+2
TikTak 22 lipca 2016 14:35
Image

Dodatkową atrakcją są różne skamieliny z mórz, zdaje się - prekambryjskich.
Żadne wybuchy wulkanów ani wypiętrzenia tutaj nie miały miejsca i fałdy piasku z morskich płycizn utrwaliły się na wieki:

Image

Krawędzie kanionu niczym zabezpieczone nie są, od czasu do czasu widać ryzykantów, którzy próbują
zasiąść na samej krawędzi.
Widać jednak wypadków nie ma - w przeciwnym razie zaraz pojawiłyby się tablice ostrzegawcze.

Image

Image

Image

Image

Zanim szlak turystyczny przeprowadzi nas na drugą stronę kanionu, można pokusić się o wydłużenie wycieczki
i opuszczenie się na dno wąwozu.

Image

Przyroda nagle się tu zmienia.
Zamiast czerwonych rozpalonych skał pojawiają się palmy, szemrze strumyk, kwilą ptaszęta - słowem: raj.
I dokładnie tak to miejsce jest nazwane: "Garden of Eden".

Image

Image

Za relaks nad wodą trzeba zapłacić ponowną wspinaczką, tym razem na przeciwległą krawędź kanionu.

Image

Z tej strony też jest malowniczo.

Image

ImageDo końca sprawy pozwoleń na alkohol nie zgłębiłem.

Na każdym "outbackowym" kempingu, chciałem czy nie - wręczano
mi taki kwit z wyjaśnieniem, że będzie mi on potrzebny w pubie, sklepie
lub restauracji przy zakupie piwa lub innego alkoholu.

Ponieważ codziennie spędzałem za kółkiem dużo czasu - okazji do sprawdzenia,
czy rzeczywiście pozwolenie jest niezbędne - nie było.

Pytałem australijskiego sąsiada z kempingu w czym rzecz.
Stwierdził, że chodzi o ograniczenie spożycia wśród autochtonów, którzy ponoć
są szczególnie podatni na uzależnienie.

Inny zaś twierdził, że sprawa dotyczy nieodpowiedzialnych kierowców - skoro
ktoś zatrzymał się na kempingu, no to trudno, niech sobie pije to piwo.
Ale w przeciwnym razie - szlaban!

==========

Tutaj kąpiel była zabroniona.
Jest jednak wiele malowniczo położonych, podobnych bajorek na terenie Parku Kakadu
i Litchfield, gdzie wolno pływać.
Żeby jednak nie było tak różowo, tam znowu trzeba uważać na krokodyle.
Wprawdzie tylko w porze mokrej ale tabliczki ostrzegawcze są.
W jakimś przewodniku turystycznym autor pisał, że nie, nie ma się czym przejmować,
słonowodne krokodyle różańcowe nie zaglądają w rejon, dajmy na to: Wangi Falls.
Co najwyżej słodkowodne.
A te, wiadomo, są małe i nie tak agresywne, więc to nie problem.

Krokodyl słodkowodny, z którym się spotkałem miał taką minę:

Image

Zgaduję więc, że autor przewodnika lubi dziwne albo ciekawe towarzystwo.Dzień 5 i 6

Z Kings Canyon zdołaliśmy przed wieczorem dotrzeć do Erldundy - miejsca przy
skrzyżowaniu Stuart i Lasseter Hwy.
Podobnie, jak dwa dni temu, kemping był pełny i "powered sites" nie było.

Ponieważ przez kilka ostatnich nocy wymarzliśmy dostatecznie, wszelkie akumulatory
w komórkach, aparatach, laptopach zdążyły się rozładować - determinacja
w zdobywaniu energii była w nas tym razem zdecydowanie większa.

Obszedłem kemping, znalazłem miejsce, które wprawdzie nie stanowiło "powered site"
ale można było z niego do gniazdka elektrycznego przedłużaczem sięgnąć.
W recepcji nie mieli nic przeciwko takiej improwizacji - i sprawa się rozwiązała.

Dwa kolejne dni miały posłużyć przede wszystkim pochłonięciu 1200km trasy na północ,
do Nitmiluk National Park.
Rano zaskoczyła nas wyjątkowo długa kolejka do tankowania.
Po bliższych oględzinach okazało się, że to jednak tylko jeden samochód:

Image

Image

Pociągi drogowe budzą respekt.
Nie miałem potrzeby wyprzedzania takiego zestawu ale ustawione od czasu do czasu tablice
zwracają kierowcom uwagę, że manewr można rozpoczynać tylko przy widoczności do przodu
na co najmniej 1 km.
Długość takiego składu drogowego może sięgać pięćdziesięciu paru metrów.

Poranek dostarczył też innej atrakcji - w końcu zobaczyliśmy kangury.

Image

A już zaczynałem się obawiać, że skończy się tak, jak w Norwegii - wszędzie stały znaki "uważać na łosie"
a my nie widzieliśmy ani jednego.

W miarę przemieszczania się na północ przyroda wyraźnie się zmieniała.
Już za Alice Springs zrobiło się cieplej a obok drogi pojawiły się termitiery.

Image

Co ciekawe, im bardziej na północ - tym były większe i liczniejsze.

Atmosfera stacji benzynowych wzdłuż Stuart trochę kojarzyła mi się z amerykańskimi filmami "drogi".
Na jednej z nich nie tylko zatankowaliśmy ale też nadarzyła się okazja, żeby wymienić parę
zdań z kierowcami takich drogowych pociągów.

Image

Image

Image

Kolejny nocleg zaplanowaliśmy sobie w Tennant Creek.
Ze 40 km przed miasteczkiem jest ciekawy rezerwat skalny: Marble Eggs

Image

Na w miarę uporządkowanym, gładkim terenie, ni stąd ni zowąd pojawiają się takie oto kulki.
Na szczęście od dawna sprawa ich pochodzenia jest wyjaśniona.
Aborygeni ustalili, że są to jaja Tęczowego Węża.
Jedyne co wymaga sprawdzenia, to powód, dlaczego akurat tutaj chciał on je znieść.

Image

Image

Jeszcze jeden fotograficzny dowód na to, że 100 AUD zainwestowane w "bundle"
to nie pieniądze wyrzucone w błoto:

Image

Noc w Tennant Creek była ciepła i duszna.
Mieliśmy tym razem prąd ale farelka przestała być potrzebna - powędrowała już na stałe do bagażnika.
Ranek przyniósł dalsze zmiany.
Mrowisk przybywało:

Image

a bezkresne, czerwone, idealnie płaskie równiny zostały zastąpione porośniętymi podrównikowym lasem wzgórzami.
Tu i ówdzie pojawiła się trawa!

Jak widać, tutaj polityka też jest stałym elementem życia:

Image

Przy okazji: zauważyliśmy, że w Tennant Creek jedna z większych ulic zwie się "Kaczynski Rd.".
Mieliśmy dopytać na kempingu, o jakiego Kaczynskiego chodzi, ale w końcu, w ferworze porannego
zwijania biwaku - wyleciało nam to z głowy.
Ktoś może wie?

Dobrym miejscem do uzupełnienia prowiantu po drodze jest Daly Waters.
Sklep jest duży, bezpośrednio przy drodze a ceny przyzwoite.
Później podobna okazja jest jeszcze w Katherine a potem - długo, długo nic.
W Daly Waters zamieszkuje dość liczna grupa Aborygenów, więc jest sposobność, cóż, po prostu
przyjrzeć się im.
Środek miasteczka zdobi wielka termitiera.

Image

Północna część Stuart Hwy jest mniej wygodna.
Droga często skręca, jest węższa, brakuje też miejsc, w których można by odpocząć.
Na obiad musieliśmy wjechać do lasu, przy okazji uzupełniliśmy kolekcję mrowisk.
Jak widać - znowu urosły.

Image

Image

Kemping w Nitmiluk okazał się chyba najprzyjemniejszy z dotychczas odwiedzonych.
Wieczorem można było wziąć udział w spotkaniu z rangerem opowiadającym o okolicznych
atrakcjach przyrody.
Ale nawet na kempingu nie brakowało przedstawicieli fauny australijskiej - papugi darły się wniebogłosy,
a jeden kangur o mało nie wskoczył nam do auta.
Tutaj też przydarzyła mi się przygoda z nietoperzami, o której wspomniałem na początku.

ImageDzień 7

Do Nitmiluk National Park przyjeżdża się przede wszystkim ze względu na kanion rzeki
Katherine.
Można mu przypatrzyć się z lądu albo z wody.
Szlaki piesze w obrębie Katherine Gorge są jednak raczej dalekobieżne i w związku
z tym do naszego planu podróży nijak nie chciały pasować.

Zwiedzanie z wody - to albo rejs stateczkiem albo samodzielne wiosłowanie kajakiem.
Dostępne są jedno- lub dwuosobowe kanadyjki, spływ odbywa się w grupach, pewnie
dzięki temu znacznie łatwiej jest odpędzać krokodyle.
Zresztą gadami nie ma co się przejmować, bo jak już wspominałem, występujące tutaj
w wersji słodkowodnej - aż takie wielkie znowu nie są.

Mimo wszystko zdecydowaliśmy się na stateczek.
Rzeka Katherine poprzedzielana jest kataraktami, których jest w sumie kilkanaście.
Tacy mało ambitni turyści jak my - muszą ograniczyć się do oglądania jedynie dwóch.
Przekroczenie katarakty wiąże się z pieszym przejściem kilkuset metrów po bardzo łatwym
szlaku i z przesiadką na drugi stateczek.

Zarezerwowany przez nas "Dawn Cruise" kosztował 90 AUD od osoby.
Do przystani trzeba było dojść przez kawałek tropikalnego lasu jeszcze całkiem po ciemku.
Jak "dawn" to dawn, dobrze w sumie, że poprzedniego wieczora, po przyjeździe na kemping,
poszedłem zobaczyć, którędy to ta droga prowadzi.

Znowu były nietoperze, które darły się jak oszalałe i wymachiwały skrzydłami tuż nad głową.

Image

Po wschodzie słońca wyglądały już całkiem niewinnie ale wcześniejsze wrażenie - niezapomniane.

Image

"Flying foxes" - bo tak nazywa się ta odmiana nietoperza to w rzeczywistości łagodne stworzenia, które
same najczęściej są ofiarą różnych drapieżników.
Największą sympatię do nich poczuliśmy po przeczytaniu, że prowadzą one na każdym drzewie zorganizowane
przedszkola.
Dwie nietoperzyce opiekują się młodymi, które matki później, po południu (w sumie to nie wiem, co to "po południu"
w ich przypadku znaczy) zabierają z powrotem - do domu.

Rejs wzdłuż kanionu okazał się bardzo przyjemny, przed wejściem na pokład zostaliśmy poczęstowani kawą
i plackiem z owocami.
Wschodzące słoneczko ładnie mieniło się na skałach.
Trochę zazdrościliśmy grupie wystrojonej w kamizelki ratunkowe, taszczącej kajaki i wiosła - żadne krokodyle
w wodzie nie szarżowały.

Image

Image

Image

Image

Najciekawiej wyglądały okolice katarakt.
Wygląda na to, że do porządnego zapoznania się z Katherine potrzebne jednak jest wiosło i przynajmniej dwa, trzy
dni do dyspozycji.

Image

Na pożegnanie z Katherine Gorge zjawiła się kookaburra.
Pozowała nawet całkiem cierpliwie ale, niestety, śmiać się nie chciała.
Oczekaliśmy się chyba z kwadrans, żeby ten jej szczególny śpiew usłyszeć, ale milczała jak zaklęta.

Widać nie miała nastroju do śmiechu.

Image

Przed 10 byliśmy gotowi do drogi i ruszyliśmy w stronę Kakadu National Park.O pamiątki z Australii trudno nie jest.

W bumerangi we wszystkich możliwych rozmiarach, digideros,
misie koala z pluszu, kangury trzymające w łapce flagę Australii można
zaopatrzyć się nawet w naj-, naj- najbardziej zapadłym pustkowiu.

Podobnie, jak rzecz się ma z pamiątkami z Wysp Zielonego Przylądka, Barbados,
Paragwaju, Egiptu czy Francji - są one dziełem przedsiębiorczych Chińczyków..

Zapragnęliśmy jednak wejść w posiadanie ORYGINALNEJ pamiątki.
Okazja do zakupów trafiła się na przedmieściach miasteczka Katherine, gdzie do oglądania
i zakupów zaprasza aborygeńskie centrum kultury.

Oferta sprzedaży jest bogata - jeżeli ktoś ma dużo miejsca na ścianie w domu może sobie
sprawić malunek mniej więcej metr na dwa.
Ale gdy jesteśmy skazani na małe mieszkanie albo zdążyliśmy już wcześniej kupić i powiesić inne
arcydzieła - żaden to problem: są mniejsze obrazy, wielkości kartki A4 albo i jeszcze bardziej
poręczne.
Te pierwsze, duże były po 30.000 AUD plus minus 3 tys. a małe - różnie, choć poniżej 2 tys.
trudno było coś wypatrzyć.

No tak, sztuka bywa i bezcenna i trzeba się na niej znać, żeby docenić wartość dzieła.
Poza tym potrzebny jest odpowiednio duży limit dzienny wypłat z karty.

Nadzieję budził pomalowany kolorowo kijek, który mógłby sobie gdzieś u nas miejsce znaleźć:

Image

Kijek był w kropki.
Wychodziło jakieś 100 AUD od jednej.

Z aborygeńskiego centrum kultury wyszedłem z pustymi rękami.
Mało tego, czułem się źle, jak abnegat, który nie potrafi docenić sztuki i jej piękna. Image

A to się gałgan podszył ....
A tak dobrze mu z oczu patrzyło ...

Torbacz jeden.
:lol: :lol: :lol:

-- 18 Wrz 2016 14:26 --

Z Katherine do granic Kakadu daleko, jak na standardy Terytorium Północnego nie jest,
niewiele ponad sto kilometrów.

Brak stacji benzynowej bezpośrednio przy głównej drodze zmusił nas do zaglądnięcia
do mijanego miasteczka.

Image

Zachęceni drogowskazem zajechaliśmy pod stary dworzec kolejowy zamieniony na muzeum.

Image

Wyglądało, że jesteśmy chyba pierwszymi, którzy dzisiaj do tej instytucji kulturalnej zajrzeli.
Nie było też wykluczone, że i ostatnimi, bo na horyzoncie jakoś kolejki oczekujących nie było widać.
Dwie panie w kasie, wystrojone w eleganckie uniformy, oświadczyły, że bilety wstępu będą nam mogły sprzedać
dopiero za dwadzieścia minut: teraz mają przerwę na śniadanie, przerwa im się należy, nie po to ich związki
zawodowe walczyły, żeby się nie należała - i poczekać trzeba.

Możliwość oglądnięcia szyldu stacji i lokomotywy całkowicie jednak zaspokoiła nasze aspiracje
w zakresie poznawania Pine Creek, więc straciliśmy być może jakieś nieznane atrakcje muzealne
i ruszyliśmy bez czekania dalej.

Wstęp do Kakadu jest płatny.
Nie ma żadnych furtek ani szlabanów, trzeba samemu wyparzyć miejsce, gdzie kupuje się imienne bilety.
Z informacji dostępnych w Internecie wynikało, że podobnie, jak w Uluru za przyjemność trzeba zapłacić
25 AUD za osobę.
Nawet na stronie rządowej australijskich parków narodowych widniała taka właśnie kwota.
Tymczasem - nie.
Właśnie miesiąc temu została ona podniesiona do 40 AUD.

Wyobrażam sobie jak to było:
Nowy zarząd parku patrzy - a w Uluru pobierają 26 AUD a my tylko 25.
To my gorsi?
Na dodatek Park Uluru ma 13 tys. km2 a Kakadu 20 tys. i to ma być sprawiedliwie ??!!!
Bierzemy 20 tys dzielimy przez 13 mnożymy przez 26 AUD i wychodzi równo 40 AUD !
No i teraz jest jak od dawna powinno!Gałgan mieszka w Koala Sanctuary pod Brisbane.
Przytulanie zwierzaka kosztuje 18 AUD, w cenie dostaniemy pamiątkowe zdjęcie.
Na ekologicznej, a jakże, oprawce fotografii pisze, że gałgan zbiera w ten sposób pieniądze
na chatę i pomoc medyczną dla kolegów.
To jeden z nielicznych przypadków, gdy wydawanie pieniędzy sprawiło mi nawet trochę przyjemności.

============

Tak, pamiątki wyprodukowane w Australii też można znaleźć.
Z reguły załączona metka chwali się tym faktem jak tylko może.

Udało Ci się rzucić bumerangiem tak, żeby wrócił?
Ja ciągle próbuję ...

============

Park Kakadu to nie byle jaki park.
Mniej więcej sto na dwieście kilometrów, więc wszystkich miejsc w dwa, trzy dni zobaczyć się nie da.
Wokół głównych atrakcji skupiły się pola kempingowe, wyznaczono szlaki turystyczne i postawiono
punkty informacyjne.
Broszura pobrana ze strony parku zawiera wszystko co trzeba, żeby sobie coś wybrać.
Po jej kilkukrotnym przestudiowaniu uporządkowaliśmy zdobytą wiedzę i wyszło na to, że możemy oglądać:

* wodospady
* siedliska różnych, rzadkich zwierzaków
* mokradła i rozlewiska
* ciekawe miejsca widokowe
* ślady kultury Aborygenów

Z wodospadów zrezygnowaliśmy - prawie wszystkie są trudno dostępne, wymagają samochodu
z napędem na cztery koła i niemało czasu na dojazd.
Gdyby jednak ktoś koniecznie chciał dotrzeć np. do Jim-Jim Falls, to wykupienie całodziennej wycieczki
terenowym autem jest możliwe a cena nie jest zaporowa.
Trzeba liczyć się jednak z ewentualnością, że zamiast wodospadu, w porze suchej, zobaczymy miejsce
na wodospad.
Z kolei w porze mokrej nasza wycieczka może nie dojść do skutku, ze względu na zalane drogi.
Takich utrudnień nie ma w Litchfield i tam postanowiliśmy zaspokoić swoje wodospadowe żądze.

Najciekawsze aborygeńskie rysunki naskalne są w Ubirr, na północno-wschodnim skraju parku.
Chcieliśmy dotrzeć w to miejsce po opuszczeniu Katherine.

Zaraz po przekroczeniu granicy Kakadu mijamy Bukbukluk lookout.
Żeby skorzystać z widoków wystarczy zboczyć z drogi tylko kilkaset metrów, więc żal odpuścić.

Image

Image

Trafiały się też miejsca w żaden sposób niewyróżnione przez mapę czy przewodnik:

Image

Image

Wyglądało na to, że mrówki osiągnęły tu szczyt swoich zdolności inżynieryjno- budowlanych.

Dłuższy postój i przejście wytyczonego szlaku zaplanowaliśmy w Nourlangie.
Tutaj też można oglądać rysunki naskalne, nas bardziej interesowała ścieżka wokół billabong.

Dojście do rozlewiska wiedzie przez las, ścieżka nie jest zbyt szeroka i zbyt uczęszczana:

Image

Widok na wodę, zwierzęta - urzekł nas na dobre i niewiele zabrakło, żeby zmrok zastał nas w drodze.

Image

Image

ImageWydawałoby się, że Australia - jeden kontynent, jeden kraj - więc nie może
znać granic.
A jednak...
Wschodni kraniec Kakadu jest wyznaczony przez nurt rzeki East Aligator.
Przejście na drugi brzeg do łatwych nie należy - do dyspozycji jest jedynie bród Cahills Crossing,
w którym poziom wody w ciągu pół godziny potrafi podskoczyć i o metr.
Przede wszystkim jednak - trzeba mieć pozwolenie:
za Cahills Crossing rozciąga się Ziemia Arnhem, oddana do wyłącznej dyspozycji Aborygenów.

Na granicy Kakadu i Arnhem leży Ubirr.
Trudno nazwać to "miejscowością", bardziej adekwatne określenie, to: "miejsce".
Najważniejszy w Ubirr budyneczek, to Border Shop - więc gdyby ktoś miał wątpliwości, czy faktycznie
przebiega tu jakaś granica, jego szyld stanowi corpus delicti.
Miejsce słynie jednak przede wszystkim ze skały, cóż, w wymyślaniu nazwy dla niej nikt nadmierną
fantazją się nie wykazał: skała nazywa się Skała Ubirr.

Trzeba zobaczyć ją koniecznie, bo, po pierwsze pełno tu rysunków naskalnych, których pochodzenie
sięga i 20000 lat wstecz.
Po drugie - ze szczytu rozciąga się widok na Ziemię Arnhem.

W Ubirr nie ma miejsca na biwak, miejsce na przenocowanie kampera można znaleźć w pobliskim Merl.
I tu właśnie chcieliśmy dotrzeć przed zmrokiem.
No i dotarliśmy.

Kilometr od kempingu płonął las.


Dodaj Komentarz

Komentarze (23)

singielka-1976 22 lipca 2016 14:48 Odpowiedz
Czekam na ciąg dalszy, bo raz, że zapowiada się ciekawie a po drugie wiadomo, że też mam hopla na punkcie tego kraju :).A póki co nie zgadzam się z tym:TikTak napisał:Gdy wynajmujący odbiją na nim swoje piętno a ta czy inna część się obluzuje albo nawet i odpadnie - samochód jest wypożyczany przez firmę Britz.bo nasze oba campery były prawie nowe, nic nie było obluzowane czy nie działało :P.
tiktak 22 lipca 2016 14:57 Odpowiedz
Dzięki:)Dziękuję Ci również za zdjęcia Twojego kampera, o które kiedyś prosiłem.Dowiedziałem się z nich co i jak w takim pojeździe funkcjonuje.Absolutnie nie chciałem powiedzieć, że wypożyczalnie oddają w ręce klientaauta z usterkami.Przed wydaniem są dobrze serwisowane.Nawet moje, choć ze znacznym przebiegiem nie miało najdrobniejszej wady technicznej.
grzesiekc 22 lipca 2016 15:26 Odpowiedz
Ja też z chęcią poczytam, będę tam pod koniec sierpnia a nie mam jeszcze żadnych planów :)pozdrawiam
japonka76 22 lipca 2016 15:42 Odpowiedz
tikTak napisał:Kangury ze skłonnościami samobójczymi pojawiają się po zmroku. To zabrzmiało jak wstęp do horroru. :evil: Mam jednak nadzieję, że relacja będzie w wesołym nastroju mimo wszystko, jak wszystkie Twoje poprzednie.Polubiłam Australię. Ja też byłam jeszcze zimą (wrzesień) w Australii, chociaż pogoda trafiła mi się letnia.
tiktak 22 lipca 2016 17:02 Odpowiedz
Ścieżka w kierunku przystani początkowo wyglądała zupełnie niewinnie.Jak wszystkie inne ścieżki do przystani na świecie.Została nawet zaopatrzona w słupek i deskę z napisem: "Do przystani".Później zrobiła się jakby trochę wąska. Gałęzie wielkich paproci i fikusów zaczęły atakować a w trawie cośszurało, szeleściło i pojękiwało.Dziwny zapach.Trochę jak palonej gumy, trochę jak siarki.Tak, palącej się siarki.Zrazu tylko był, potem przeszkadzał, aż w końcu zaczął dusić.Trzeba wracać, bo podrównikowa noc nie czeka.Ścieżka gdzieś się jednak zapodziała.Kiedy kawałki nieba, które dały radę wcisnąć się między zielony gąszcz stały się pomarańczowe -rozległ się przerażający krzyk.Zawtórowało mu echo, potem odpowiedział mu drugi, podobny potępieńczy wrzask.I nagle las ożył ...Wrzask z setek potępionych gardeł, duszący zapach siarki a resztki nieba nad głową zasłoniłyskrzydła setek krążących gigantycznych nietoperzy.Było ich coraz więcej i były coraz bliżej ...Fuchch, fuchch - odgłos wielkich skrzydeł i ich podmuch na twarzy...=====================Wcale nie będzie wesoło :twisted:
ara 22 lipca 2016 17:48 Odpowiedz
Australia co prawda dopiero w majowych planach, póki co powinnam się skupiać na wrześniowej Gruzji ale... co tu dużo mówić, czekam z niecierpliwością! ;)
tiktak 23 lipca 2016 07:26 Odpowiedz
Jeszcze tylko parę dywagacji natury ogólnej i relacja będzie bardziej rzeczowa.Społeczeństwo Australii dzieli się na dwie grupy: Australijczycypogodni oraz Australijczycywpracy.Ci pierwsi występują najliczniej - spotykamy ich na kempingach, w trakcie wycieczek, na ulicy.Na ulicy niejednokrotnie zdarzy się nam, że Australijczykpogodny sam nas zaczepi, żeby pomóc,gdy zobaczy, że za długo studiujemy mapę albo tak, bez specjalnego powodu, żeby pogadać.Jako turyści Australijczykówwpracy możemy czasem nawet wcale nie spotkać a przynajmniej nie będziemymieli z nimi zbyt częstego kontaktu.Na wszelki wypadek jednak podaję, że ci dzielą się znów na dwie kategorie: Australijczykuciemiężonyi Australijczykdzielny.Australijczykdzielny stara się jak może i nawet w skrajnej sytuacji, gdy do weekendu ma on jeszczesześć dni nie poddaje się i załatwia z uśmiechem sprawę, jaką go obarczyliśmy.Kategoria Australijczykuciemiężony jest niebezpieczna.Całe szczęście jednak, że przedstawiciele tej grupy występują bardzo rzadko, najczęściej funkcjonująw odseparowanych enklawach i przy odrobinie szczęścia da się ich ominąć.Podobnie zresztą jest z krokodylami.Zjawisko jednak występuje i dla zasady trzeba o nim napisać.Australijczykauciemiężonego można łatwo rozpoznać.Praca dla niego jest ponurą koniecznością i krzywdą niezasłużoną.Jest ponury, oschły, okazuje zniecierpliwienie, gdy prosimy o powtórzenie czegoś.Używa angielskiego w slangu zrozumiałym jedynie w wiosce z której pochodzi i kombinujejak się nas pozbyć.W zasadzie to trafiliśmy tylko raz na skupisko Australijczykówuciemiężonych w firmieBushwacker Eco Tours z Brisbane ale z opresji udało się szczęśliwie wyjść.Gdyby jednak ktoś w Brisbane był, to niech uważa.Jakieś ślady z tego gatunku miała też w genach pani z wypożyczalni kamperów w Alice Springs.Na powitanie odpowiedziała ponurą miną i ni to stwierdzeniem ni pytaniem "Name?".Następnie stwierdziła, że z naszym autem jest jakiś problem i dostaniemy inne tylko musimyje pojutrze oddać.Z niechęcią przyjęła moje oświadczenie, że oddam, ale za dziesięć dni i nie tu, tylko w Darwin.Z przebiegłym błyskiem w oku surowo rzuciła: "Licence!".Licence miałem i polskie i międzynarodowe, tak jak wyraźnie w regulaminie wypożyczalni zapisano.Pani była rozczarowana, powodu do odesłania mnie z kwitkiem nie było.- No to przygotujemy ten pana kamper ale to potrwa. Co, nie widzi pan ile tu mamy pracy?!- I apologize for the inconvenience, odparłem i pani przestała się mną interesować całkowicie.Rozsiedliśmy się na walizkach i po godzinie samochód się odnalazł.Wydała nam go inna pani, zdecydowanie z grupy Australijczykówdzielnych i z lekkim opóźnieniemmogliśmy ruszyć w drogę.NAWET, JEŻELI SŁYSZELIŚCIE, ŻE KOMUŚ W WYPOŻYCZALNI WYSTARCZYŁO TYLKO JEDNO PRAWO JAZDY ALBO,ŻE NIE CHCIELI ŻADNEGO DOKUMENTU - ZABIERZCIE DO AUSTRALII OBYDWA.POLSKIE PRAWO JAZDY JEST DOKUMENTEM UPRAWNIAJĄCYM DO KIEROWANIA POJAZDEM A MIĘDZYNARODOWEZ FORMALNEGO PUNKTU WIDZENIA STANOWI JEDYNIE TŁUMACZENIE DOKUMENTU PODSTAWOWEGO.Później byłem świadkiem w Darwin, jak grupa nieszczęsnych Niemców toczyła w wypożyczalni bój,nie mając przy sobie jednego z dokumentów.
gosiagosia 24 lipca 2016 21:27 Odpowiedz
A więc -wróciliście - cali i zdrowi: żaden wąż, pająk ani gad Was nie zeżarł 8-) Z ogromna ciekawoscią poczytam sobie jak przebiegała moja ;) trasa.Ps.Mam problem z poczuciem winy. Nie mam poczucia :mrgreen:
olajaw 26 lipca 2016 11:34 Odpowiedz
@TikTak jak ja lubię Twoje relacje :) czekam na cd. :)
gosiagosia 1 sierpnia 2016 21:08 Odpowiedz
@TikTak - ociągasz się. Czas wrócić do klawiatury 8-)
tiktak 13 sierpnia 2016 01:45 Odpowiedz
Przepraszam za przerwę.Na usprawiedliwienie chcę powiedzieć, że:Na kilka dni po powrocie przeprowadziłem się do domku na działce - a tam Internetu brak.Wprawdzie ostatnio proboszcz po mszy mówił, że będzie światłowód we wsi, ale postanowiłemnie czekać z dalszym ciągiem relacji na jego doprowadzenie.Niestety, gdy wiedziony dobrą wolą wróciłem do cywilizacji, zamiast pracować nad relacją,musiałem, jak co roku, wykonywać czynności pokutne w związku z odbytym urlopem.Była ich niezliczona ilość.Między innymi pojechałem do Poznania, który jest fajny, ale daleko.Musiałem chwilowo zastąpić tam kierownika wdrożenia, który przeżył gwałtowne załamanie nerwowe,po tym, jak cały dział księgowy oświadczył, że u nich nie ma na klawiaturze guzika "Zatwierdź".Wyzwaniem było też przesłanie jednolitego pliku kontrolnego na serwer Ministerstwa Finansów.Trudność polegała na tym, że MF określiło jakie kary będą za niedostarczenie w/w pliku, niestety nie namyśliło się do końca, co też w nim ma być.Pewnie może w nim być cokolwiek, bo serwer na który dane miały trafić - nie działa.W świetle powyższych faktów proszę o usprawiedliwienie.
dziabulek 16 sierpnia 2016 20:51 Odpowiedz
Początek bardzo obiecujący, czekam na ciąg dalszy :)
gosiagosia 13 września 2016 20:03 Odpowiedz
@TikTak - dwa pytania:- o co chodzi z tym pozwoleniem na alko? Dlaczego tak?- czy w tym bajorku w raju mozna się kapać :mrgreen:
singielka-1976 18 września 2016 11:20 Odpowiedz
@TikTak nie ma takiego czegoś jak "miś koala", nawet z pluszu :P
singielka-1976 18 września 2016 14:56 Odpowiedz
@TikTak czy możesz napisać, gdzieście gałgana na ręce brali i ile ta przyjemność kosztowała ? :)
japonka76 18 września 2016 16:28 Odpowiedz
Ja kupiłam oryginalne bumerangi Made in Australia w sklepie z pamiątkami w Blue Mountains. Wysłane z mojego SM-A500FU przy użyciu Tapatalka
singielka-1976 1 listopada 2016 12:00 Odpowiedz
Ale, że jak to już? Taki koniec koniec? A jakieś podsumowanie czy coś? :P
ambush 11 listopada 2016 11:36 Odpowiedz
No Terytorium Północne rzadziej odwiedzane, ale mi też przypadło bardzo do gustu!Fajnie, że mogę zobaczyć relacje właśnie z tego kawałka Australii.
kkl 19 listopada 2016 16:48 Odpowiedz
TikTak napisał:W związku z powyższym wcale nie miałem wyrzutów sumienia oszczędzając na transporcie z lotniska:Przejazd ze stacji International Airport albo Domestic Airport do np. Circular Quay (centrum, okolice opery - tutaj wartoznaleźć nocleg) kosztuje ok. 17 AUD.Tymczasem, gdy do wagonu wsiądziemy tylko półtora kilometra od lotniska, na stacji Mascot - zapłacimy 3.40 AUD apoza godzinami szczytu 2.40 AUDPodobno tak duża różnica wynika z apetytów finansowych właścicieli aeroportu.Bezpośrednio obok terminali jest tymczasem przystanek autobusu linii 400 i 410.Jest do niego wcale nie dalej, niż na peron metra.Autobusy te kursują często i za ok. 1 AUD dowiozą nas w pięć minut do stacji Mascot, skąd możemy dostać się jużgdziekolwiek za normalną opłatą. Rozkład jazdy linii "400" dostępny tutaj: https://en.wikipedia.org/wiki/Sydney_bus_route_400PozdrawiamTomekMy wlasnie tak nieco "oszukalismy" system w drodze na lotnisko. Poza godzinami szczytu mozna z centrum dojechac za 2.46 AUD (2.36 za pociag i 0.1AUD za autobus). Pojechalismy z Circular Quay do Mascot. Tutaj trzeba przejsc doslownie 200m na przystanek (stand B - w strone lotniska). Autobus jedzie jakies 15-20min stad. Mielismy szczescie ze doslownie od razu jak wyszlismy z metra podjechal autobus 400 (musielismy nawet troche nawet podbiegnac by go zlapac), dzieki czemu nasza podroz na lotnisko nie byla duzo dluzsza niz podroz pociagiem. Autobusy jezdza jednak co 30 minut, wiec trzeba sobie odpowiedni bufor czasowy zapewnic.Z tym Opalem to faktycznie srednio uczciwe. My mielismy na karcie okolo 4.7 AUD. By dojechac na lotnisko musialbym miec okolo 17. Doladowac mozna tylko wielokrotnoscia 10 AUD. Musialbym wiec doladowac za 20 AUD i zmarnowalibysmy wiec prawie 8 dolarow na kazdej karcie chcac dojechac na lotnisko pociagiem cala trase. Dlatego tez kombinowalismy jak dojechac taniej.
dziabulek 8 lutego 2017 09:31 Odpowiedz
@‌TikTak‌ mam pytanie jak oceniasz wygodę jazdy kamperem? Czy gdybyś miał jeszcze raz wybrać tą opcję to byś ją wybrał czy jednak zamienił na auto+hotel?
tiktak 8 lutego 2017 12:52 Odpowiedz
Bardzo mi się wakacje w kamperze podobały.Prowadzi się toto jak samochód osobowy, mniej więcej.Można powiedzieć, że zawsze się jest w domu, gdziekolwiek by nas noc nie zastała.Nie miałem okazji jeździć większym kamperem, wtedy pewnie trzeba trochę więcej zdolnościprzy manewrowaniu.Zdecydowanie powtórzyłbym wybór takiego sposobu podróżowania w TP.W zasadzie, to trudno mi sobie wyobrazić inną metodę na zdobycie dachu nad głowąi przemieszczanie się tutaj.Odległości są bardzo duże, hoteli, poza kilkoma sztandarowymi miejscami - po prostu nie ma.O czymś takim, jak prywatne kwatery trzeba zapomnieć, bo tu nikt nie mieszka.Noclegi w domkach na kempingach - bardzo ograniczona podaż, kiepska jakość, wysokie cenyi konieczność rezerwacji z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem.Agnieszce, tej ze wstępu, pod Uluru udało się z marszu i bez problemu zakwaterować, ale była tampoza sezonem, w porze mokrej a nigdzie w TP nie ma tak dużo kwater, jak w Uluru.A poza tym, to Agnieszka w takich sprawach ma zawsze szczęście...PozdrawiamTomek
dziabulek 8 lutego 2017 13:06 Odpowiedz
Dziękuje za odpowiedź. Ja co prawda planuję zachodnią Australię, a tam łatwiej o noclegi i ich wybór stąd moje pytania. Bo jednak kamper wychodzi dość drogo, biorąc pod uwagę wszystkie dodatki bez których w sumie trudno się obejść oraz o 100% wyższe spalanie niż w osobówce. Poza tym hotel jednak ciut wygodniejszy, wiadomo ciepło, sucho i z przestrzenią itd, ale kamper to przygoda:)
nucyk 16 lutego 2017 21:05 Odpowiedz
Też polecam kamper robiłem tak dwa razy. Raz z Perth do Darwin, a drugi raz z Perth po zachodniej i południowej części, niezapomniana przygoda.