+1
Calaira 15 września 2019 21:52
- Gdzie wy lecicie???
- Na Seszele.
- Ło matko, a gdzie to jest?
- Na północny wschód od Madagaskaru.
- Mhm. Nie wiem, weź mi pokaż na mapie te, no... SZYNSZYLE.

Seszele dość nieoczekiwanie stały się naszą podróżą poślubną. Od zawsze miały to być Malediwy, ale gdy okazało się, że zimą nie ma szans na wyjazd, zaczęłam gorączkowo szukać innego kierunku. Seszele zawsze jawiły się jako marzenie nie do spełnienia, nieosiągalny raj, gdzie luksus jest kompletnie poza naszym zasięgiem, ale dzięki tutejszemu forum okazało się, że przy odrobinie wysiłku wyjazd może kosztować niewiele więcej, niż wypasiony wyjazd do Hiszpanii.

Bilety kupiłam dokładnie 37 dni przed podróżą na stronie Qatar Airways za 2440 zł za osobę. Nie jest to najtaniej, ale kiedy ma się jeden termin urlopu nie można wybrzydzać. Plan wycieczki wyglądał następująco:
25.08 - wylot z WAW do DOH
26.08 - lot DOH-SEZ, transfer samolotowy na Praslin
31.08 - przepłynięcie promem na La Digue
04.09 - przepłynięcie promem na Mahe i wylot do DOH
05.09 - powrót do WAW

Wylot z Warszawy nastąpił punktualnie o 9:25. Mój pierwszy raz normalnymi, a nie tanimi liniami i doświadczenie określam jako pozytywne. Bardzo miła i pomocna obsługa, sporo miejsca na nogi, mimo siedzenia przy oknie (a więc przy skrzynce), kocyki, podusie i super system rozrywki pokładowej. W jedną stronę oglądaliśmy „Aquamana”, a w drugą „Avengers: Endgame” ;) Brak jakichkolwiek turbulencji sprawił, że po raz pierwszy w życiu nie modliłam się o życie w trakcie lotu i mogłam spokojnie delektować się sokiem z mango (odkrycie roku!). Jedynym minusem był mocno średni posiłek – kurczak z puree ziemniaczanym i gotowanymi warzywami (zjadłam ziemniaki i warzywa), do tego dziwna surówka z marchwi, pomarańczy i ananasa i jedyna dobra rzecz – deser cytrynowy. Mąż mówi, że wszystko mu smakowało, ale jest żołnierzem i ma żołądek ze stali. Z napojami nie ma problemu – stewki często chodzą i donoszą wodę i soki.

Image

Image

Image

W Katarze mieliśmy aż 10 godzin między lotami, dlatego postanowiliśmy wyjść na miasto. Przy kontroli paszportowej nie było żadnych problemów. Wymieniliśmy 25 euro na 90 riali i kupiliśmy bilety autobusowe – można kupić albo bilet 24h za 20 QAD, albo zwykły za 10, ale za kartę i tak trzeba dopłacić 10, więc nie ma żadnej różnicy. Wyjście na zewnątrz zwaliło nas z nóg – 34 stopnie i wysoka wilgotność powietrza. Czułam się, jakbym weszła do sauny, ale w ubraniu i bez możliwości polewania się zimnym prysznicem. Naszym celem był Souk Waqif, ale nie byliśmy w stanie funkcjonować w tym klimacie i po obejściu kilku sklepów z biżuterią, wróciliśmy na lotnisko.

Image

Zakaz przechodzenia księży przez ulicę? :lol:

Image

To, co mnie osobiście zaskoczyło, to bardzo, ale to bardzo pobieżna kontrola bezpieczeństwa. Już się szykowałam, żeby wylać wodę z butelki z filtrem, ale pan powiedział, że nie ma potrzeby. Kompletne przeciwieństwo kontroli w Warszawie, podczas której miałam nawet wyrywkowo sprawdzane dłonie i pas na materiały wybuchowe oraz podczas której straciłam zegarek :evil:

Kto nie był na Hamad International Airport niech wie, że jest ogromne. OGROMNE. Odlatywaliśmy z terminala D, więc musieliśmy się przejść naprawdę spory kawałek. Dopiero później zobaczyliśmy, że są pociągi i żałowaliśmy, że z nich nie skorzystaliśmy. Zajrzeliśmy do kilku quiet roomów, które wcale nie były quiet, tylko zatłoczone, głośne i niezbyt ładnie w nich pachniało. Idealny quiet room znaleźliśmy w naszym terminalu D, przy bramkach 20-22 – rzeczywiście cichutko, bardzo mało osób, większość spała. Jedyny minus to dość mocno podkręcona klimatyzacja – warto wziąć ze sobą coś cieplejszego.

Image

O godzinie 1:30 rozpoczął się boarding. Niedługo po starcie dostaliśmy do jedzenia okropne ciastko z kurczakiem, które mnie nie zainteresowało, bo ze względu na dość małe obłożenie, szybko wskoczyłam w wolny środkowy rząd foteli i smacznie spałam aż do śniadanka, które zostało podane ok. 5:30. Tym razem było naprawdę super – bardzo dobra jajecznica, kiełbaska i grillowany pomidor. Do tego świeże owoce i, jakżeby inaczej, sok z mango.

O 8:30 dolecieliśmy na spowite mgłą, zachmurzone Mahe. Po wyjściu z samolotu znów zaskoczyła nas wilgoć, która miała nam towarzyszyć do końca wyjazdu, oraz przyjemne 27 stopni. Kontrola paszportowa i odbiór bagaży przeszły sprawnie, więc udaliśmy się na Domestic Airport (ten sam budynek, co International), oddaliśmy bagaże i o 9:45 wylecieliśmy malutkim samolotem w kierunku Praslin. Jako osoba bojąca się latać potwierdzam to, co napisała autorka relacji "Grawitacja w raju" - naprawdę jest to przyjemne przeżycie :D Może to kwestia braku takich przeciążeń?

Image

Powyższe zdjęcie pokazuje wyluzowanie Seszelczyków - pani widząc, że robię selfie, ustawiła się z nami do zdjęcia :lol:

Po przylocie na miejsce wymieniliśmy walutę w kantorze.
1 SCR = 0,28 PLN. My wymieniliśmy 350 euro, które wystarczyło nam do końca wyjazdu :D
Na Praslin zarezerwowaliśmy bungalow w La Voi del Mare - https://www.booking.com/hotel/sc/la-voi-del-mare.pl.html. Co ciekawe, jako rasowa bułka, na początku zarezerwowałam obiekt w Praslin, ale na... Saint Lucii na Karaibach :lol: Zorientowałam się dopiero, gdy próbowałam wyczaić, jak daleko jest tam z lotniska i nie zgadzało mi się ani jego położenie, ani kształt wyspy :lol: Na szczęście ogarnęłam się w porę i mogłam jeszcze bezpłatnie odwołać rezerwację. Za 5 nocy zapłaciliśmy 445 euro.

Image

Z głębokim żalem odkryłam, że woda z kokosa mi nie smakuje :(

Image

La Voi del Mare znajduje się dosłownie 5 minut drogi od lotniska, dzięki czemu zaoszczędziliśmy na transporcie, oraz jest położony przy samej plaży Grand Anse. Sam obiekt przeszedł nasze oczekiwania. Kuchnia była świetnie wyposażona w sprzęty, naczynia i podstawowe przyprawy. Klimatyzacja i wiatrak działały bez zarzutu, domek był codziennie sprzątany, a dostępna telewizja miała niezły rozstrzał - od kinowych hitów typu "Avengers", przez filipińskie telenowele, aż po rosyjskie dramy, w których (z tego, co zrozumieliśmy), pani próbowała się dowiedzieć, który z panów jest ojcem jej dziecka (spoiler alert: żaden).
Niestety, ze względu na pasat południowo-wschodni, fale były wysokie i niosły ze sobą mnóstwo syfu, a plaża była pełna alg. Małe rozczarowanie na wejściu, ale tego dnia byliśmy tak padnięci po podróży, że spaliśmy do wieczora. Wtedy przyszła do nas właścicielka obiektu, Marie-Helene, która poleciła nam plażę na kolejny dzień i wydrukowała rozkład autobusów. Marie-Helene to przecudowna istota, która podczas naszego pobytu troszczyła się o nas, polecała nam fajne miejsca i do tego posiada bardzo przydatną umiejętność "załatwiania rzeczy", ale o tym później.27.08 - Anse La Blague, czyli plaża OH-MY-GOD (czytane głosem Janice z "Przyjaciół")

Zgodnie ze wskazówkami Marie-Helene, o godzinie 8:30 udaliśmy się na przystanek, żeby złapać autobus nr 63 jadący w kierunku Anse La Blague.
To, co powiedziano o kierowcach autobusów na Seszelach, że jeżdżą jak wariaci, to nieprawda.
Jest gorzej.
Jazda takim autobusem to jak najlepszy lunapark za 7 rupii od osoby. Ostre zakręty, jazda nad przepaścią, zawrotna prędkość i ciężka wspinaczka pod górę przy akompaniamencie wyjącego silnika. Nauczeni doświadczeniem miejscowi - już z daleka chowali się przed autobusem w zatoczce. Turyści - szybko się uczyli i robili to samo. Jeśli istniało ryzyko czołowego zderzenia, kierowca zachowywał zimną krew - po prostu głośniej trąbił.

Jako jedyni wysiedliśmy na końcowym przystanku i przeszliśmy kilka metrów w stronę plaży.
I oniemieliśmy.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Właśnie takich Seszeli naoglądaliśmy się w internecie. Właśnie takie Seszele sprawiły, że połowa znajomych się do nas nie odzywa. Po prostu... Seszele.
Mięciutki piasek, plaża praktycznie tylko dla nas i ten cudowny turkus wody. Od zawsze marzyłam o tym, żeby zanurzyć się w takiej czystej i ciepłej wodzie, do której po prostu się wchodzi, a nie wbiega szybko z piskiem, żeby szybciej się przyzwyczaić do temperatury. Początkowo brzeg nieco koralowy, ale później już tylko piasek na dnie. Tego dnia fale były bardzo niewielkie i praktycznie nie było wiatru.

Image

Image

Image

Image

Na chwilę przyszły do nas bardzo uprzejme pieski.

Image

Na Petit Anse spędziliśmy cudowny dzień. Poszliśmy jeszcze na Grand Anse, ale o 15 przypływ pokrył już praktycznie całą plażę, więc nie rozkładaliśmy ręczników i czekaliśmy na autobus.

Image

Image

Jako rasowe bułki nie ogarnęliśmy, że obok godzin przyjazdów są jakieś cyferki. Na rozkładzie nie było żadnej legendy, więc tym bardziej nie przykuły one naszej uwagi. Zaczęliśmy się zastanawiać, że coś jest nie tak, gdy przez godzinę nic nie przyjechało. Stwierdziliśmy więc, że może pójdziemy kawałeczek dalej.

Ten mały kawałeczek oznaczał, że musieliśmy się wspiąć po asfalcie bardzo stromo w górę mając na nogach japonki. Moja miłość do wchodzenia pod górę jest mniej więcej taka, jak miłość przeciętnego człowieka do jadowitej kobry, więc szybko zaczęłam dawać temu wyraz. Po wejściu na szczyt, gdzie mieścił się kolejny przystanek, do naszych uszu doszedł najcudowniejszy dźwięk świata - dźwięk starego, hinduskiego autobusu, który jechał w kierunku plaży ("pętli"). Humor poprawił mi się momentalnie, gdy zobaczyłam, że ma numer 63 i dowiezie nas do domu. Poczekaliśmy 15 minut i zobaczyliśmy, że jedzie w naszym kierunku, ale już z numerem 61. WTF? Weszłam do środka, zapytałam, dokąd jedzie, pan odpowiedział, że tylko do portu, więc skierowałam się do wyjścia, na co mój mąż zaczął krzyczeć, że wsiadamy. Na to ja zaczęłam krzyczeć głośniej, że już poczekamy na 63, przecież dopiero jechał i praktycznie wypchnęłam go z autobusu. Gdy ten odjechał, mąż dość spokojnie zapytał:
- Czy widziałaś jakiś inny autobus jadący tam na dół?
- Nie.
- Zdajesz sobie sprawę, że to ten 63, tylko zmienił numer? :twisted:

Nie muszę chyba mówić, że kolejne 20 minut spędziłam na głośnym przeklinaniu głupiej siebie, głupiego męża (że nie przeszkodził mi w mojej głupocie), głupich autobusów i głupiego Ministerstwa Zdrowia, które nie płaci więcej stażystom, przez co jadąc na Seszele nie mogą sobie wynająć auta? Chociaż może lepiej, żeby MZ nie dowiedziało się o tej wycieczce, bo już całkiem utnie nam kasę mówiąc, że w dupach nam się poprzewracało.

Doszliśmy w końcu do skrzyżowania drogi z drogą prowadzącą w kierunku Anse Volbert (na szczęście cały czas było z górki) i wkurzeni czekaliśmy na autobus, który przyjechał szybko i zawiózł nas do domu.

Czasami moją osobę podsumowuje jedno proste zdanie - "To jest k...a dramat".

28.08 - Anse Lazio, czyli plaża najbardziej rajska

Tak się składa, że tego dnia były moje urodziny :D Z samego rana dostałam od Marie-Helene talerz owoców - arbuza, kokosa i papaję. Świeży kokos smakował cudownie i bardzo orzechowo, arbuz jak arbuz, a papaja jak soczysta egzotyka.

Image

Tego dnia wybraliśmy się na Anse Lazio autobusem nr 61 w kierunku Zimbabwe. To, co mnie najbardziej zaskoczyło idąc na przystanek, to zakwasy w łydkach. Czego jak czego, ale zakwasów to się na Seszelach nie spodziewałam. Kiedy wysiadłam z autobusu okazało się, że dzisiejszy dzień wcale nie pozwoli mi się tych zakwasów pozbyć, bo przede mną znów stała bardzo stroma górka. Kolejny raz pomyślałam o tym, jak trafna była recenzja o grawitacji w raju :lol:

Image

Image

Ludzi było dość sporo - sporo jak na seszelskie warunki. Poszliśmy od razu w lewo, gdzie było mniej ludzi. Wiązało się to przechodzeniem po głazach, które dostarczyło materiału mojej bujnej wyobraźni i totalnie zmoczyło ubranie, gdy fale uderzały o brzeg. Położyliśmy się pod palmą, na której nie było kokosów i po prostu cieszyliśmy życiem.

Image

Image

Image

Image

Image

Image


Plaża jest dość szeroka i co ważne, nie ma korali przy brzegu. Tego dnia również ja skusiłam się na pierwszy snorkeling w moim życiu i byłam totalnie zachwycona. Pewnie wiele osób by stwierdziło, ze to g..no, a nie snorkeling, ale ja zobaczyłam Dory, jakieś ryby w paski i jakieś niebieskie z czarną pręgą, a mój mąż skalara, więc byłam więcej, niż usatysfakcjonowana. Maska na całą twarz z Decathlonu sprawdziła się naprawdę świetnie i wzbudziła zainteresowanie jednej Brazylijki, która nawet na chwilę sobie ją pożyczyła.
Fale były wyższe, niż na Petite Anse, ale do przeżycia.

Image

Image

Image

Image


Wracając nie było tak źle, bo wejście pod górkę nie było tak strome, jak w tamtą stronę. Po drodze mieliśmy okazję zaobserwować kilka stadiów rozwoju bananów na kilku rosnących obok siebie drzewach.

Image

Image

Image

Tym razem bez większych autobusowych niespodzianek. Przystanek znajdował się przy Anse Boudin, która o tej porze (15:30) była całkowicie zalana przez wodę. Reklamuje się jako najlepsze miejsce do snurkowania. Czy tak jest? Nie mieliśmy okazji sprawdzić, ale widzieliśmy z brzegu dwie płaszczki, które dość luzacko pływały przy kamieniach.

Wieczorem wyszliśmy na "naszą" plażę, bo wiatr nieco się uspokoił, a woda nie niosła takiego syfu.

Image

Image

Image


Mieliśmy okazję zobaczyć samolot Qatar Airways startujący z Mahe i pomyśleliśmy, że jest nam bardzo szkoda osób, które muszą dziś wieczorem opuścić ten raj.

Image

W domku czekała na nas kolejna niespodzianka od Marie-Helene - przepyszna kolacja w ramach naszego pobytu. Dostaliśmy rybę w sosie śmietanowym, ziemniaki au gratin, kurczaka z warzywami, fasolkę z dynią oraz deser - pieczone banany ze słodkimi ziemniakami. Do tego kokosy.

Image

Kolację popiliśmy ciemnym rumem Takamaka kupionym u Hindusa za 150 rupii (375 ml). Mi osobiście tylnej części nie urwał (w przeciwieństwie do kokosowego, który kupiliśmy w drodze powrotnej na duty free), ale doceniam to, że leją dosłownie pod korek.

Image

Obok lokalne piwo SeyBrew, które według relacji męża jest podrzędnym sikaczem kosztującym zawrotne 32 rupie za 0,28 l. Marie-Helene wyjaśniła, że niedawno miały miejsce srogie podwyżki podatku na alkohol, które są działaniem rządu mającym na celu ograniczenie spożycia % przez seszelski naród. Jak wyszło to się tylko mogliśmy domyśleć, zwłaszcza gdy Marie-Helene zabrakło angielskiego słowa na, jak podejrzewam, aparaturkę do bimbru.

c.d.n.29.08 - Anse Georgette, czyli plaża spadających staników

Anse Georgette jest nieoficjalnie uznawana za najpiękniejszą plażę na Praslin, na którą trzeba się przedostać przez resort Constance Lemuria. Nie przyszło mi do głowy, żeby jakoś specjalnie załatwiać wejście przed wyjazdem, bo nie sądziłam, ze będzie z tym problem. Jednak po krótkiej lekturze pewnej grupy na fejsie wyszło, że może nie będziemy mieli okazji zwiedzić tej plaży, bo podobno do końca sierpnia nie było już miejsc, a użytkownicy wypisywali gorączkowe prośby do innych, żeby spróbowali zagadać w swoich hotelach o dopisanie jeszcze 2/3/4 osób. Mi aż tak na Anse Georgette nie zależało, bo wiedziałam, że jak nie ta, to inna też na pewno będzie piękna, ale gdyby się udało, to wiadomo - bardzo chętnie.
I tu przychodzi z pomocą Marie-Helene. Poprzedniego wieczoru, po skończonej kolacji, przyszła do nas i mówi: "Jutro idziecie na Anse Georgette". A my: "Ok".

I tak oto pojechaliśmy autobusem w przeciwnym kierunku, niż dotychczas i znaleźliśmy się pod Constance Lemurią.
Cóż mogę powiedzieć? Tam nawet tablica z nazwą hotelu pachnie pieniądzem :D Jak lecieliśmy samolotem na Praslin, widać było z góry te rozległe pola golfowe. Idąc (oczywiście znów dużo pod górkę) rozmawialiśmy o tym, ile, do cholery, osób musi pracować w tym przybytku. Samo koszenie trawy to robota dla dobrych 15 osób, a gdzie jeszcze reszta. Po drodze spotkaliśmy ludzi od wyławiania piłeczek ze stawów, od grabienia liści, od wycinania spróchniałych drzew oraz, oczywiście, od podwożenia gości meleksami po całym ośrodku. Niemniej jednak wygląda to wszystko pięknie, ale jakoś trochę, jakby to powiedzieć... hermetycznie. Nie czułam tam klimatu Seszeli, a spotkani po drodze kierowcy i strażnicy mieli straszne kije w dupce.

Image

Image

Mąż dziwił się, po co ktoś miałby jechać na Seszele i grać w golfa. Kazałam mu wyobrazić sobie przez chwilę, że jest Donaldem Trumpem.
Podziałało.

Image

Image

Na plaży byliśmy jednymi z pierwszych, a za towarzystwo przez krótką chwilę mieliśmy tylko chłopaków stojących na głazach i łowiących ryby. Po jakimś czasie zeszła się reszta ludzi i można było rozpocząć wykonywanie planu na dzisiaj - czyli leżenie :D

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (7)

grzes830324 20 września 2019 09:02 Odpowiedz
kontynuujj i pisz :-) świetnie się to czyta, z luzem i dystansem ...mam też parę pytań - co się stało z zegarkiem w Warszawie? lot do Dohy piszesz, że był spokojny, a lot Doha - Seszele? pamiętasz co to był za samolot? i czy lot był spokojny? i skąd te bułki w sumie :D? jak dla mnie fajny kandydat póki co do nominacji na relację miesiąca.
londynia 25 września 2019 14:28 Odpowiedz
Przepiekny cmentarz ;-)
metia 25 września 2019 14:45 Odpowiedz
Zapragnęłam zostać bułką na Seszelach :D
sudoku 25 września 2019 14:59 Odpowiedz
Ja niekoniecznie bułką, ale jednak na Seszelach.
marcinsss 25 września 2019 18:14 Odpowiedz
Pierwsze zdjęcie z Anse Gaulettes. - skała, pod którą chowaliśmy się przed deszczem. :)Fajnie się czyta i ogląda.
calaira 29 września 2019 21:39 Odpowiedz
~~~~PODSUMOWANIE KOSZTÓW~~~~Nie było tak tanio, jak u niektórych, ale zdecydowanie taniej, niż się spodziewałam i oczywiście o niebo taniej, niż oferowały nam biura podróży. Również same ceny produktów na Seszelach były tańsze, niż myślałam. Kwestia tego, gdzie robi się zakupy. Na Praslin chodziliśmy tam, gdzie polecała nam Marie-Helene, czyli do hinduskiego sklepu Sri Sai, przy którym mieścił się takeaway. Gdybyśmy podjechali do centrum, na pewno znalazłby się tam jakiś supermarket z niższymi cenami, ale, no.. bułki z nas :D Na La Digue mieliśmy dosłownie rzut beretem od marketu i ceny były zauważalnie niższe. 1 SCR = ok. 0,28 złPrzykładowe ceny:- woda w butelce - 9 SCR za 0,7 l- Takamaka - 150 SCR za 0,375 l- jajko - 3,5 SCR- mleko - 20 SCR- płatki kukurydziane - 19 SCR- sok z mango ( :D) - 25 SCR- ciastka - 6-10 SCR za paczkę- Pringles - 125 SCR (szok, co? :D)- fasolka w sosie pomidorowym - 12 SCR- jabłka - 30 SCR za kg- pocztówki - 7-10 SCR za małą, 10-20 SCR za dużą- znaczek międzynarodowy - 10 SCR- magnes - 75 SCR- magnesy ręcznie robione - 100-150 SCR- naszyjnik z muszelek - 150-200 SCRKoszty podróży:- bilety RT na trasie WAW-SEZ - 4880 zł- bilety SEZ-PRI - 585 zł- prom Praslin ---> La Digue - 134 zł- prom La Digue ---> Mahe + transfer na lotnisko - 680 zł- nocleg na Praslin - 1995 zł- nocleg na La Digue - 1744 zł- wydatki na miejscu - 1700 zł (jedzenie + autobusy + bilety wstępu + pamiątki)-----------łącznie 11718 zł, czyli 5859 zł za osobęOsobiście uważam, że to niewielka cena za zobaczenie tak niezwykłego miejsca. Nastawiałam się na wydanie 14 tys., więc jestem bardzo przyjemnie zaskoczona. Faktem jest, że za drugim razem, tak jak już wcześniej pisałam, wynajęłabym auto i chciałabym skorzystać z paru atrakcji, m.in. snorkeling na St. Pierre czy kajaki, ale uważam, że i bez tego było naprawdę cudownie :) Jeśli ktoś ma jakieś pytania, to bardzo chętnie na nie odpowiem, a tymczasem dziękuję wszystkim tym, którzy czytali :)
malyjohnn 24 grudnia 2019 09:35 Odpowiedz
No nie wyszło tak drogo, a na pewno widoki nie do podrobienia. Znajoma też była na Seszelach i bardzo sobie chwaliła. Ja to jednak chyba znudziłbym się szybko. Nie ma tu pewnie zbyt wielu takich atrakcji koniecznych do zobaczenia. Same rajskie plaże to dla mnie za mało. No chyba, że jestem w błędzie to przekonaj mnie, że tak jest :D