Boarding rozpoczął się na 10 minut przed wylotem i wygląda w ten sposób, że przychodzi pani z obsługi, która prowadzi nas pod sam samolot i dopiero tutaj sprawdza bilety. Układ siedzeń to 1-2, obłożenie 100% z czego na pewno ponad 3/4 to turyści. Startujemy o czasie, a lot przewidziany rozkładowo na 35 minut trwa o 10 minut dłużej.
Przy wejsciu do budynku mierzona jest temperatura, po czym od razu idę znaleźć moto taxi. Na zaproponowaną cene odpowiadam kwotą trzy razy niższą, na co kierowca się zgadza. Wtem podchodzi do mnie pan z moim imieniem na kartce i zaprasza do samochodu. Okazało się, że przyjechali po mnie z mojej "Principe Residencial" mimo, że nawet kiedy pytałem mówili, że nie oferują transferów. Okazało się także, że mapa na bookingu, google oraz maps,me błędnie wskazuje lokalizację, bo tak naprawdę dom znajduje się na obrzeżach Santo Antonio przy stadionie. Krzyżuje mi to nieco plany, bo miejsca, które planuję zobaczyć są dalej niż przewidywałem. Właściciel proponuje wynajem motocykla bez kierowcy (i bez sprawdzania uprawnień) za 20€/dzień. Po najdłuższych negocjacjach jakie przyszło mi odbyć w czasie tej podróży staje na 12€ za pół dnia ale z kierowcą. Argumentami drugiej strony jest koszt transportu paliwa na wyspę oraz sztywne ceny 20€/motor i 70€/auto za dzień (czyli zmowa cenowa) oraz najważniejszy z nich "this is Principe". Po mojej stronie byl jeden ale równie przekonujacy " nie, nie - za drogo". Później kiedy słyszałem jak kierowca mówił kolegom gdzie mnie wiezie i za ile, ci śmiali się. Mogę się tylko domyślać, czy z niego czy ze mnie... Ruszyliśmy więc na objazdówkę po wyspie, gdzie jednymi z przystanków były Praia Banana oraz Praia Bom Bom. Obie znajdują się na terenie prywatnych ośrodków, my wjechaliśmy, ale nie wiem czy jest to możliwe na własną rękę. Najpierw zawitaliśmy na Banana gdzie w 1991 roku była kręcona reklama pewnego rumu z nietoperzem. Tak się szczęśliwie złożyło, że akurat na 20 minut wyszło słońce. Plaża jest naprawdę cudowna i gdyby tylko pogoda dopisywała to odesłałbym kierowcę do domu i został tu na cały dzień.
Jest jednak cały czas pochmurno, w sumie od początku pobytu słońce wyszło zza chmur może na godzinę, więc ruszamy dalej w kierunku Bom Bom. Tu plaża jak to plaże w tej części świata ładna, ale bez tego "czegoś". Jedyną wartą uwagi rzeczą jest drewniany most łaczący plażę z wysepką nieopodal. Można ją obejść dookoła wyznaczonym "trialem".
Po powrocie do miasta kręcę się jego uliczkami. Nie ma tu za wiele do zwiedzania, jest tylko kościół, skwerek z armatami i pomnikiem oraz jakiś budynek z wieżą zegarową i dzwonem. Trafiam także do poczty, skąd wysyłam kilka pocztówek.
Jest jedna otwarta restauracja, w środku pusto co nie świadczy o niej dobrze. Po drodze mijam także graffiti i lokalnymi atrakcjami przyrodniczym i wracam powoli do swojej rezydencji.Pobyt na wyspie zaplanowałem na jeden dzień i uważam, że to wystarczający czas by się rozejrzeć po okolicy. Oczywiście znajdą się i tacy, którzy nie będą nudzić się tu i przez tydzień lub tyleż plażować na bananie ale dla mnie koszty lokalnego transportu są za wysokie by chcieć zostać tu dłużej. Oczywiście inaczej sprawa by się miała gdyby przylecieć w cztery osoby i stargować cenę samochodu do 50€/dzień. Nadszedł czas na opuszczenie mojej rezydencji, przy płatności okazało się, że nie awizowany wcześniej transfer to nie uprzejmość ze strony godpodarza ale usługa wyceniona na 7€. Mówię, że mogę dać max 5€, bo po pierwsze nie zamawiałem a po drugie miałem już dograny motocykl za 2€. Ok, płacę więc tą piątkę i idę zorganizować sobie transport powrotny. Zaraz znajduje się chętny podwieźć mnie za 50 dobrych na lotnisko. Terminal wygląda jak stary dworzec PKS a organizacja jak przy wycieczce klasowej. Papierowa lista z ręcznie wypisanymi nazwiskami i odkreślanie kto się pojawił. Ręcznie też wypisują kartę pokładową bez przydziału miejsc.
W międzyczasie zapraszają na bok za drewniany parawan gdzie pobieżnie sprawdzają ręcznie zawartość plecaka gdyż lotnisko nie jest wyposażone w skaner. Przed tą kontrolą bezpieczeństwa jest mini-bar z napojami i ciastkami oraz sklep z pamiątkami typu kawa, dżem z marakuji itp. Po kontroli bagażu, udajemy się na kontrolę osobistą ręcznym wykrywaczem metalu i możemy przenieść się do poczekalni, gdzie jest mniej krzeseł niż miejsc w samolocie, w związku z czym część osób stoi lub siedzi na podłodze. Aby zacząć pisać tą relację wstałem i oparłem się o wyjściowe drzwi, wtem... wszyscy również wstali i ustawili się za mną w kolejkę
:D
Boarding przebiega tak samo sprawnie jak poprzednio, a ja zajmuję miejsce w "biznesie" czyli 1A. Wszyskie miejsca są zajęte, a lokalnych pasażerów można policzyć na palcach jednej ręki.
Przed lotniskiem w Sao Tome ceny taksówek są z góry ustalone między kierowcami, więc oferta przejechania 5km za 10€ jest od razu odrzucona. Odchodzę może 100 metrów, pytam napotkaną osobę o zorganizowanie moto-taxi i po minucie siedzę już na motocyklu. Za trasę lotnisko-hotel gdzie spałem ostatnio i mam bagaż-hotel gdzie będę dzisiaj (prawie przy lotnisku) - centrum miasta zapłaciłem niecałe 2€. Czyli 5 razy mniej i za trasę 3 razy dłuższą. Kierowca wysadził mnie pod biurem "Tuk Tuk Paradise", gdzie już czekała na mnie Izabel i zamawiamy wycieczkę kosztującą 25€ za całość. Tuk Tukiem jedziemy najpierw do Monte Cafe gdzie mieści się muzeum kawy. Za 3€ od osoby wykupujemy wstęp. Pierwszym przystankiem jest kawiarnia gdzie kosztujemy zaparzoną dla nas kawę. Następie z mówiącą po angielsku przewodniczką zapoznajemy się ze stuletnim budynkiem, w którym stoją oryginalne maszyny do obróbki ziarna kawy, stare kosze, sita itp. Słuchamy także o niemal niewolniczej pracy jakiej byli poddawali tutejsi ludzie w czasach kolonialnych. Na końcu jest czas by zakupić kawę, która nadal jest uprawiana na tej plantacji.
Kolejnym naszym przystankiem był ogród botaniczny z afrykańską roślinnością w tym sporą ilością gatunków endemicznych występujących tylko na Sao Tome. Nie będę się tu rozpisywał bo bym musiał opisać każdy krzak osobno a botanikiem nie jestem. Wspomnę tylko o jednym drzewie, z którego wystarczy jeden liść do zaparzenia herbaty o właściwościach usypiających na 24 godziny osobę, która ją wypiła. Przewodnik mówił po francusku i co się okazało Izabel również. Trafiła mi się poliglotka, która opanowała też już wcześniej sztukę przeklinania po polsku i nie omieszkała mi się tym pochwalić
:)
Ostatni z postojów był przy wodospadzie Św. Mikołaja. Pstrykamy tu kilka zdjęć i wracamy do miasta, prosząc o podrzucenie do restauracji, którą Izabel sprawdziła podczas mojego pobytu na Principe. Cała wycieczka zajęła nam około 4 godzin i na pewno nie był to czas stracony.
W restauracji zamawiamy rybę i kurczaka, upewniając się kilka razy czy dostanę pierś, bo przedwczoraj nie sprecyzowałem i dostałem udko, za którym nie przepadam. Dziś dostałem udko i kawałek boku ze skrzydłem....
Po obiedzie rozstajemy się i rozchodzimy do swoich hoteli. Izabel nagrywa sobie transport na jutro, gdyż ma w planach przemieścić się w inną część wyspy a ja udaję się motorem do mojego hotelu niepodal lotniska. Prześpię się może dwie lub trzy godziny i będę musiał wstać na nocny lot do Luandy. Czas opuścić Sao Tome.Wczoraj wieczorem pojawiły się sprzeczne informacje co do godziny wylotu do Luandy. Wszystkie moje potwierdzenia rezerwacji i flightradar pokazywał godzinę 2 w nocy, a tablica odlotów, którą sprawdziłem po przylocie z Principe- 1 w nocy. Potwierdził to telefon z recepcji na lotnisko. Mimo, że z hotelu do lotniska jest kilometr z hakiem i pierwotnie planowałem pokonać ten dystans na piechotę, z powodu tego że od paru dni dobiera się do mnie przeziębenie decyduję kolejny raz z korzystać z moto-taxi. Mimo, że zegar wybił już północ udaje mi się zorganizować ją dość szybko. Cena jest jednak skandaliczna i wynosi 2€. Negocjacje na niewiele się zdają, więc nie mając wyjścia zajmuję miejsce pasażera i ruszamy w kierunku terminalu. Tu dalej nic nie rozwiewa moich wątpliwości, tablica pokazuje swoje, nadruk na biletach swoje. Przy check-in'ie proszę o miejsca przy oknie na oba odcinki i bez problemu takie dostaję.
Moje miejsce ma jednak uszkodzone oparcie, a steward wprowadza zasadę "siadajcie gdzie chcecie", ludzie się przemieszczają a ja wybieram miejsce 4D aby móc rozprostować nogi w stronę biznesu.
Finalnie okazało się, że wystartowaliśmy o 1 w nocy.Obłożenie wynosiło na pewno mniej niż 50% a już po 20 minutach podano posiłek. Skromniejszy niż poprzednim razem, ale to chyba dlatego, że tamten lot był do Cape Verde z międzylądowaniem na TMS a tutaj był to lot TMS-LAD.
Temperatura jak u nas w PKP, najpierw chłodzi na maksa, a drugie pół lotu grzeje okropnie. Prosiłem obsługę o wydanie koca ale moja prośba spotyka się z odmową. Przy wychodzeniu biorę sobie jeden z biznesu aby sen na lotnisku uczynić bardziej komfortowym. Ośmiogodzinna przesiadka upływa szybko, większość czasu przesypiam a przez resztę czasu sączę herbatę starając się nie dopuścić do pogorszenia mojego nadszarpniętego stanu zdrowia. Last call na mój lot rozbrzmiewa... już na 90 minut przed godziną wylotu. Z jednego gate odbywa się boarding dwóch lotów na raz, w tym przypadku do Lizbony i Rio. W pierwszą stronę było to Sao Tome i Porto, mimo kontroli biletów Izabel została skierowana do autobusu podwożącego pasażerów na lot do Porto. Gdyby się nie zorientowała w porę mogłaby jej wyprawa skończyć się półdniówką na lotnisku w stolicy Angoli.
Tym razem rozrywka pokładowa jest sprawna i oferuje spory wybór filmów i programów TV. Obłożenie wynosi około 95%. Godzinę po oderwaniu się od ziemi padło znane już pytanie "fish or beef?" oraz znana już odpowiedź. Obiad wygląda i smakuje identycznie jak poprzednio.
Prawie cały lot przesypiam, aż do kolacji. Tu mamy małe urozmaicenie, gdyż tym razem pieczywo jest ciemne.
W Lizbonie lądujemy 20 minut przed czasem, więc mam równe 3 godziny na zmianę terminala i przesiadkę do Luton gdzie spędzę czas do rana, by polecieć prosto do Krakowa. Po drodzę znajduję aptekę, gdzie dokonuję niezbędnych zakupów i mogę kierować się na shuttle busa, który zawiezie mnie na T2.
Kiedy po kontroli paszportowej docieram pod gate jest jeszcze ponad godzina do wylotu, a mimo to 40 osób stoi już grzecznie w kolejce. Ze względu na bagaż miałem wykupione "piority", więc kiedy ja byłem już w drodze do samolotu oni dalej tam sterczeli
:D
Niestety w czasie odprawy popełniłem strategiczny błąd i 'utknąłem' na miejscu B. Po obu stronach siedziały jednak szczupłe dziewczyny więc dało się przeżyć te dwie godziny lotu. Właściwie w samolocie spędziliśmy 30 minut dłużej, bo mimo, że boarding był o czasie to wylot miał miejsce z poślizgiem. Ze względu na bolące gardło jestem zmuszony wydać ekstra kasę na herbatę (2,5€).
Jeśli Wizz wprowadzi planowane profilowanie klienta to będę tym najgorszym typem, który wykupuje gołe miejsce i od czasu do czasu "piority" ze względu na bagaż. Teraz zapunktowałem sobie u nich tą herbatką
;) Okazuje się też, że nie akceptują kart Revoluta. Po przylocie na LTN okazało się, że są techniczne problemy za schodami, więc jeszcze chwilę spędziliśmy na swoich miejscach. Z planów przespania się choć chwilę wyszły nici, więc dokończyłem książkę i poogladałem koty w internecie aż nadszedł czas udania się pod bramkę.
Tym razem los chciał bym dostał miejsce w rzędzie awaryjnym, więc ostatni etap podróży spędzam w niemal luksusowych warunkach. Nie obyło się bez kolejnego opóźnienia, które stały się zmorą tej podróży. Wyniosło ono niecałe 30 minut. W Krakowie lądujemy o czasie, a tam czeka na mnie już kierowca z moim imieniem na kartce. Podróż kończy się tak, jak zaczęła czyli w Mercedesie Vito, który właśnie wiezie mnie do domu.
Podsumowanie kosztów:
Lot główny na Sao Tome 266€ Lot na Principe 106€ Doloty 0€ (za punkty, gdybym płacił byłoby to ~ 300 PLN + 46€ + 43£) Noclegi 190€ (miało być ponad 300€, ale część z nich dzielona z Izabel) Transport ~ 44€ Atrakcje 28,5 € Jedzenie ~ 40€ ‐--------------------------------- Suma: 674,5 € Nie żałuję wydania ani jednego z nich
:)
Fajnie się czyta i wspomina :) też mieliśmy mnóstwo dzieciaków, o dziwo spokojne bo ojcowie "czuwali". Hehe a jednak coś się przyczepili do bagażu :) Nam książeczkę szczepień sprawdzali dopiero na Sao Tome.
Fajnie się czyta i wspomina
:) też mieliśmy mnóstwo dzieciaków, o dziwo spokojne bo ojcowie "czuwali". Hehe a jednak coś się przyczepili do bagażu
:) Nam książeczkę szczepień sprawdzali dopiero na Sao Tome.
marcin.krakow napisał:PS. Nie ma to jak prysznic po 43h od wyjścia z domu.Dobrodziejka z Rumunii wykazała się zatem wielką wyrozumiałością, albo miała poważny katar po lotniskowej klimie
:DA tak na serio, bardzo fajnie, lekko napisana relacja
:) Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
Czekam na ciąg dalszy z mega niecierpliwością. Za trochę ponad miesiąc też wybieram się na Sao Tome!!! Wszelkie informacje mile widziane. Zaskoczyłeś cenami transportu....
Odpowiadajac na wcześniejsze pytania:@Sudoku 1 krotna wiza angolska to koszt 100$ więc odpusciłem wyjście na miasto@kamo1313 wszystko można z dnia na dzień, a nawet z godziny na godzinęEpilog: w trakcie transferu do domu okazało się, że p-airbus anulował mój transfer.... zarówno u mnie jak i u krakowskiej firmy, która dla nich jeździ, jeszcze rano wszystko było OK. Inaczej by nie czekał przecież na mnie kierowca z kartką. Po telefonie z centrali.... kierowca wysadza mnie na najbliższym przystanku autobusowym i muszę wracać komunikacją miejską. W międzyczasie loguję się do w/w transferu i przekładam go na inny termin i inne lotnisko
:D
Świetna relacja! Fajnie wszystko opisałeś! Jeszcze mogłeś na Sao Tome zobaczyć ten słynny tunel po zachodniej stronie wyspy. Widziałeś Pico Cao Grande? A wiesz może jak Wasz kierowca z TukTuk Paradise się nazywał?
Pico tak, raz nawet cały bo przeważnie czubek był we mgle. Kierowca nie wiem jak ma na imię. Izabel teraz pojechała w stronę Neves i Santa Catarina, więc pewnie będzie miała okazję. Czasowo pewnie gdybym chciał to bym się wyrobił ale woleliśmy zwolnić zamiast - jak pisałem - gonić tylko od punktu A do B
Super relacja. Każdemu kto ma wątpliwość, czy wyjazd solo ma sens, to tutaj możne zobaczyć jak takie samotne podróże się kończą. W większości przypadków znajduje się bratnia dusza z którą można dzielić wyjazd
:) Wiadomo, że to zależy od osobowości, ale zakładam, że ktoś kto na taki wyjazd się decyduje jest dość otwarty.
Boarding rozpoczął się na 10 minut przed wylotem i wygląda w ten sposób, że przychodzi pani z obsługi, która prowadzi nas pod sam samolot i dopiero tutaj sprawdza bilety. Układ siedzeń to 1-2, obłożenie 100% z czego na pewno ponad 3/4 to turyści. Startujemy o czasie, a lot przewidziany rozkładowo na 35 minut trwa o 10 minut dłużej.
Przy wejsciu do budynku mierzona jest temperatura, po czym od razu idę znaleźć moto taxi. Na zaproponowaną cene odpowiadam kwotą trzy razy niższą, na co kierowca się zgadza. Wtem podchodzi do mnie pan z moim imieniem na kartce i zaprasza do samochodu. Okazało się, że przyjechali po mnie z mojej "Principe Residencial" mimo, że nawet kiedy pytałem mówili, że nie oferują transferów. Okazało się także, że mapa na bookingu, google oraz maps,me błędnie wskazuje lokalizację, bo tak naprawdę dom znajduje się na obrzeżach Santo Antonio przy stadionie. Krzyżuje mi to nieco plany, bo miejsca, które planuję zobaczyć są dalej niż przewidywałem. Właściciel proponuje wynajem motocykla bez kierowcy (i bez sprawdzania uprawnień) za 20€/dzień. Po najdłuższych negocjacjach jakie przyszło mi odbyć w czasie tej podróży staje na 12€ za pół dnia ale z kierowcą. Argumentami drugiej strony jest koszt transportu paliwa na wyspę oraz sztywne ceny 20€/motor i 70€/auto za dzień (czyli zmowa cenowa) oraz najważniejszy z nich "this is Principe". Po mojej stronie byl jeden ale równie przekonujacy " nie, nie - za drogo". Później kiedy słyszałem jak kierowca mówił kolegom gdzie mnie wiezie i za ile, ci śmiali się. Mogę się tylko domyślać, czy z niego czy ze mnie...
Ruszyliśmy więc na objazdówkę po wyspie, gdzie jednymi z przystanków były Praia Banana oraz Praia Bom Bom. Obie znajdują się na terenie prywatnych ośrodków, my wjechaliśmy, ale nie wiem czy jest to możliwe na własną rękę.
Najpierw zawitaliśmy na Banana gdzie w 1991 roku była kręcona reklama pewnego rumu z nietoperzem. Tak się szczęśliwie złożyło, że akurat na 20 minut wyszło słońce. Plaża jest naprawdę cudowna i gdyby tylko pogoda dopisywała to odesłałbym kierowcę do domu i został tu na cały dzień.
Jest jednak cały czas pochmurno, w sumie od początku pobytu słońce wyszło zza chmur może na godzinę, więc ruszamy dalej w kierunku Bom Bom. Tu plaża jak to plaże w tej części świata ładna, ale bez tego "czegoś". Jedyną wartą uwagi rzeczą jest drewniany most łaczący plażę z wysepką nieopodal. Można ją obejść dookoła wyznaczonym "trialem".
Po powrocie do miasta kręcę się jego uliczkami. Nie ma tu za wiele do zwiedzania, jest tylko kościół, skwerek z armatami i pomnikiem oraz jakiś budynek z wieżą zegarową i dzwonem. Trafiam także do poczty, skąd wysyłam kilka pocztówek.
Jest jedna otwarta restauracja, w środku pusto co nie świadczy o niej dobrze. Po drodze mijam także graffiti i lokalnymi atrakcjami przyrodniczym i wracam powoli do swojej rezydencji.Pobyt na wyspie zaplanowałem na jeden dzień i uważam, że to wystarczający czas by się rozejrzeć po okolicy. Oczywiście znajdą się i tacy, którzy nie będą nudzić się tu i przez tydzień lub tyleż plażować na bananie ale dla mnie koszty lokalnego transportu są za wysokie by chcieć zostać tu dłużej. Oczywiście inaczej sprawa by się miała gdyby przylecieć w cztery osoby i stargować cenę samochodu do 50€/dzień. Nadszedł czas na opuszczenie mojej rezydencji, przy płatności okazało się, że nie awizowany wcześniej transfer to nie uprzejmość ze strony godpodarza ale usługa wyceniona na 7€. Mówię, że mogę dać max 5€, bo po pierwsze nie zamawiałem a po drugie miałem już dograny motocykl za 2€. Ok, płacę więc tą piątkę i idę zorganizować sobie transport powrotny. Zaraz znajduje się chętny podwieźć mnie za 50 dobrych na lotnisko.
Terminal wygląda jak stary dworzec PKS a organizacja jak przy wycieczce klasowej. Papierowa lista z ręcznie wypisanymi nazwiskami i odkreślanie kto się pojawił. Ręcznie też wypisują kartę pokładową bez przydziału miejsc.
W międzyczasie zapraszają na bok za drewniany parawan gdzie pobieżnie sprawdzają ręcznie zawartość plecaka gdyż lotnisko nie jest wyposażone w skaner. Przed tą kontrolą bezpieczeństwa jest mini-bar z napojami i ciastkami oraz sklep z pamiątkami typu kawa, dżem z marakuji itp.
Po kontroli bagażu, udajemy się na kontrolę osobistą ręcznym wykrywaczem metalu i możemy przenieść się do poczekalni, gdzie jest mniej krzeseł niż miejsc w samolocie, w związku z czym część osób stoi lub siedzi na podłodze. Aby zacząć pisać tą relację wstałem i oparłem się o wyjściowe drzwi, wtem... wszyscy również wstali i ustawili się za mną w kolejkę :D
Boarding przebiega tak samo sprawnie jak poprzednio, a ja zajmuję miejsce w "biznesie" czyli 1A. Wszyskie miejsca są zajęte, a lokalnych pasażerów można policzyć na palcach jednej ręki.
Przed lotniskiem w Sao Tome ceny taksówek są z góry ustalone między kierowcami, więc oferta przejechania 5km za 10€ jest od razu odrzucona. Odchodzę może 100 metrów, pytam napotkaną osobę o zorganizowanie moto-taxi i po minucie siedzę już na motocyklu. Za trasę lotnisko-hotel gdzie spałem ostatnio i mam bagaż-hotel gdzie będę dzisiaj (prawie przy lotnisku) - centrum miasta zapłaciłem niecałe 2€. Czyli 5 razy mniej i za trasę 3 razy dłuższą. Kierowca wysadził mnie pod biurem "Tuk Tuk Paradise", gdzie już czekała na mnie Izabel i zamawiamy wycieczkę kosztującą 25€ za całość. Tuk Tukiem jedziemy najpierw do Monte Cafe gdzie mieści się muzeum kawy. Za 3€ od osoby wykupujemy wstęp. Pierwszym przystankiem jest kawiarnia gdzie kosztujemy zaparzoną dla nas kawę. Następie z mówiącą po angielsku przewodniczką zapoznajemy się ze stuletnim budynkiem, w którym stoją oryginalne maszyny do obróbki ziarna kawy, stare kosze, sita itp. Słuchamy także o niemal niewolniczej pracy jakiej byli poddawali tutejsi ludzie w czasach kolonialnych. Na końcu jest czas by zakupić kawę, która nadal jest uprawiana na tej plantacji.
Kolejnym naszym przystankiem był ogród botaniczny z afrykańską roślinnością w tym sporą ilością gatunków endemicznych występujących tylko na Sao Tome. Nie będę się tu rozpisywał bo bym musiał opisać każdy krzak osobno a botanikiem nie jestem. Wspomnę tylko o jednym drzewie, z którego wystarczy jeden liść do zaparzenia herbaty o właściwościach usypiających na 24 godziny osobę, która ją wypiła. Przewodnik mówił po francusku i co się okazało Izabel również. Trafiła mi się poliglotka, która opanowała też już wcześniej sztukę przeklinania po polsku i nie omieszkała mi się tym pochwalić :)
Ostatni z postojów był przy wodospadzie Św. Mikołaja. Pstrykamy tu kilka zdjęć i wracamy do miasta, prosząc o podrzucenie do restauracji, którą Izabel sprawdziła podczas mojego pobytu na Principe. Cała wycieczka zajęła nam około 4 godzin i na pewno nie był to czas stracony.
W restauracji zamawiamy rybę i kurczaka, upewniając się kilka razy czy dostanę pierś, bo przedwczoraj nie sprecyzowałem i dostałem udko, za którym nie przepadam. Dziś dostałem udko i kawałek boku ze skrzydłem....
Po obiedzie rozstajemy się i rozchodzimy do swoich hoteli. Izabel nagrywa sobie transport na jutro, gdyż ma w planach przemieścić się w inną część wyspy a ja udaję się motorem do mojego hotelu niepodal lotniska. Prześpię się może dwie lub trzy godziny i będę musiał wstać na nocny lot do Luandy. Czas opuścić Sao Tome.Wczoraj wieczorem pojawiły się sprzeczne informacje co do godziny wylotu do Luandy. Wszystkie moje potwierdzenia rezerwacji i flightradar pokazywał godzinę 2 w nocy, a tablica odlotów, którą sprawdziłem po przylocie z Principe- 1 w nocy. Potwierdził to telefon z recepcji na lotnisko.
Mimo, że z hotelu do lotniska jest kilometr z hakiem i pierwotnie planowałem pokonać ten dystans na piechotę, z powodu tego że od paru dni dobiera się do mnie przeziębenie decyduję kolejny raz z korzystać z moto-taxi. Mimo, że zegar wybił już północ udaje mi się zorganizować ją dość szybko. Cena jest jednak skandaliczna i wynosi 2€. Negocjacje na niewiele się zdają, więc nie mając wyjścia zajmuję miejsce pasażera i ruszamy w kierunku terminalu. Tu dalej nic nie rozwiewa moich wątpliwości, tablica pokazuje swoje, nadruk na biletach swoje. Przy check-in'ie proszę o miejsca przy oknie na oba odcinki i bez problemu takie dostaję.
Moje miejsce ma jednak uszkodzone oparcie, a steward wprowadza zasadę "siadajcie gdzie chcecie", ludzie się przemieszczają a ja wybieram miejsce 4D aby móc rozprostować nogi w stronę biznesu.
Finalnie okazało się, że wystartowaliśmy o 1 w nocy.Obłożenie wynosiło na pewno mniej niż 50% a już po 20 minutach podano posiłek. Skromniejszy niż poprzednim razem, ale to chyba dlatego, że tamten lot był do Cape Verde z międzylądowaniem na TMS a tutaj był to lot TMS-LAD.
Temperatura jak u nas w PKP, najpierw chłodzi na maksa, a drugie pół lotu grzeje okropnie. Prosiłem obsługę o wydanie koca ale moja prośba spotyka się z odmową. Przy wychodzeniu biorę sobie jeden z biznesu aby sen na lotnisku uczynić bardziej komfortowym. Ośmiogodzinna przesiadka upływa szybko, większość czasu przesypiam a przez resztę czasu sączę herbatę starając się nie dopuścić do pogorszenia mojego nadszarpniętego stanu zdrowia.
Last call na mój lot rozbrzmiewa... już na 90 minut przed godziną wylotu. Z jednego gate odbywa się boarding dwóch lotów na raz, w tym przypadku do Lizbony i Rio. W pierwszą stronę było to Sao Tome i Porto, mimo kontroli biletów Izabel została skierowana do autobusu podwożącego pasażerów na lot do Porto. Gdyby się nie zorientowała w porę mogłaby jej wyprawa skończyć się półdniówką na lotnisku w stolicy Angoli.
Tym razem rozrywka pokładowa jest sprawna i oferuje spory wybór filmów i programów TV. Obłożenie wynosi około 95%.
Godzinę po oderwaniu się od ziemi padło znane już pytanie "fish or beef?" oraz znana już odpowiedź. Obiad wygląda i smakuje identycznie jak poprzednio.
Prawie cały lot przesypiam, aż do kolacji. Tu mamy małe urozmaicenie, gdyż tym razem pieczywo jest ciemne.
W Lizbonie lądujemy 20 minut przed czasem, więc mam równe 3 godziny na zmianę terminala i przesiadkę do Luton gdzie spędzę czas do rana, by polecieć prosto do Krakowa. Po drodzę znajduję aptekę, gdzie dokonuję niezbędnych zakupów i mogę kierować się na shuttle busa, który zawiezie mnie na T2.
Kiedy po kontroli paszportowej docieram pod gate jest jeszcze ponad godzina do wylotu, a mimo to 40 osób stoi już grzecznie w kolejce. Ze względu na bagaż miałem wykupione "piority", więc kiedy ja byłem już w drodze do samolotu oni dalej tam sterczeli :D
Niestety w czasie odprawy popełniłem strategiczny błąd i 'utknąłem' na miejscu B. Po obu stronach siedziały jednak szczupłe dziewczyny więc dało się przeżyć te dwie godziny lotu. Właściwie w samolocie spędziliśmy 30 minut dłużej, bo mimo, że boarding był o czasie to wylot miał miejsce z poślizgiem. Ze względu na bolące gardło jestem zmuszony wydać ekstra kasę na herbatę (2,5€).
Jeśli Wizz wprowadzi planowane profilowanie klienta to będę tym najgorszym typem, który wykupuje gołe miejsce i od czasu do czasu "piority" ze względu na bagaż. Teraz zapunktowałem sobie u nich tą herbatką ;) Okazuje się też, że nie akceptują kart Revoluta.
Po przylocie na LTN okazało się, że są techniczne problemy za schodami, więc jeszcze chwilę spędziliśmy na swoich miejscach.
Z planów przespania się choć chwilę wyszły nici, więc dokończyłem książkę i poogladałem koty w internecie aż nadszedł czas udania się pod bramkę.
Tym razem los chciał bym dostał miejsce w rzędzie awaryjnym, więc ostatni etap podróży spędzam w niemal luksusowych warunkach. Nie obyło się bez kolejnego opóźnienia, które stały się zmorą tej podróży. Wyniosło ono niecałe 30 minut. W Krakowie lądujemy o czasie, a tam czeka na mnie już kierowca z moim imieniem na kartce.
Podróż kończy się tak, jak zaczęła czyli w Mercedesie Vito, który właśnie wiezie mnie do domu.
Podsumowanie kosztów:
Lot główny na Sao Tome 266€
Lot na Principe 106€
Doloty 0€ (za punkty, gdybym płacił byłoby to ~ 300 PLN + 46€ + 43£)
Noclegi 190€ (miało być ponad 300€, ale część z nich dzielona z Izabel)
Transport ~ 44€
Atrakcje 28,5 €
Jedzenie ~ 40€
‐---------------------------------
Suma: 674,5 €
Nie żałuję wydania ani jednego z nich :)