przy odprawie, która też była obłożona gigantyczną kolejką i chaosem. Zabrało to z 90 minut, normalnie jak w Ameryce Pd., a potem jeszcze godzinkę do security zeszło J., który raportował na bieżąco z trasy.W poniedziałek miał być nasz ostatni dzień w Wietnamie, i ostatni dzień w podróży. Nie lubimy ostatniego dnia przed powrotem - człowiek już mentalnie na lotnisku, no bo głupio przegapić lot do domu, więc za bardzo nie ma co kombinować. A lot dopiero o 20:00, więc cały dzień do wypełnienia, tylko że check-out już w południe, więc i tak nic się nie zrobi. Ostatecznie zwyciężył rozsądek nad ambitnymi planami - postanowiliśmy po prostu się wyspać przed podróżą (czekała nas nocka 8h koczowania w Doha), o 12-tej wymeldowaliśmy się z apartamentu, host przechował nam bagaże u siebie w biurze a my poszliśmy na ostatnie jedzenie i ostatnie zakupy w Landmark 81. Po wczorajszych przebojach J. ruszyliśmy na lotnisko z większą rezerwą czasową, jednak okazało się to zupełnie niepotrzebne, bo w poniedziałkowy wieczór było na nim prawie tak pusto jak w czasach pandemii. Dziwne to wszystko, całość procedur zajęła nam mniej niż godzinę, więc mieliśmy masę czasu już po kontroli na ostatnie pamiątki (czyli aby wydać pozostałe lokalne pieniądze). I tu kolejne zdziwienie, bo ceny nagle w USD się zrobiły (stosownie większe), wprawdzie płacić w VND można było, ale każdy sklepik miał własny przelicznik (średnio atrakcyjny), i ostatecznie nie udało się nam wydać wszystkich drobnych - będą na pamiątkę albo na następny raz.A dalej już było tak jak to zwykle bywa: 8h do Doha, potem 8h koczowania (z czego 3h w saloniku), dalej 6h i przywitał nas na Okęciu Air Force One Beidena oraz chłód lutowego dnia w Polsce. Do domu wracaliśmy Intercity, opowiadając ekipie z Warsa dlaczego żurek nam tak smakuje i o tym, jak to w Wietnamie można zjeść pyszne bagietki. To jeszcze brakujące zdjęcia wrzucę z Wietnamu i będzie koniec opowieści. Jutro postaram się napisać kilka słów podsumowania.
tropikey 13 marca 2023 23:08 Odpowiedz
Szczere wyrazy uznania. To będzie owocować przez wiele lat, niczym winny krzew.Teraz mnie się na złote myśli zebrało :D
nvjc 15 marca 2023 12:08 Odpowiedz
Niesamowita sprawa, jesteście kozakami! ;)
darek-m 15 marca 2023 23:08 Odpowiedz
Dasz jakiś namiar na tą ładowarkę Unitek? Widze.tylko 3 portowe
zawiert 17 marca 2023 12:08 Odpowiedz
kwitnacytulipan 23 kwietnia 2023 23:08 Odpowiedz
Jak się nazywa Profil na Instagramie pana, który jest autorem "Sto dni w drodze"?
billabong 24 kwietnia 2023 05:08 Odpowiedz
@kwitnacytulipan ?‍?... odpowiedź masz JEDNĄ linijkę nad swoim postem
piotrkr 24 kwietnia 2023 12:08 Odpowiedz
@zawiert miałeś napisać coś o Kaziku ale chyba nie napisałeś?W pierwszej chwili myślałem, że to ten od roweru ;)
zawiert 25 kwietnia 2023 23:08 Odpowiedz
@piotrkr - ach, przepraszam za brak Kazika. To ani ten od roweru, ani ten od 12 groszy ;)Nie będę robił przeklejek z Wiki https://pl.wikipedia.org/wiki/Kazimierz_Kwiatkowski_(architekt)O "Kaziku" słyszeliśmy jadąc do Hoi An i My Son. W Hue jego śladów (tablica pamiątkowa) nie znaleźliśmy, za to pomnik w Hoi An jest konkretny i to w bardzo dobrej lokalizacji :) Tak sobie myślę, że gdyby tam do tych walących się starych chat w Hoi An pojechali eksperci z innych socjalistycznych bratnich krajów to by w tri miga zaorali to wszystko co tam było i byśmy teraz mieli betonowe bloki a nie klimatyczne uliczki. A tak przyjechał gość z dalekiego zaprzyjaźnionego kraju i jakimś cudem przekonał aparatczyków, że może lepiej zostawić, odnowić itp. W Hoi An się udało, w My Son - cóż, Amerykanie sporo rozwalili nalotami, więc trudno się odnieść do tego ile zostało odratowane, ale przewodniczka ledwo co po angielsku mówiła, ale o Kaziku opowiedziała jak to ocalił My Son. Z Hue i Purpurowym Miastem udało się słabo, przynajmniej jak się porówna do podobnych budynków w Seulu (tam akurat byliśmy). W Zakazanym Mieście raczej stan taki jak w Polsce na początku lat 90-tych, coś tam stoi, coś rozkradli, farba odłazi - ot fundusze unijne by się przydały :)