Wracam tą samą szutrową drogą, pozostawiając za samochodem żółtą chmurę kurzu. Szybko wyschło po krótkim prysznicu z nieba. Za dnia lepiej widać kamienie i dziury, a także metalowe kraty umocowane nad wyschniętymi korytami strumieni, po których przejazd trzęsie autem tak przeraźliwie, jakby się miało rozpaść na kawałki. Ten dźwięk rani uszy straszliwie i podnosi ciśnienie do 280! Dobra, dojechałem do asfaltu. Czas skręcić w kierunku Grand Teton National Park, do którego jest bliziutko, bo jedynie trochę ponad 200 km. Mijając raz na jakiś czas małe miasteczka, gdzie nic nie ma poza paroma sklepami i stacją paliw, pytam wciąż o ten nieszczęsny spray; podobno w zeszłym tygodniu jakiś niedźwiedź rzucił się na rodzinę z dzieckiem w Yellowstone, ale ojciec użył gazu i obeszło się bez ofiar. Oczywiście nie ma, wyprzedane, wszak jestem w samym szczycie sezonu. W końcu w supermarkecie w Jackson tuż przed parkiem narodowym, udaje mi się go kupić. Uff. 40 dolarów pójdzie na zmarnowanie, ale bezpieczeństwo kosztuje. No bo co ja z tym gazem zrobię po wszystkim, do samolotu nie wezmę, nie rozstawię ostatniego dnia straganu przy drodze żeby go odsprzedać, nie oddam do sklepu jak pewien celebryta Kuźniar-the-moron, ani nie będę nim polował na kojoty żeby je upiec na rożnie. Mogłyby się okazać zbyt pikantne
;)
Jackson jest miastem dość turystycznym, z drewnianą, przaśno-góralską, acz ciekawą zabudową, położonym w drodze do Grand Teton i południowego wjazdu do Yellowstone. Coś jakby w charakterze Poronina przed Morskim Okiem, tylko w amerykańskim stylu. Przyjezdni siedzą w knajpach, rodziny z dziećmi spacerują wzdłuż drogi, skądinąd leci jakieś country. Korzystając z dobrego zasięgu, sprawdzam z ciekawości na Booking.com, ile tu kosztuje nocleg, gdybym jednak zechciał skosztować luksusu w postaci łóżka i prysznica. Matko Boska Przeciwlotnicza! Najtańszy to 313 dolarów plus podatek i opłata turystyczna, w podrzędnym motelu. Pokoje w góralskich domkach idą za dwa razy tyle. To jeszcze drożej, niż płaciłem kiedyś w bostońskim Hiltonie, i nigdy w sumie nie przebiłem $300 za noc. Ani aż tak szalony, ani bogaty nie jestem
:D
Popołudniowe słońce chowa się leniwie za postrzępionymi górskim szczytami. Za miasteczkiem rozciąga się na dziesiątki kilometrów kwadratowych obszerna, trawiasta dolina z mokradłami, która jest ogrodzonym rezerwatem dla łosi. Łosie są w ogólne kochane, choć akurat szczęśliwie żadnego nie było blisko drogi. Na marginesie, polędwica z łosia jest przepyszna, piekłem kiedyś z niej wyborne steki na wyprawie do fińskiej części Laponii. Niemniej jednak, łoś kończący żywot na randce z samochodem nie zawsze odskakuje jak sarna, bo waży grubo ponad pół tony, i urywa całą karoserię powyżej poziomu maski, zabijając na miejscu wszystkich pasażerów. Oczy dookoła głowy i noga z gazu!
Już po zachodzie słońca, równolegle do drogi ciągną się ośnieżone gdzieniegdzie, strzeliste góry z monumentalnym Grand Teton pośrodku. Sporo osób jadących do Yellowstone robi tu zdjęcia, ale albo wcale nie skręcają do parku i jadą dalej, albo obejrzą tylko jezioro, jeden wodospad i uciekają. Oczywiście to błąd. Przejeżdżając przez uroczo nazywającą się miejscowość Moose, w której nie ma absolutnie nic poza skrzyżowaniem, docieram po zmroku pod Jenny Lake Visitor Center. Parking całkiem spory, ale pusty, gdzieś tylko chwilę wcześniej stało jedno auto. Okazuje się, że visitor centers we wszystkich parkach są permanentnie zamknięte przez wirusa, o istnieniu którego już zapomniałem. Są tu jednak otwarte łazienki z ciepłą wodą, także można przynajmniej się odświeżyć i iść spać, by z rana ruszyć w jeszcze porządniejszą trasę - dwudniową pętlę na 33.2 mile (53.2 km). Jeszcze mi do reszty nie odbiło, żeby mieć taki plan od początku, ale wyszło jak wyszło. Dormez bien.
————
Dzień 4. Cascade Canyon & Lake Solitude
Świt już dawno nastał, a ja po dwóch małych Heinekenach wczoraj wieczorem budzę się wyspany słodko jak dziecko. Normalnie bym ich nawet nie poczuł, ale na wyprawie to co innego. Plecak spakowany, pozostaje tylko podstawowe pytanie: jaką trasą iść? Mapy z parku mnie znów oszukały, bowiem istnieje trasa startująca od południowej strony Tetona pod lodowcem, okrążająca go i wracająca przez Cascade Canyon - ale odkryłem to dopiero w głębi Internetu po powrocie. Sugerując się więc mapą stwierdziłem, że dojdę do Lake Solitude (10 mil) od północnej strony góry, rozbiję tam namiot i wrócę nazajutrz przez przełęcz Paintbrush. Nie wiem, czy to najlepsza trasa, ale okazała się bardzo ładna. Gdybym nie planował spędzić jedynie dwóch dni w parku, to zaliczyłbym też wspinaczkę od południa aż na przełęcz pod Tetonem, do której nie prowadzi żadna ścieżka. Dalej już mogłoby być niebezpiecznie, nie miałem raków ani liny, a wejście na szczyt jest eksponowane bardziej niż najsoczystsze fragmenty Orlej Perci, przy wysokości 4000 m n.p.m., i do tego bez szlaku czy łańcuchów. Cóż, następnym razem. Przejdę zatem trasę przez Cascade Canyon i wrócę pętlą na północy przez Paintbrush Canyon.
Początek szlaku jest koszmarny. Urokliwe Jenny Lake u stóp Tetona, z możliwością płynięcia łódką zamiast przejścia pierwszych dwóch mil szlaku, przyciąga pełno turystów. Nawet na ścieżce jest ich sporo, w węższych momentach tuż przed Hidden Falls ciągną się rzędem: dzieci wydzierające japy, hałaśliwe nastolatki w klapkach z plastiku, ludzie ważący 200+ kg, typowy przekrój społeczny z większych miast. Wodospad jest fajny, ale nie powalający, w atmosferze ścisku i zapachu potu nie ma absolutnie żadnego uroku. Dalej trasa wiedzie pod górę na tzw. Inspiration Point, z którego widać zarówno całe Jenny Lake, Leigh Lake i fragment znacznie większego Jackson Lake. Jest to punkt przegięcia - apogeum turystów, choć wciąż jednak będące malutkim ułamkiem tłumów jak w Tatrach. Ułamkiem nie tylko liczebnym, ale także kulturowym. Od początku wyjazdu, aż do końca, nie widziałem na żadnym szlaku, w krzakach, w lesie, na łące czy w jeziorze, absolutnie żadnego śmiecia, papierka, folii, peta, puszki - zero, nic. Pamiętam mnie samego, który za dzieciaka wynosił z polskiego lasu śmieci łącznie z lodówką czy oponami od tirów, bo nie byłem w stanie zdzierżyć widoku takiej profanacji przyrody. Gdybym spotkał dziadów na żywo, to albo rozwiązanie niehumanitarne, albo kara finansowa w postaci całego 50% majątku zamienna na 12 lat sprzątania lasów po 10 godzin w tygodniu. Wówczas już nikt nigdy nie zobaczyłby śmiecia w lesie, podobnie jak chodników zaplutych gumami do żucia w Singapurze (jest bodaj 10 tys. dolarów kary za żucie gumy, prawo działa). Nie mam pojęcia dlaczego Amerykanie kochający się obżerać bekonem, strzelać do wiewiórek i nagrywać 95% światowego porno potrafią tak szanować otoczenie, a wielu Polaków postępuje odwrotnie, ale to raczej spostrzeżenia bez głębszego związku…
;)
Za Inspiration Point nastaje kompletna cisza. Kolejne kilometry w kanionie prowadzące jakby donikąd skutecznie odstraszają leniwych turystów. W jednym momencie człowiek znajduje się jakby za magiczną barierą oddzielającą Międzyzdrojowy horror od delektowania się przyrodą. Od tego miejsca spotykam już tylko uśmiechnięte, górskie dusze, mówiące “cześć” na szlaku i potrafiące pogadać przez chwilę. Na dzień dobry pojawia się para łosi, leniwie przeżuwających trawę koło rzeki:
Szlak nie jest na początku szczególnie inspirujący, takie ot przejście między pasmami gór po lewej i prawej stronie. Żałuję nawet chwilami, że nie zostałem dłużej w Wind River Range, ale na krótko. Tuż przed rozwidleniem dróg widoki są obiecujące, na przykład na Table Mountain - potężną górę z kilkoma tarasami zielonej jak na przekolorowanym zdjęciu trawy. Dalej pojawia się widok coraz masywniejszego Tetonu za plecami, który wynurza się zza dolinki wydrążonej przez lodowiec, w perfekcyjnym kształcie rozciągniętej litery U. Spotykam też ludzi wracających znad jeziora, którzy złowili porządnego pstrąga i idą go upiec na ognisku. Na zboczach gór spływają strumienie wody prosto z niewielkich lodowców, a gra kolorów z każdej strony jest niesamowita. Jestem jednak coraz bardziej padnięty, spocony i przeklinam ostatni etap podejścia, ale po paru godzinach docieram nad słusznie nazwane Lake Solitude. Wśród popołudniowego słońca kompletna pustka, lekko wiejący wiatr i przyjemny chłód spod lodowca, szczególnie kojący spaloną skórę po poprzednich dwóch dniach bez kremu z filtrem, a słoneczko dało popalić. Nie można tu biwakować, dlatego schodzę te z bólem zdobyte sto czy dwieście metrów w dół w pionie i rozbijam namiot w dolinie, mając kilometr milczącej łąki z lewej i prawej strony, pomiędzy kilkoma strumieniami biegnącymi dokądś delikatnie w dół. Przede mną zaś monumentalny masyw Grand Teton, na który pada światło zachodzącego słońca, wynurzające się raz na jakiś czas przez chmury. Nagrałem przed zmrokiem timelapse, ale nie wyszedł na tyle spektakularnie, żeby go wstawiać na YouTube. Po kolacji pozostaje przygotowany już śpiworek, do jutra
;)
Przepraszam za opóźnienie, postaram się odświeżać częściej stronę
;)
Dzień 5. Paintbrush Canyon, świstaki i wiatr próbujący urwać głowę
Poranek, niebo lekko upstroczone cumulasami. Strumyki za namiotem wciąż szumią, misie mnie nie odwiedziły, czas spakować rzeczy i iść naprzód. Mam coś szczęście do pogody
;) Lake Solitude wita mnie ponownie, tym razem z oświetlonymi ścianami granitu, które wczoraj zasłaniał chłodny cień. Trasa ku Paintbrush Divide - przełęczy, na którą trzeba się wspiąć, prowadzi czterokilometrową ścieżką na zboczach gór i osiąga około 3100 m wysokości. Na szlaku jest tylko jedno starsze małżeństwo, z którym rozmawiałem wczoraj, i którzy jako jedyni poza mną spali w dolinie z planem na przejście przełęczy nazajutrz. Dobra, nie licząc jeszcze jednego hipstera mieszkającego w lesie poniżej, na moje oko przynajmniej od dwóch miesięcy. Po drodze, podobnie jak wcześniej, spotykam pełno zwierzątek - niedużych i wyglądających jak wiewiórki, bardzo zwinnych, i oglądających teren jak wyprostowany suseł. Ilość nor tych gryzoni jest nie do policzenia, co kilka metrów dziury w ziemi. Jeszcze ciekawszym stworzeniem jest za to coś na kształt naszego bobra czy świstaka w wersji XL, co wyłazi na kamienie i lubi wylegiwać się na słońcu, a chowa się przed człowiekiem dopiero, gdy się podejdzie na mniej niż trzy metry. Nieco niżej, w dolinie, był potężny rudy okaz, ale bardziej płochliwy:
… zaś wyżej mieszkał taki z fajną kitką:
Nie będąc biologiem, jest to dla mnie wciąż jedynie sympatyczne, futrzaste stworzonko, gdyby którego było kiedyś przypadkiem w nadmiarze, to chętnie bym spróbował w postaci upieczonej na ognisku. Na marginesie, obrońców przyrody uspokoję: nawet gdyby pan Donald umarł po drugiej kadencji, pięć razy zmartwychwstał, i rządził Stanami w eksploatujący zasoby naturalne sposób przez kolejne wcielenia, to w życiu nie zmniejszyłby liczebności przyrody do tej europejskiej. Przy takiej powierzchni po prostu się nie da bez celowego użycia bomb atomowych. W USA ilość dzikich zwierząt jest niesamowita, radzą sobie świetnie i to jest piękne. Tegorocznej wiosny, pewnym wieczorem, widziałem nawet ślicznego, rudego lisa polującego na zająca w samym centrum Chicago ćwierć mili od Willis Tower i Loop, czyli lokalizacji kilkusetmetrowych wieżowców, trochę mnie ten widok zaskoczył! Zajęcy wprawdzie zawsze było pełno na każdym kawałku trawnika, oposów stołujących się na śmietnikach i szopów też, ale że lis? W każdym razie przestraszył się mnie i zajączek uszedł z życiem
;)
Trasa na przełęcz nie jest szczególnie wykańczająca ani niebezpieczna, choć sukcesywnie pnie się pod górę. Na grani znajduje się kilka sporych płatów śniegu, z których wypływają strumyki. Na niektórych widać ceglastoczerwone plamy - ciekawe, czy to jakieś jednokomórkowce wcinające śnieg? Jednak przede wszystkim przełęcz wita mnie przeraźliwym wiatrem! Takim, że nie słyszę własnych myśli, uszy chce urwać i powalić na ziemię. Robiąc zdjęcia, telefon trzymam zaciśnięty obiema rękami, jakbym go teraz stracił gdzieś na skałach, to koniec. Wreszcie rodzi się myśl: trzeba wejść na któryś z pobliskich szczytów, sama przełęcz nie wystarczy i pozostawi lekki niesmak, że było się tak blisko, a nie zachłysnęło panoramą z wierzchołka. Stawiam zatem na bezimienny szczyt z lewej strony (około 11.000 stóp, czyli 3350 m), wyrastający tuż przed skrętem w dół do Paintbrush Canyon. Od północno-wschodniej strony spada on pionowym urwiskiem , ale od południowej można na niego bezpiecznie wejść, przeskakując kamienisty gruz trochę jak na Babią Górę w bardziej stromej, lecz mniejszej skali. Spomiędzy niego wyrastają niewielkie rośliny o zapachu anyżu lub konopii, że aż wspominam najpierw grzane wino jesienią przy kominku, a potem biednych mieszkańców Seattle i Portland, if you know what I mean. Wiatr hula niemiłosiernie; na filmikach nie słychać potem ani słowa, które dodawałem nagrywając panoramę. Po jakimś czasie staję na szczycie - widok jest, zgodnie z przewidywaniami, przepiękny! Na północ rozciąga się dolina z jeziorami poniżej Mt Woodring, Thor Peak i słynnym Mt Moran, górujących ponad kanionem, przez który nie prowadzi żaden szlak. Z tyłu zaś widok na okolicę, z której tu przyszedłem, a od prawej zaśnieżone stoki szczytów bez nazw na mapie. Jedno jezioro prezentuje się szczególnie obiecująco, bowiem wpada doń lodowiec, a na powierzchni pływają jego kawałki, które zanurzone w ciemnoniebieskiej wodzie, mienią się niesamowitym błękitem. - To jest moje Must See - pomyślał Szalony - po czym zszedłszy z góry na grań, oddzielającą dopiero co odkryte jeziora od kanionu ze szlakiem, ruszył ostro w dół.
Schodząc przed siebie, mijam kilka mniejszych czy większych jezior. Kolor skał robi ciekawe wrażenie - patrząc na nie, ma się wrażenie, jakby to była pustynia w Arizonie trochę przemielona w żwirowni, a z drugiej strony na pomarańczowych kamieniach, w środku sierpnia, spoczywa gdzieniegdzie bielusieńki śnieg, od którego wieje przyjemnym chłodem. Idę i idę, ale odwieczne, zwodnicze wrażenie bliskości danego obiektu w górach daje o sobie znać, dlatego też do celu docieram dopiero po godzinie. Jezioro nie ma nazwy, być może przez niewielki rozmiar. Przechodzę trawersem stromy stok, choć gładka połać śniegu kusi, by na nią wejść. Niby to nie himalajski lodowiec, ale ludziom wrzucającym filmiki jak chodzą bez zabezpieczenia po jakimkolwiek lodowcu, chyba utkwił gwóźdź w mózgu - wystarczy na kilka metrów głęboka szczelina, nigdy nie wiadomo, co jest pod nogami, i do widzenia, porządne nieszczęście załatwione! Z wiekiem przybywa mi wyobraźni, nie wiem czy to zły znak…
Kolory są urocze. Choć nie oszukujmy się, nie jest to patagoński Perito Moreno (na którego mam chrapkę przyszłą wiosną!), to ten niebieski kolor śniegu zanurzonego w wodzie jest po prostu piękny. Po prawej rozciąga się Grizzly Bear Lake, myślę więc, czy zejść nad jego brzeg i spróbować przejść inną przełęczą z powrotem do Paintbrush Canyon, czy może wrócić kanionem pod Mt Moran. To by była opcja wybitnie kusząca, jednak nie wiadomo, czy idąc kompletnie na dziko w dół rzeki, nie będę potrzebował trzy razy więcej czasu na dotarcie pod Leigh Lake. Wszak dochodzi trzecia po południu, a to sporo kilometrów i nie ma tam żadnej ścieżki. Cóż, decyduję się mimo wszystko odpuścić zabawę w Beara Gryllsa, bo chcę dotrzeć przez zmrokiem na parking i jechać dalej. Zatem… w górę! Skromny lunch, kilka kostek czekolady dla mocy, i po półtorej godziny wracam skrótem do szlaku, nadrabiając trochę drogi. Trasa wiedzie cały czas w dół, w niektórych miejscach można nawet potruchtać i zrobić 3.5 mili (niecałe 6 km) na godzinę, co według mnie jest niezłym wynikiem, przy założeniu, że jednak chodzi się po kamieniach i ma to sprawiać przyjemność, a nie żeby się zajechać. Szlak przecina naprawdę urokliwe miejsca, spotykam też kilku ludzi biwakujących w pobliżu. Przy tym popołudniowym słońcu kolor trawy jest tak intensywny, że wygląda niemal jak zielona farba w Paincie z Windows ’98. Dotarłszy do bardziej płaskiej doliny, prowadzącej prosto do jeziora, zauważam coś ciekawego. Po obu stronach ścieżki, zarośniętej krzakami, zaczynają się pojawiać krzaczki jagód. Takich malutkich, europejskich jagód, nie borówki amerykańskiej łatwej w uprawie, lecz bez smaku poza kopem z fruktozy. Naliczyłem cztery (pod)gatunki. Zwykłe, małe krzaczki z jagodami jak na lubelskiej wsi. Potem metrowe krzaki z mocno zdrewniałymi gałązkami, o owocach większych i słodkich, ale z aromatem… jałowca - bardzo ciekawy smak. Kolejne w stylu borówki bagiennej, ale bez nieprzyjemnego posmaku jak w tej na torfowiskach. I jeszcze takie najmniejsze, na dużych krzakach, mało słodkie w smaku. Czerwone z kolei, wyglądające jak owoce cisu, strasznie cierpkie i raczej niejadalne. Od jednej jagody człowiek się nie otruje, a spróbować można. A w kwestii trucizn, po drodze spotykam sporo niebieskich, niepozornych kwiatków. Coś mi przypominają, ale zmęczony marszem nie za bardzo analizuję, co takiego, aż po czasie pojawia się pewne podobieństwo do słynnego “arszeniku roślinnego”, który rośnie w górach europejskich. Tojad mocny. Okazuje się, że te niepozorne kwiatuszki wyrastają z rośliny rodzimej dla Ameryki, Aconitum columbianum. Liście bardziej przypominają pietruszkę niż te postrzępione kłęby u naszego tojadu, niemniej, to roślina zawierająca sporo akonityny, której już 2 miligramy (25 razy mniej niż cyjanku potasu!) powodują śmierć dorosłego człowieka w ciągu kilku godzin! 99% ziół nie ma absolutnie żadnej wartości, ale są wyjątki, co mogą dać popalić; akonityna wchłania się przez skórę i może sparaliżować np. dziecko wyrywające łodygi tych roślin gołą ręką. Taka ciekawostka.
Wieki cale temu robilismy podobna trase, tylko ze jechalismy autem z Minnesoty przez Poludniowa Dakote, potem Wyoming, Montana, Idaho, Washington State, i samolotem do domu z Seattle. Samchod nam padl zaraz obok Devils Tower. W jakims przydroznym garazu na pustkowiu naprawiali go nam mechanicy, ktorzy wygladali jak czlonkowie zespolu ZZ Top. To byly czasy!A spraye na niedzwiedzie sa bardzo pomocne!
@cccc Dzięki, fotki nie wszystkie były idealne, robiłem iPhonem. Przy słabym świetle potrzeba jednak dobrej pełnoklatkowej lustrzanki, wtedy pokazałbym piękne gwieździste niebo i zachód słońca bez rozmycia. W każdym razie nie używam żadnych filtrów - jedynie poprawiam czasem balans bieli, żeby zdjęcia odzwierciedlały rzeczywiste kolory.@2catstrooper Super! Przecież wiadomo, że nie zdobywałem bieguna południowego, trochę jest ludzi, którzy jeżdżą zobaczyć przyrodę gdzieś na dziko
;) jesteście w takim razie miejsce do przodu, bo nie dotarłem do rzeźb prezydentów w Dakocie
;)@Szyn3k Na pewno? Walczyłem z tymi linkami żeby wszystkie były dobrej jakości i ładowały się bez problemów. Zgodnie ze skryptem na forum, fotki są podpięte pod otwarty folder na Dropbox i powinny się automatycznie ładować. Jeśli to nie działa, to będę musiał robić załączniki z tymi brzydkimi ramkami.Pozdrowienia
Sz@lony napisał:@Szyn3k Na pewno? Walczyłem z tymi linkami żeby wszystkie były dobrej jakości i ładowały się bez problemów. Zgodnie ze skryptem na forum, fotki są podpięte pod otwarty folder na Dropbox i powinny się automatycznie ładować. Jeśli to nie działa, to będę musiał robić załączniki z tymi brzydkimi ramkami.Możesz spróbować jeszcze wrzucić na Google'a.
Masz świetne pióro!Nie rób wszystkiego w jednym poście, świetnie się czyta i ogląda w takiej formie odcinkowej
;) Trzeba mieć odwagę, żeby zejść z utartego szlaku turystycznego, podziwiam
:)
Jest co zobaczyć, im dłużej planuję wyjazd do Stanów, tym więcej punktów podróży się robi. Tak z ciekawości jak najtaniej można znaleźć loty do USA?
:D
Pomruk napisał:Tak z ciekawości jak najtaniej można znaleźć loty do USA?
:DNie wypada rozmydlać komuś relacji, ale jako świeżemu użytkownikowi podpowiem, że warto zajrzeć np. tu (tytuł sugeruje tylko Kanadę, ale Stany też tam są):vancouver-calgary-edmonton-z-pl-od-1254-zl-rt,232,154310
Sz@lony napisał:238 km przedreptanych w górach.6,174 m przewyższeń (tylko do góry, skoro auto w dolinie, wychodzi razy dwa).Mógłbyś wrzucić tracka albo jakąś mapę z przechodzonymi kilometrami, bo to interesujące dane?
@Sz@lony do planowania/obrazowania pieszych tras polecam mapy.cz rewelacja lub openstreetmap.Zainteresował mnie Big Sandy Trail o którym wcześniej nie słyszałem. Widoki fajne a wygląda właśnie na dreptanie niezbyt wymagające.
Sz@lony napisał:[ Dalej już mogłoby być niebezpiecznie, nie miałem raków ani liny, a wejście na szczyt jest eksponowane bardziej niż najsoczystsze fragmenty Orlej Perci, przy wysokości 4000 m n.p.m., i do tego bez szlaku czy łańcuchów.Orla Perć to nic, ale przejdź się taką granią np. Mięguszy to wtedy zobaczysz porządną ekspozycję (w kierunku północnym oczywiście)
;)
A propos grzybów i muchomora sromotnikowego :https://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci ... oxNewsLinkCo jakiś czas niestety zdarzają się w Polsce takie historie. NIe znam się na grzybach, ale młode muchomory sromotnikowe, można łatwo pomylić np. z kanią.
Kolega Sz@lony nie odpowiada nawet na prywatnego e-maila. Chcialem zaprosic do egzotyki, tak jak kiedys obiecalem i porzadna firma. Ktos moze wie cos wiedzej, czemu szanowny kolega tak nagle zamilkl? Pozdr.
Wracam tą samą szutrową drogą, pozostawiając za samochodem żółtą chmurę kurzu. Szybko wyschło po krótkim prysznicu z nieba. Za dnia lepiej widać kamienie i dziury, a także metalowe kraty umocowane nad wyschniętymi korytami strumieni, po których przejazd trzęsie autem tak przeraźliwie, jakby się miało rozpaść na kawałki. Ten dźwięk rani uszy straszliwie i podnosi ciśnienie do 280! Dobra, dojechałem do asfaltu. Czas skręcić w kierunku Grand Teton National Park, do którego jest bliziutko, bo jedynie trochę ponad 200 km. Mijając raz na jakiś czas małe miasteczka, gdzie nic nie ma poza paroma sklepami i stacją paliw, pytam wciąż o ten nieszczęsny spray; podobno w zeszłym tygodniu jakiś niedźwiedź rzucił się na rodzinę z dzieckiem w Yellowstone, ale ojciec użył gazu i obeszło się bez ofiar. Oczywiście nie ma, wyprzedane, wszak jestem w samym szczycie sezonu. W końcu w supermarkecie w Jackson tuż przed parkiem narodowym, udaje mi się go kupić. Uff. 40 dolarów pójdzie na zmarnowanie, ale bezpieczeństwo kosztuje. No bo co ja z tym gazem zrobię po wszystkim, do samolotu nie wezmę, nie rozstawię ostatniego dnia straganu przy drodze żeby go odsprzedać, nie oddam do sklepu jak pewien celebryta Kuźniar-the-moron, ani nie będę nim polował na kojoty żeby je upiec na rożnie. Mogłyby się okazać zbyt pikantne ;)
Jackson jest miastem dość turystycznym, z drewnianą, przaśno-góralską, acz ciekawą zabudową, położonym w drodze do Grand Teton i południowego wjazdu do Yellowstone. Coś jakby w charakterze Poronina przed Morskim Okiem, tylko w amerykańskim stylu. Przyjezdni siedzą w knajpach, rodziny z dziećmi spacerują wzdłuż drogi, skądinąd leci jakieś country. Korzystając z dobrego zasięgu, sprawdzam z ciekawości na Booking.com, ile tu kosztuje nocleg, gdybym jednak zechciał skosztować luksusu w postaci łóżka i prysznica. Matko Boska Przeciwlotnicza! Najtańszy to 313 dolarów plus podatek i opłata turystyczna, w podrzędnym motelu. Pokoje w góralskich domkach idą za dwa razy tyle. To jeszcze drożej, niż płaciłem kiedyś w bostońskim Hiltonie, i nigdy w sumie nie przebiłem $300 za noc. Ani aż tak szalony, ani bogaty nie jestem :D
Popołudniowe słońce chowa się leniwie za postrzępionymi górskim szczytami. Za miasteczkiem rozciąga się na dziesiątki kilometrów kwadratowych obszerna, trawiasta dolina z mokradłami, która jest ogrodzonym rezerwatem dla łosi. Łosie są w ogólne kochane, choć akurat szczęśliwie żadnego nie było blisko drogi. Na marginesie, polędwica z łosia jest przepyszna, piekłem kiedyś z niej wyborne steki na wyprawie do fińskiej części Laponii. Niemniej jednak, łoś kończący żywot na randce z samochodem nie zawsze odskakuje jak sarna, bo waży grubo ponad pół tony, i urywa całą karoserię powyżej poziomu maski, zabijając na miejscu wszystkich pasażerów. Oczy dookoła głowy i noga z gazu!
Już po zachodzie słońca, równolegle do drogi ciągną się ośnieżone gdzieniegdzie, strzeliste góry z monumentalnym Grand Teton pośrodku. Sporo osób jadących do Yellowstone robi tu zdjęcia, ale albo wcale nie skręcają do parku i jadą dalej, albo obejrzą tylko jezioro, jeden wodospad i uciekają. Oczywiście to błąd. Przejeżdżając przez uroczo nazywającą się miejscowość Moose, w której nie ma absolutnie nic poza skrzyżowaniem, docieram po zmroku pod Jenny Lake Visitor Center. Parking całkiem spory, ale pusty, gdzieś tylko chwilę wcześniej stało jedno auto. Okazuje się, że visitor centers we wszystkich parkach są permanentnie zamknięte przez wirusa, o istnieniu którego już zapomniałem. Są tu jednak otwarte łazienki z ciepłą wodą, także można przynajmniej się odświeżyć i iść spać, by z rana ruszyć w jeszcze porządniejszą trasę - dwudniową pętlę na 33.2 mile (53.2 km). Jeszcze mi do reszty nie odbiło, żeby mieć taki plan od początku, ale wyszło jak wyszło. Dormez bien.
————
Dzień 4. Cascade Canyon & Lake Solitude
Świt już dawno nastał, a ja po dwóch małych Heinekenach wczoraj wieczorem budzę się wyspany słodko jak dziecko. Normalnie bym ich nawet nie poczuł, ale na wyprawie to co innego. Plecak spakowany, pozostaje tylko podstawowe pytanie: jaką trasą iść? Mapy z parku mnie znów oszukały, bowiem istnieje trasa startująca od południowej strony Tetona pod lodowcem, okrążająca go i wracająca przez Cascade Canyon - ale odkryłem to dopiero w głębi Internetu po powrocie. Sugerując się więc mapą stwierdziłem, że dojdę do Lake Solitude (10 mil) od północnej strony góry, rozbiję tam namiot i wrócę nazajutrz przez przełęcz Paintbrush. Nie wiem, czy to najlepsza trasa, ale okazała się bardzo ładna. Gdybym nie planował spędzić jedynie dwóch dni w parku, to zaliczyłbym też wspinaczkę od południa aż na przełęcz pod Tetonem, do której nie prowadzi żadna ścieżka. Dalej już mogłoby być niebezpiecznie, nie miałem raków ani liny, a wejście na szczyt jest eksponowane bardziej niż najsoczystsze fragmenty Orlej Perci, przy wysokości 4000 m n.p.m., i do tego bez szlaku czy łańcuchów. Cóż, następnym razem. Przejdę zatem trasę przez Cascade Canyon i wrócę pętlą na północy przez Paintbrush Canyon.
Początek szlaku jest koszmarny. Urokliwe Jenny Lake u stóp Tetona, z możliwością płynięcia łódką zamiast przejścia pierwszych dwóch mil szlaku, przyciąga pełno turystów. Nawet na ścieżce jest ich sporo, w węższych momentach tuż przed Hidden Falls ciągną się rzędem: dzieci wydzierające japy, hałaśliwe nastolatki w klapkach z plastiku, ludzie ważący 200+ kg, typowy przekrój społeczny z większych miast. Wodospad jest fajny, ale nie powalający, w atmosferze ścisku i zapachu potu nie ma absolutnie żadnego uroku. Dalej trasa wiedzie pod górę na tzw. Inspiration Point, z którego widać zarówno całe Jenny Lake, Leigh Lake i fragment znacznie większego Jackson Lake. Jest to punkt przegięcia - apogeum turystów, choć wciąż jednak będące malutkim ułamkiem tłumów jak w Tatrach. Ułamkiem nie tylko liczebnym, ale także kulturowym. Od początku wyjazdu, aż do końca, nie widziałem na żadnym szlaku, w krzakach, w lesie, na łące czy w jeziorze, absolutnie żadnego śmiecia, papierka, folii, peta, puszki - zero, nic. Pamiętam mnie samego, który za dzieciaka wynosił z polskiego lasu śmieci łącznie z lodówką czy oponami od tirów, bo nie byłem w stanie zdzierżyć widoku takiej profanacji przyrody. Gdybym spotkał dziadów na żywo, to albo rozwiązanie niehumanitarne, albo kara finansowa w postaci całego 50% majątku zamienna na 12 lat sprzątania lasów po 10 godzin w tygodniu. Wówczas już nikt nigdy nie zobaczyłby śmiecia w lesie, podobnie jak chodników zaplutych gumami do żucia w Singapurze (jest bodaj 10 tys. dolarów kary za żucie gumy, prawo działa). Nie mam pojęcia dlaczego Amerykanie kochający się obżerać bekonem, strzelać do wiewiórek i nagrywać 95% światowego porno potrafią tak szanować otoczenie, a wielu Polaków postępuje odwrotnie, ale to raczej spostrzeżenia bez głębszego związku… ;)
Za Inspiration Point nastaje kompletna cisza. Kolejne kilometry w kanionie prowadzące jakby donikąd skutecznie odstraszają leniwych turystów. W jednym momencie człowiek znajduje się jakby za magiczną barierą oddzielającą Międzyzdrojowy horror od delektowania się przyrodą. Od tego miejsca spotykam już tylko uśmiechnięte, górskie dusze, mówiące “cześć” na szlaku i potrafiące pogadać przez chwilę. Na dzień dobry pojawia się para łosi, leniwie przeżuwających trawę koło rzeki:
Szlak nie jest na początku szczególnie inspirujący, takie ot przejście między pasmami gór po lewej i prawej stronie. Żałuję nawet chwilami, że nie zostałem dłużej w Wind River Range, ale na krótko. Tuż przed rozwidleniem dróg widoki są obiecujące, na przykład na Table Mountain - potężną górę z kilkoma tarasami zielonej jak na przekolorowanym zdjęciu trawy. Dalej pojawia się widok coraz masywniejszego Tetonu za plecami, który wynurza się zza dolinki wydrążonej przez lodowiec, w perfekcyjnym kształcie rozciągniętej litery U. Spotykam też ludzi wracających znad jeziora, którzy złowili porządnego pstrąga i idą go upiec na ognisku. Na zboczach gór spływają strumienie wody prosto z niewielkich lodowców, a gra kolorów z każdej strony jest niesamowita. Jestem jednak coraz bardziej padnięty, spocony i przeklinam ostatni etap podejścia, ale po paru godzinach docieram nad słusznie nazwane Lake Solitude. Wśród popołudniowego słońca kompletna pustka, lekko wiejący wiatr i przyjemny chłód spod lodowca, szczególnie kojący spaloną skórę po poprzednich dwóch dniach bez kremu z filtrem, a słoneczko dało popalić. Nie można tu biwakować, dlatego schodzę te z bólem zdobyte sto czy dwieście metrów w dół w pionie i rozbijam namiot w dolinie, mając kilometr milczącej łąki z lewej i prawej strony, pomiędzy kilkoma strumieniami biegnącymi dokądś delikatnie w dół. Przede mną zaś monumentalny masyw Grand Teton, na który pada światło zachodzącego słońca, wynurzające się raz na jakiś czas przez chmury. Nagrałem przed zmrokiem timelapse, ale nie wyszedł na tyle spektakularnie, żeby go wstawiać na YouTube. Po kolacji pozostaje przygotowany już śpiworek, do jutra ;)
Przepraszam za opóźnienie, postaram się odświeżać częściej stronę ;)
Dzień 5. Paintbrush Canyon, świstaki i wiatr próbujący urwać głowę
Poranek, niebo lekko upstroczone cumulasami. Strumyki za namiotem wciąż szumią, misie mnie nie odwiedziły, czas spakować rzeczy i iść naprzód. Mam coś szczęście do pogody ;) Lake Solitude wita mnie ponownie, tym razem z oświetlonymi ścianami granitu, które wczoraj zasłaniał chłodny cień. Trasa ku Paintbrush Divide - przełęczy, na którą trzeba się wspiąć, prowadzi czterokilometrową ścieżką na zboczach gór i osiąga około 3100 m wysokości. Na szlaku jest tylko jedno starsze małżeństwo, z którym rozmawiałem wczoraj, i którzy jako jedyni poza mną spali w dolinie z planem na przejście przełęczy nazajutrz. Dobra, nie licząc jeszcze jednego hipstera mieszkającego w lesie poniżej, na moje oko przynajmniej od dwóch miesięcy. Po drodze, podobnie jak wcześniej, spotykam pełno zwierzątek - niedużych i wyglądających jak wiewiórki, bardzo zwinnych, i oglądających teren jak wyprostowany suseł. Ilość nor tych gryzoni jest nie do policzenia, co kilka metrów dziury w ziemi. Jeszcze ciekawszym stworzeniem jest za to coś na kształt naszego bobra czy świstaka w wersji XL, co wyłazi na kamienie i lubi wylegiwać się na słońcu, a chowa się przed człowiekiem dopiero, gdy się podejdzie na mniej niż trzy metry. Nieco niżej, w dolinie, był potężny rudy okaz, ale bardziej płochliwy:
… zaś wyżej mieszkał taki z fajną kitką:
Nie będąc biologiem, jest to dla mnie wciąż jedynie sympatyczne, futrzaste stworzonko, gdyby którego było kiedyś przypadkiem w nadmiarze, to chętnie bym spróbował w postaci upieczonej na ognisku. Na marginesie, obrońców przyrody uspokoję: nawet gdyby pan Donald umarł po drugiej kadencji, pięć razy zmartwychwstał, i rządził Stanami w eksploatujący zasoby naturalne sposób przez kolejne wcielenia, to w życiu nie zmniejszyłby liczebności przyrody do tej europejskiej. Przy takiej powierzchni po prostu się nie da bez celowego użycia bomb atomowych. W USA ilość dzikich zwierząt jest niesamowita, radzą sobie świetnie i to jest piękne. Tegorocznej wiosny, pewnym wieczorem, widziałem nawet ślicznego, rudego lisa polującego na zająca w samym centrum Chicago ćwierć mili od Willis Tower i Loop, czyli lokalizacji kilkusetmetrowych wieżowców, trochę mnie ten widok zaskoczył! Zajęcy wprawdzie zawsze było pełno na każdym kawałku trawnika, oposów stołujących się na śmietnikach i szopów też, ale że lis? W każdym razie przestraszył się mnie i zajączek uszedł z życiem ;)
Trasa na przełęcz nie jest szczególnie wykańczająca ani niebezpieczna, choć sukcesywnie pnie się pod górę. Na grani znajduje się kilka sporych płatów śniegu, z których wypływają strumyki. Na niektórych widać ceglastoczerwone plamy - ciekawe, czy to jakieś jednokomórkowce wcinające śnieg? Jednak przede wszystkim przełęcz wita mnie przeraźliwym wiatrem! Takim, że nie słyszę własnych myśli, uszy chce urwać i powalić na ziemię. Robiąc zdjęcia, telefon trzymam zaciśnięty obiema rękami, jakbym go teraz stracił gdzieś na skałach, to koniec. Wreszcie rodzi się myśl: trzeba wejść na któryś z pobliskich szczytów, sama przełęcz nie wystarczy i pozostawi lekki niesmak, że było się tak blisko, a nie zachłysnęło panoramą z wierzchołka. Stawiam zatem na bezimienny szczyt z lewej strony (około 11.000 stóp, czyli 3350 m), wyrastający tuż przed skrętem w dół do Paintbrush Canyon. Od północno-wschodniej strony spada on pionowym urwiskiem , ale od południowej można na niego bezpiecznie wejść, przeskakując kamienisty gruz trochę jak na Babią Górę w bardziej stromej, lecz mniejszej skali. Spomiędzy niego wyrastają niewielkie rośliny o zapachu anyżu lub konopii, że aż wspominam najpierw grzane wino jesienią przy kominku, a potem biednych mieszkańców Seattle i Portland, if you know what I mean. Wiatr hula niemiłosiernie; na filmikach nie słychać potem ani słowa, które dodawałem nagrywając panoramę. Po jakimś czasie staję na szczycie - widok jest, zgodnie z przewidywaniami, przepiękny! Na północ rozciąga się dolina z jeziorami poniżej Mt Woodring, Thor Peak i słynnym Mt Moran, górujących ponad kanionem, przez który nie prowadzi żaden szlak. Z tyłu zaś widok na okolicę, z której tu przyszedłem, a od prawej zaśnieżone stoki szczytów bez nazw na mapie. Jedno jezioro prezentuje się szczególnie obiecująco, bowiem wpada doń lodowiec, a na powierzchni pływają jego kawałki, które zanurzone w ciemnoniebieskiej wodzie, mienią się niesamowitym błękitem. - To jest moje Must See - pomyślał Szalony - po czym zszedłszy z góry na grań, oddzielającą dopiero co odkryte jeziora od kanionu ze szlakiem, ruszył ostro w dół.
Schodząc przed siebie, mijam kilka mniejszych czy większych jezior. Kolor skał robi ciekawe wrażenie - patrząc na nie, ma się wrażenie, jakby to była pustynia w Arizonie trochę przemielona w żwirowni, a z drugiej strony na pomarańczowych kamieniach, w środku sierpnia, spoczywa gdzieniegdzie bielusieńki śnieg, od którego wieje przyjemnym chłodem. Idę i idę, ale odwieczne, zwodnicze wrażenie bliskości danego obiektu w górach daje o sobie znać, dlatego też do celu docieram dopiero po godzinie. Jezioro nie ma nazwy, być może przez niewielki rozmiar. Przechodzę trawersem stromy stok, choć gładka połać śniegu kusi, by na nią wejść. Niby to nie himalajski lodowiec, ale ludziom wrzucającym filmiki jak chodzą bez zabezpieczenia po jakimkolwiek lodowcu, chyba utkwił gwóźdź w mózgu - wystarczy na kilka metrów głęboka szczelina, nigdy nie wiadomo, co jest pod nogami, i do widzenia, porządne nieszczęście załatwione! Z wiekiem przybywa mi wyobraźni, nie wiem czy to zły znak…
Kolory są urocze. Choć nie oszukujmy się, nie jest to patagoński Perito Moreno (na którego mam chrapkę przyszłą wiosną!), to ten niebieski kolor śniegu zanurzonego w wodzie jest po prostu piękny. Po prawej rozciąga się Grizzly Bear Lake, myślę więc, czy zejść nad jego brzeg i spróbować przejść inną przełęczą z powrotem do Paintbrush Canyon, czy może wrócić kanionem pod Mt Moran. To by była opcja wybitnie kusząca, jednak nie wiadomo, czy idąc kompletnie na dziko w dół rzeki, nie będę potrzebował trzy razy więcej czasu na dotarcie pod Leigh Lake. Wszak dochodzi trzecia po południu, a to sporo kilometrów i nie ma tam żadnej ścieżki. Cóż, decyduję się mimo wszystko odpuścić zabawę w Beara Gryllsa, bo chcę dotrzeć przez zmrokiem na parking i jechać dalej. Zatem… w górę! Skromny lunch, kilka kostek czekolady dla mocy, i po półtorej godziny wracam skrótem do szlaku, nadrabiając trochę drogi. Trasa wiedzie cały czas w dół, w niektórych miejscach można nawet potruchtać i zrobić 3.5 mili (niecałe 6 km) na godzinę, co według mnie jest niezłym wynikiem, przy założeniu, że jednak chodzi się po kamieniach i ma to sprawiać przyjemność, a nie żeby się zajechać. Szlak przecina naprawdę urokliwe miejsca, spotykam też kilku ludzi biwakujących w pobliżu. Przy tym popołudniowym słońcu kolor trawy jest tak intensywny, że wygląda niemal jak zielona farba w Paincie z Windows ’98. Dotarłszy do bardziej płaskiej doliny, prowadzącej prosto do jeziora, zauważam coś ciekawego. Po obu stronach ścieżki, zarośniętej krzakami, zaczynają się pojawiać krzaczki jagód. Takich malutkich, europejskich jagód, nie borówki amerykańskiej łatwej w uprawie, lecz bez smaku poza kopem z fruktozy. Naliczyłem cztery (pod)gatunki. Zwykłe, małe krzaczki z jagodami jak na lubelskiej wsi. Potem metrowe krzaki z mocno zdrewniałymi gałązkami, o owocach większych i słodkich, ale z aromatem… jałowca - bardzo ciekawy smak. Kolejne w stylu borówki bagiennej, ale bez nieprzyjemnego posmaku jak w tej na torfowiskach. I jeszcze takie najmniejsze, na dużych krzakach, mało słodkie w smaku. Czerwone z kolei, wyglądające jak owoce cisu, strasznie cierpkie i raczej niejadalne. Od jednej jagody człowiek się nie otruje, a spróbować można. A w kwestii trucizn, po drodze spotykam sporo niebieskich, niepozornych kwiatków. Coś mi przypominają, ale zmęczony marszem nie za bardzo analizuję, co takiego, aż po czasie pojawia się pewne podobieństwo do słynnego “arszeniku roślinnego”, który rośnie w górach europejskich. Tojad mocny. Okazuje się, że te niepozorne kwiatuszki wyrastają z rośliny rodzimej dla Ameryki, Aconitum columbianum. Liście bardziej przypominają pietruszkę niż te postrzępione kłęby u naszego tojadu, niemniej, to roślina zawierająca sporo akonityny, której już 2 miligramy (25 razy mniej niż cyjanku potasu!) powodują śmierć dorosłego człowieka w ciągu kilku godzin! 99% ziół nie ma absolutnie żadnej wartości, ale są wyjątki, co mogą dać popalić; akonityna wchłania się przez skórę i może sparaliżować np. dziecko wyrywające łodygi tych roślin gołą ręką. Taka ciekawostka.