Niskie ceny Wizzaira (98 zł w obie strony) skutecznie zachęciły mnie do spędzenia marcowej niedzieli i poniedziałku w Barcelonie. Jako że w tak krótkim czasie pobytu nie da się nic sensownego zaplanować, więc wyjazd miał charakter wybitnie spontaniczny. Lotnisko w Barcelonie El-Prat ma dwa terminale, a Wizzair lata na T2. Jako ciekawostkę warto wspomnieć fakt, że mieliśmy przejście rękawem, a tym samym gatem pasażerowie i wychodzą, i wchodzą do samolotu, czyli mijają się. Sklepów i barów ze skandalicznymi cenami jest oczywiście sporo, a mankament to dość mało kibelków.
Znalazłem zakwaterowanie w El-Prat w jednym z hosteli. Warunki dość przeciętne, ale plus to dojście z lotniska w 35 minut. Co ciekawe, obsługiwała mnie nieco dziabnięta recepcjonistka z Rosji, która po pewnym czasie zaproponowała mi nawet … małżeństwo. Cóż, nie skorzystałem z tej wątpliwej oferty. Jako że pierwszego dnia nie miałem za wiele czasu, postanowiłem przejść się z hostelu nad morze, co zajęło nieco ponad godzinę w jedną stronę. Ścieżka położona jest w bezpośredniej bliskości lotniska i miejscowe władze ustawiły tam kilkanaście siedzisk, z których można obserwować samoloty przelatujące bezpośrednio nad głową. Poza tym spacer uatrakcyjniały widoki przyrody, mocno egzotycznej jak dla nas.
Drugiego dnia miałem do dyspozycji czas od rana do planowanego wylotu o 19.40. Zamiast błogiego lenistwa lub zwiedzania El-Prat zdecydowałem się na długi spacer po Barcelonie, żeby choć troszkę poczuć klimat Hiszpanii. Do miasta dojechałem metrem (jedna przesiadka). Niektóre ze stacji są bardzo nowoczesne, perony od torów oddzielone są szybą i pociąg zatrzymuje się idealnie przy rozsuwanych drzwiach. Pojedynczy bilet kosztuje 2,40 euro i ważny jest do momentu wyjścia z metra. Sieć metra to aż 11 linii i 209 stacji, nic zatem dziwnego, że przesiadki mogą polegać na przejechaniu kilku pięter ruchomymi schodami w górę lub w dół. Na szczęście wszystko jest dość jasno opisane i nawet ja, który z poważniejszym metrem nie mam za wiele do czynienia, poradziłem sobie bezbłędnie.
Planu na wycieczkę nie miałem – wiedziałem tylko, że chcę zobaczyć na pewno jedno miejsce. Na pierwszy ogień poszła Sagrada Familia, czyli budowany od bardzo dawna kościół, jeden z symboli Barcelony. Metro dojeżdża pod samą budowlę i naprawdę każdy z turystów, którzy wychodzili na powierzchnię, robił wielkie wow na widok tej mega nietypowej bazyliki. Przez 3 sekundy biłem się z myślą, czy zainwestować dość spore pieniądze w bilet (26 euro), ale być na miejscu i nie wejść, to byłoby głupota. Od strażnika dowiedziałem się, że zakup biletów odbywa się jedynie przez internet. Wprawdzie wskazane są tam różne godziny wejścia, ale nie miałem problemów z nabyciem wejściówki na najbliższe za dziesięć minut. Sądząc po liczbie turystów, to pieniądze nie powinny być problemem w ukończeniu budowli, bo była ich cała masa. Mnożąc ilość osób przez cenę biletu wychodzi majątek. Żeby nie patrzeć bezmyślnie na Sagradę Familię, warto ściągnąć sobie audio przewodnik (jest po polsku). Lektorka po kolei objaśnia poszczególne elementy budowli, przedstawia jej historię, symbolikę i plany na przyszłość. Zaprawdę powiadam wam, że widok bazyliki na żywo jest milion razy lepszy, niż na zdjęciach, które odbierają budowli monumentalność, wielkość, ilość detali i po prostu kunszt budowniczych. Dla mnie ta bazylika to po prostu mistrzostwo świata.
Do wizycie w Sagrada Familia spojrzałem na google maps i za radą recepcjonistki (tej, która mi się oświadczyła), skierowałem się w kierunku podobno najsłynniejszej ulicy w Barcelonie – La Rambla. Spacer na miejsce zajął z pół godzinki i przyniósł jedną naukę. Kwestia sklepików – w El-Prat jest ich bardzo dużo, artykuły zwykle nie mają przyklejonej ceny i są po prostu drogie. Dla przykładu za wodę 1,5-litrową sprzedawcy chcieli od 1,6 euro, a za najtańsze piwo półlitrowe od 1 euro. Ceny o połowę mniejsze są w supermarketach, np. Carrefour – dla porównania za energetyka, półlitrową wodę, małe piwko i małe paróweczki zapłaciłem 1,32 euro. W Barcelonie w centrum nie ma miejsca na wolnostojące budowle, więc często supermarket to nie za wielka witryna z zewnątrz w kamienicy, ale wewnątrz ciągnie się i ciągnie. Spacer po mieście to prawdziwa przyjemność, bo mijane kamienice i budowle są przeważnie bardzo fajne. Przy początku La Rambli jest duży plac, na którym byli uchodźcy z Ukrainy chcący przekazać światu okrucieństwo wojny i swój tragiczny los.
Informacja dla wielbicieli gołębi – na placu są ich chyba tysiące, często siadają na człowieku, jedzą z ręki. Dla osób nielubiących ptaków byłyby to widoki nader szkaradne.
Sama La Rambla to dla mnie taka odmiana Krupówek. Lokale, sklepy bogatsze i biedniejsze, handlarze, sępy pieniężne, tłumy ludzi. Co kto lubi – trzeba przyznać, że przyciąga mnóstwo turystów. Ja przeszedłem tą ulicę bez większych emocji. Teraz sobie uświadomiłem, że nie pstryknąłem na niej nawet jednej fotki. Na końcu ulicy jest pomnik Kolumba, który pokazuje paluchem kierunek, podobno na Amerykę. A nieco dalej zaczyna się część portowa z żaglówkami, jachtami i JACHTAMI. No i oczywiście świątynia komercji o nazwie Maremagnum, gdzie można kupować, jeść i pić do woli.
Lotnisko w Barcelonie El-Prat ma dwa terminale, a Wizzair lata na T2. Jako ciekawostkę warto wspomnieć fakt, że mieliśmy przejście rękawem, a tym samym gatem pasażerowie i wychodzą, i wchodzą do samolotu, czyli mijają się. Sklepów i barów ze skandalicznymi cenami jest oczywiście sporo, a mankament to dość mało kibelków.
Znalazłem zakwaterowanie w El-Prat w jednym z hosteli. Warunki dość przeciętne, ale plus to dojście z lotniska w 35 minut. Co ciekawe, obsługiwała mnie nieco dziabnięta recepcjonistka z Rosji, która po pewnym czasie zaproponowała mi nawet … małżeństwo. Cóż, nie skorzystałem z tej wątpliwej oferty.
Jako że pierwszego dnia nie miałem za wiele czasu, postanowiłem przejść się z hostelu nad morze, co zajęło nieco ponad godzinę w jedną stronę. Ścieżka położona jest w bezpośredniej bliskości lotniska i miejscowe władze ustawiły tam kilkanaście siedzisk, z których można obserwować samoloty przelatujące bezpośrednio nad głową. Poza tym spacer uatrakcyjniały widoki przyrody, mocno egzotycznej jak dla nas.
Drugiego dnia miałem do dyspozycji czas od rana do planowanego wylotu o 19.40. Zamiast błogiego lenistwa lub zwiedzania El-Prat zdecydowałem się na długi spacer po Barcelonie, żeby choć troszkę poczuć klimat Hiszpanii. Do miasta dojechałem metrem (jedna przesiadka). Niektóre ze stacji są bardzo nowoczesne, perony od torów oddzielone są szybą i pociąg zatrzymuje się idealnie przy rozsuwanych drzwiach. Pojedynczy bilet kosztuje 2,40 euro i ważny jest do momentu wyjścia z metra.
Sieć metra to aż 11 linii i 209 stacji, nic zatem dziwnego, że przesiadki mogą polegać na przejechaniu kilku pięter ruchomymi schodami w górę lub w dół. Na szczęście wszystko jest dość jasno opisane i nawet ja, który z poważniejszym metrem nie mam za wiele do czynienia, poradziłem sobie bezbłędnie.
Planu na wycieczkę nie miałem – wiedziałem tylko, że chcę zobaczyć na pewno jedno miejsce. Na pierwszy ogień poszła Sagrada Familia, czyli budowany od bardzo dawna kościół, jeden z symboli Barcelony. Metro dojeżdża pod samą budowlę i naprawdę każdy z turystów, którzy wychodzili na powierzchnię, robił wielkie wow na widok tej mega nietypowej bazyliki. Przez 3 sekundy biłem się z myślą, czy zainwestować dość spore pieniądze w bilet (26 euro), ale być na miejscu i nie wejść, to byłoby głupota. Od strażnika dowiedziałem się, że zakup biletów odbywa się jedynie przez internet. Wprawdzie wskazane są tam różne godziny wejścia, ale nie miałem problemów z nabyciem wejściówki na najbliższe za dziesięć minut. Sądząc po liczbie turystów, to pieniądze nie powinny być problemem w ukończeniu budowli, bo była ich cała masa. Mnożąc ilość osób przez cenę biletu wychodzi majątek.
Żeby nie patrzeć bezmyślnie na Sagradę Familię, warto ściągnąć sobie audio przewodnik (jest po polsku). Lektorka po kolei objaśnia poszczególne elementy budowli, przedstawia jej historię, symbolikę i plany na przyszłość. Zaprawdę powiadam wam, że widok bazyliki na żywo jest milion razy lepszy, niż na zdjęciach, które odbierają budowli monumentalność, wielkość, ilość detali i po prostu kunszt budowniczych. Dla mnie ta bazylika to po prostu mistrzostwo świata.
Do wizycie w Sagrada Familia spojrzałem na google maps i za radą recepcjonistki (tej, która mi się oświadczyła), skierowałem się w kierunku podobno najsłynniejszej ulicy w Barcelonie – La Rambla. Spacer na miejsce zajął z pół godzinki i przyniósł jedną naukę. Kwestia sklepików – w El-Prat jest ich bardzo dużo, artykuły zwykle nie mają przyklejonej ceny i są po prostu drogie. Dla przykładu za wodę 1,5-litrową sprzedawcy chcieli od 1,6 euro, a za najtańsze piwo półlitrowe od 1 euro. Ceny o połowę mniejsze są w supermarketach, np. Carrefour – dla porównania za energetyka, półlitrową wodę, małe piwko i małe paróweczki zapłaciłem 1,32 euro. W Barcelonie w centrum nie ma miejsca na wolnostojące budowle, więc często supermarket to nie za wielka witryna z zewnątrz w kamienicy, ale wewnątrz ciągnie się i ciągnie.
Spacer po mieście to prawdziwa przyjemność, bo mijane kamienice i budowle są przeważnie bardzo fajne. Przy początku La Rambli jest duży plac, na którym byli uchodźcy z Ukrainy chcący przekazać światu okrucieństwo wojny i swój tragiczny los.
Informacja dla wielbicieli gołębi – na placu są ich chyba tysiące, często siadają na człowieku, jedzą z ręki. Dla osób nielubiących ptaków byłyby to widoki nader szkaradne.
Sama La Rambla to dla mnie taka odmiana Krupówek. Lokale, sklepy bogatsze i biedniejsze, handlarze, sępy pieniężne, tłumy ludzi. Co kto lubi – trzeba przyznać, że przyciąga mnóstwo turystów. Ja przeszedłem tą ulicę bez większych emocji. Teraz sobie uświadomiłem, że nie pstryknąłem na niej nawet jednej fotki.
Na końcu ulicy jest pomnik Kolumba, który pokazuje paluchem kierunek, podobno na Amerykę. A nieco dalej zaczyna się część portowa z żaglówkami, jachtami i JACHTAMI. No i oczywiście świątynia komercji o nazwie Maremagnum, gdzie można kupować, jeść i pić do woli.