Dodaj Komentarz
Komentarze (8)
zzeke
7 grudnia 2018 09:33
Odpowiedz
Wchodzę na pokład tej relacji i będę śledził z przyjemnością;-) Tak się składa,że właśnie 13.11 kończyliśmy naszą australijską przygodę w ...Melbourne:-)Nie przeszkadzając w relacji, pozwolę sobie jedynie na mały subiektywny wtręt i napiszę,że to miasto było największym i jedynym na szczęście rozczarowaniem w tej podróży. Jest bardzo,bardzo słabe... Wszystkim planującym wizytę tamże sugeruję, by się dobrze zastanowili, bo szkoda cennego czasu gdy tyle innych, pięknych miejsc w Australii. Dobrze,że można było "uciec" na GOR:-) Czekamy na ciąg dalszy!
lovenz
9 stycznia 2019 22:23
Odpowiedz
Bardzo miło i fajnie się czytało tą relację więc mam prośbę abyś publikowała zawsze relację po jakimś wyjeździe.
kasiak80
20 stycznia 2019 22:16
Odpowiedz
Na koniec krótkie subiektywne podsumowanie wyprawy do Australii zawierające moje rady i spostrzeżenia - może komuś się przyda podczas planowania podobnego tripu.Przelot kosztował 1900 PLN/osoba z Londynu (Heathrow) – bilety kupiliśmy z 9 miesięcznym wyprzedzeniem (w lutym) poprzez Opodo. W trakcie zmieniono nam miejsce wylotu z Australii z Brisbane na Sydney - OTA zachowało się w porządku i poinformowało nas o tym mailowo, a po telefonicznej konsultacji z AIR China zaakceptowaliśmy zmianę (tym bardziej, że zapłaciliśmy już 20% za kampera Jucy).AIR China - to był pierwszy mój lot „nie tanimi” liniami i nie mogę narzekać. W cenie biletu były 2 duże bagaże nadawane. Z 4 odcinków (tam i z powrotem) trzy odbyliśmy nowymi maszynami z bardzo dobrze działającą rozrywką pokładową - tylko podczas powrotu do LHR trafił nam się mocno wyeksploatowany egzemplarz. Dodatkowo na każdy lot były dwa gorące posiłki i możliwość skorzystania z piwa i wina (chińskie piwo w puszkach 0,33 l, wino w plastikowych kubeczkach nalewane mniej więcej do połowy - nic specjalnego, ale przyspieszyło podróż). Podczas jednego z przelotów miłe panie stewardessy zafundowały nam dodatkowy ciepły posiłek - takim gratisom się nie odmawia.
;)Kamper - 1100 AUD /14 dni wraz z pełnym ubezpieczeniem – skorzystaliśmy z Jucy, gdyż mieli najlepszą ofertę pojazdu dla 2 osób w stosunku do ceny - plus dobre opinie. Rezerwowaliśmy jeszcze w maju, a udało nam się zbić cenę o 5% (najpierw dokonaliśmy wyceny, ale nie kończyliśmy rezerwacji, a po paru dniach Jucy samo zaproponowało zniżkę i dodatki gratis). Sam samochód to Toyota z 2013 r. z przebiegiem ok 210 tys. km i w automacie. Samochód w standardowym wyposażeniu miał kuchenkę gazową wraz z dwoma małymi butlami, zlew, garnki, kubki i sztućce oraz lodówkę. Zasilanie składało się z 2 akumulatorów oraz paneli słonecznych na dachu więc nie było ryzyka, że po dłuższym postoju nie odpali. Obsługa Jucy jak wszyscy Australijczycy „don’t worries” przy oddaniu auta sprawdzili tylko stan baku i licznika i to by było na tyle jeśli chodzi o formalności. Telefon - byliśmy nastawieni na zakup karty SIM z Telstry, ale różnica cenowa w stosunku do zakresu usług spowodowała, że na miejscu kupiliśmy kartę Optus. Za 30 AUD na karcie mieliśmy nielimitowane rozmowy w Australii (co okazało się przydatne w kontakcie z kampingami oraz znajomymi, którzy też mieli kartę australijską) oraz 30 GB Internetu. Na zasięg nie mogliśmy za bardzo narzekać – tylko sporadycznie trafiały się miejsca, gdzie nie było „sieci”. Kartę australijską wsadziliśmy do trzeciego telefonu, który jednocześnie służył za gps i włączyliśmy funkcję routera - polecam – jeden minus telefon szybko się rozładowywuje.Kampingi – 400 AUD/13 nocy za unpowered site – mieliśmy dwie aplikacje: WikiCamps (pierwsze 14 dni bezpłatne) oraz Campermate (bezpłatna). Większość poleca WikiCamps, jednak dla mnie Campermate był bardziej intuicyjny w obsłudze i większość noclegów znaleźliśmy przez tą aplikację. Na wszystkich kampingach na jakich byliśmy był prysznic z ciepłą wodą oraz kuchnia (dobrze wyposażona). Większość miała też darmowe grille elektryczne. W okresie w którym byliśmy nie było też problemu z wolnym miejscem – jeden minus, że biura w większości przypadków są otwarte max do 18 godziny i później ciężko o nocleg ( w weekendy jeszcze krócej). Staraliśmy się więc tak planować trasę, aby zakończyć podróż przed godziną zamknięcia wybranego kampingu.Adapter do prądu – warto zainwestować parę złotych więcej i kupić dobrej jakości (znajomi mieli przejściówkę uniwersalną, która była przeznaczona na różne kraje i się nie sprawdziła). Dodatkowo warto zabrać ze sobą rozgałęziacz prądu (tzw. Złodziejkę) – ładując tak jak my tylko podczas posiłku w kuchni na Kampingu lub w aucie mieliśmy permanentnie niedoładowane urządzenia elektryczne.Noclegi Melbourne - Experience Bella Hotel Apartments - 280 AUD za 2 noce/4 osoby – apartament w wieżowcu bardzo blisko centrum (żeby nie powiedzieć że w centrum) w bardzo wysokim standardzie. Gdyby nie promocja na bookingu nie zdecydowalibyśmy się raczej na niego. Nocleg Sydney - Glasgow Arms Hotel – 250 AUD 3 noce/2 osoby – hotel przyzwoity, miał wszystko co powinien. Łazienka w pokoju , tv, suszarka oraz możliwość skorzystania z aneksu kuchennego (wraz z różnymi przekąskami typu ciastka, kawa, herbata, dżemy i miód). Położony blisko Ogrodu Przyjaźni Chińskiej i ok. 35 minut piechotą do Opery.Lot Brisbane-Sydney – 60 AUD/osoba – Tigerair – wystartował i wylądował punktualnie – bez przygód. Odprawa online. Paliwo – zasada czym bliżej dużego miasta tym paliwo tańsze, a różnice dość znaczne (ponad 20%). Tankowaliśmy paliwo (PB 91) nawet poniżej 120 centów za litr, a widziałam cenę ponad 160 centów.Ceny i płatności – wszystkich płatności dokonaliśmy kartą revolut (tylko raz musieliśmy płacić gotówką, gdyż była awaria terminalu) – średni kurs wyszedł nam 2,68 za 1 dolara, a karta nas ani razu nie zawiodła.Ceny w Australii są wyższe niż w Polsce, ale nie można demonizować – większość zakupów spożywczych robiliśmy w sklepach Coles lub Woolworth. W Colesie cały czas są promocje, na których można kupić różne produkty za pół ceny (wtedy nawet niektóre ceny są niższe niż u nas). Przykładowo:Sok 3 litry – 3 AUDDanie gotowe chińszczyzna z ryżem i jagnięciną – 5 AUDŻel pod prysznic Nivea – 3 AUDMięso na grilla (steki wołowe) – od 5 do 10 AUDWino – od 5-6 AUD za butelkę (sklepy z alkoholem znajdują się zawsze blisko sklepów spożywczych)Co jest drogie?Piwo - od 3 do 5 AUD za butelkę 0,385 litra w sklepie, w pubie od 6 do 12 AUD za piwo.Lody gałkowe – ok 6-8 AUD za porcję.Reasumując – według naszej opinii do Australii z Polski nie opłaca się lecieć na mniej niż 3 tygodnie, bo przelot stanowi przeważającą część kosztów wycieczki (tak więc oszczędzajcie dni wolne
:)). Finansowo wycieczka wyszła nas dużo korzystniej niż myśleliśmy, a nie unikaliśmy posiłków w knajpach czy napojów wyskokowych do kolacji po ciężkim dniu. Obawialiśmy się też, czy taki sposób podróżowania (czyt. kamper i kampingi) będzie dla nas odpowiedni i czy przetrwamy te trudy i znoje – pragnę uspokoić: da się przeżyć, a nawet jest bardzo wygodnie.
:) Dość powiedzieć, że nie mówię 'nie' kolejnym wyprawom kamperem! Mało tego – zaczynamy planować trip wzdłuż zachodniego wybrzeża Australii. Może nie za rok, być może nie za dwa, ale kiedyś na pewno zbierzemy materiał na kolejną relację z kangurem w tle!
larackm
21 stycznia 2019 21:06
Odpowiedz
Super relacja, z niecierpliwością czekałam na kolejne odcinki. Niezwykle dokładna, obrazowa i z poczuciem humoru
:-). Miło się będzie czytało kolejne !!!!
raphael
5 marca 2019 19:15
Odpowiedz
Wow! Świetna relacja. Dużo wrażeń, wskazówek i inspiracji.Jedyne, co mnie nieco "przybiło", to:kasiak80 napisał:W gratisie ostrzega nas przed … australijskimi insektami wielkości pchły (przynajmniej tak wyglądało to na zdjęciu, które pan nam pokazał – tak tak, mieliśmy darmową lekcję biologii
:)) i sugeruje, by oglądać swoje nogi po wyjściu z plaży.... noż wiedziałem, że jadowite pająki, parzące meduzy, żarłoczne krokodyle i agresywne rekiny... ale żeby jeszcze wszędzie-włażące insekty ... i jak tam się kąpać, opalać, tarzać w piachu
:cry:
iguan007
25 września 2019 05:08
Odpowiedz
kasiak80 napisał:Zostawiamy Brisbane za sobą – to miejsce to kolejny dowód na to, że główną zaletą Australii jest natura, przynajmniej w naszej opinii. Miasto nie zrobiło na nas oszałamiającego wrażenia i z perspektywy czasu cieszyliśmy się, że nie zaplanowaliśmy w nim więcej czasu na zwiedzanie, bo te 3 godziny były aż nadto.(...)Nasza opinia dotycząca Brisbane jest jak najbardziej subiektywna – na kampingu Galaxy Caravan Park rozmawialiśmy z kilkoma mieszkańcami Sydney i zachwalali oni Brisbane twierdząc, że jest ono dużo lepszym miejscem do życia niż Sydney. Cóż, już niedługo będziemy mieli okazję się przekonać.
:)]Czyli tak naprawde to tylko przeszliscie z New Farm do Kangaroo Point? Nie byliscie w ogrodach botanicznych, South Banku, centrum miasta czy Mt Coot-tha? Osoby z ktorymi rozmawialiscie maja racje - Brisbane ma wiele do zaoferowania. Tylko zeby to zobaczyc to trzeba poswiecic wiecej niz 3 godziny.
A tak bardziej prozaicznie - po drodze nie mieliśmy żadnego problemu z miejscem parkingowym.
Zostawiamy za sobą Great Ocean Road. :( Żałuję, że nie możemy spędzić tam więcej czasu, ale mamy dość napięty grafik. Kolejny przystanek - Grampiany i przed nami ponad 200 km. Nie wyobrażamy sobie jazdy po zmroku, szczególnie gdy przy drodze widzimy co jakiś czas martwe kangury...).
Po 17.00 docieramy do Halls Gap i dosłownie w ostatniej chwili wpadamy do recepcji (Australijczycy szanują swój czas i traktują bardzo poważnie godziny swojej pracy :)). Płacimy 32 AUD, parkujemy samochód, a że jeszcze wczesna godzina ruszamy do Venus Baths. Jakby to delikatnie ująć - no co kto lubi, nas to miejsce nie urzekło, może była to nieodpowiednia pora dnia albo roku.
Wracamy na kamping, a tam czeka nas gorące przywitanie w postaci stadka kangurów!
I tym optymistycznym akcentem kończymy nasz kolejny dzień australijskiej przygody. :)Dzień 8 – 16.11.2018
Budzimy się wcześnie rano, a po wyjściu z auta czeka nas niemiła niespodzianka – nie więcej niż 2 stopnie. Toż to szok i niedowierzanie :) - w końcu od takich temperatur uciekliśmy na drugi koniec świata, a tu trzeba jeść śniadanie okutanym w bluzę, kurtkę, a nawet czapkę (rękawiczki co poniektórym też się przydały), tym bardziej, że kuchnia jest otwarta.
Wczesna pora sprawia, że camping wydaje się opustoszały. Ale to tylko wrażenie, bo w drodze do kuchni w pewnej chwili poczuliśmy się jak w horrorze – znikąd pojawia się kangur, potem drugi, trzeci, …, dziesiąty. Istna inwazja! Na szczęście to tylko statyści, nie mają zamiaru atakować. :)
Po śniadaniu ruszamy w drogę - udajemy się autem na parking Wonderland Car Park do pierwszej atrakcji zaplanowanej na ten dzień, czyli Pinnacles Lookout.
Droga z parkingu bardzo przyjemna, słońce coraz wyżej, a nam z każdym krokiem robi się cieplej (dość powiedzieć, że krem ochronny poszedł w ruch – dużo naczytaliśmy się o koniecznej w Australii ochronie przed słońcem ze względu na dziurę ozonową. Niestety nikt nie zasugerował, żeby posmarować sobie też przedziałek we włosach, w efekcie do końca pobytu w Australii nigdy nie zapominałam już o czapce z daszkiem).
Przechodzimy przez malowniczy Grand Canyon oraz Silent Street.
Po ok. 30 minutach drogi docieramy do Pinnacles Lookout i oczom naszym ukazuje się piękny widok na jezioro Bellfield i okolice. Miejsce idealne jako tło fotografii dla osoby stojącej na krawędzi skały – według mnie było bezpiecznie, jednak przeciwnicy mojej kariery jako instagirl zabronili mi ryzykować życie dla zdjęcia. Uległam, musiałam jakoś wrócić do PL. :)
Wracamy na parking i z tego samego miejsca kierujemy się do oddalonego o 10 minut Splitters Falls.
Jest to mały (z naciskiem na ‘mały’) strumyczek spływający po kamieniach. Chciałoby się rzec ‘mała rzecz, a cieszy’, jednak nie. Według mnie można odpuścić (chyba że trafiliśmy tam w złym okresie - jeśli o innej porze roku ten wodospad 'olśniewa', odradzamy odwiedzać go w listopadzie).
Następnie jedziemy do Silverband Waterfall – i to już jest wodospad na całego! (Przynajmniej póki nie zobaczy się MacKenzie Falls :))
Z wielką nadzieją na piękny widok i zdjęcia godne nagrody World Press Photo ;) jedziemy ku Reeds Lookout i The Balconies. I tutaj – nie wierzę – kolosalne rozczarowanie! Ktoś złamał mi serce stawiając barierki i na The Balconies co najwyżej mogę sobie popatrzeć z dystansu. Zdjęcie z efektownym ujęciem tak dobrze znanym z for internetowych i z każdej relacji z wyprawy w Grampiany pozostanie już na zawsze w sferze marzeń (ponoć ‘nigdy nie mów nigdy’, ale tam nigdy nie wrócę). Mój mąż za to odetchnął z ulgą.
Na koniec odwiedzamy MacKenzie Falls - i to była ta ‘wisienka na torcie’, miejsce, które spowodowało, że odwiedziny Grampian okazały się być dobrym wyborem! Moim zdaniem najbardziej majestatyczny, potężny i malowniczy wodospad, jaki widzieliśmy w Australii (no może na równi z Purling Brook Falls – ale to w kolejnych dniach).
Pod wieczór wracamy na kamping na drugą noc w Halls Gap – kupujemy mięso na grilla i odpoczywamy przed kolejnym dniem, podczas którego czeka nas wiele kilometrów do przejechania. Podczas całej naszej wyprawy można było zauważyć, że Australijczycy kochają grillować. W różnych miejscach stoją darmowe grille (nawet w parku w centrum Brisbane), a my na pierwszego grilla wybraliśmy kamping, w którym grill był płatny – 1 AUD :) - później już na taką ‘atrakcję’ przez cały wyjazd nie trafiliśmy.
W mojej subiektywnej ocenie, gdyby nie MacKenzie Falls, Grampiany spokojnie mogłabym odpuścić. Ale to tylko zdanie moje i małżonka. Nie wiem na ile nasza ocena wynikała z faktu, że akurat w tym dniu fatalnie się czuliśmy (przeziębienie), a ile z nadmiernych oczekiwań w stosunku do np. The Balconies. Dodatkowo, jeśli ktoś kocha chodzić po górach i Tatry to jego drugi dom, niech nie traktuje The Grampians jako gór, bo jego rozczarowanie będzie srogie.
Reasumując, było ładnie.
Dzień 9 - 17.11.2018
Budzimy się w Halls Gap wcześnie rano (w Australii 6.00-7.00 rano to stała godzina naszej pobudki i od razu rzucamy się w ‘wir wydarzeń’, w domu wczesne wstawanie sprawia mi nie lada przykrość). Ponownie w towarzystwie kangurów udajemy się do kuchni na śniadanie (oczywiście w czapce i rękawiczkach). Zapowiada się ciężki dzień, mamy do pokonania prawie 700 km. W naszym kamperze tylko jedna osoba jest kierowcą, ja wolę pozostać na stanowisku pilota, dla bezpieczeństwa otoczenia. Planujemy dojechać jak najbliżej Yarrangobilly Caves - za nocleg wybieramy sobie miasteczko Tumut.
Na drodze, szczególnie w okolicach Halls Gap, trzeba uważać – za każdym zakrętem czają się kangury, o czym przypominają co jakiś czas znaki na drogach.
Jednak zagrożenie nadchodzi z powietrza - zabijamy dużego ptaka – przykra sprawa, wszystko dzieje się tak niespodziewanie, że nie ma żadnej możliwości reakcji. Trafił nam się prawdziwy kamikadze – nawet nie zauważyłam, skąd nadleciał. :( Pokazuje nam to, że warto jechać jeszcze wolniej – mąż stara się nie przekraczać 100 km/h.
Dojeżdżamy do Bendigo i robimy zapasy na następne parę dni w Colesie (ten sklep urasta do rangi naszego żywiciela w Australii – ceny przystępne, bardzo korzystne promocje, a do tego bardzo dobre gotowe dania za 6 AUD, dzięki czemu nie trzeba stać przy ‘garach’, wystarczy mikrofala i vuala! Smacznego).
Do Tumut docieramy ok. godziny 17.00. Nasz wybór padł na camping Riverglade Caravan Park (28 AUD) –bardzo fajny, z przyjemnym otoczeniem w postaci rzeki i drzew, można szybko zapomnieć, że camping stoi w środku sporego miasteczka. Kamping ma dużą otwartą kuchnię, łazienki i prysznice bardzo blisko campera, podczas naszego pobytu przebywało tam mało ludzi. Warto wspomnieć, że na recepcji pracuje bardzo sympatyczna pani – istniało ryzyko, że nie zdążymy do Tumut w godzinach jej pracy i chciała zostawić nam klucz w kopercie w specjalnej skrzynce.
Jesteśmy na miejscu na tyle wcześnie, że mamy czas przejść się na miasto. Zaraz obok jest Woolworth – kupujemy miejscowe wino i odpoczywamy nad rzeką.
Dzień 10 - 18.11.2018
Rano budzimy się dość późno jak na nas, bo tuż przed 8.00. szybko się zbieramy . Tankujemy i jedziemy Snowy Mountains Highway w stronę Yarrangobilly Caves. Jest to bardzo malownicza droga - raz ma się wrażenie, że jedziesz w Szkocji (pastwiska i pagórki), innym razem, że to droga w górach chorwackich (las, ostre zakręty i przepaście) – do tego co chwilę znaki ostrzegają przed strusiami i dzikimi końmi.
Po drodze zatrzymujemy się przy Black Perry Lookout.
Następnie docieramy do Jaskiń (ostatnie parę km szutrową drogą). W punkcie informacji turystycznej, a zarazem głównego biura parku narodowego uzyskujemy wszystkie informacje. Taka mała dygresja – mam wrażenie, że większość pracowników parków w Australii kocha swoją pracę i opowiadając nam różne rzeczy starali się przekazać swoją miłość do tego miejsca. Tak też było i tym razem – pani była zafascynowana ‘swoim’ parkiem i wyraźnie rozczarowana, że nie chcemy kupić biletu za 45 AUD na zwiedzanie wszystkich jaskiń.
Decydujemy się zwiedzić jedynie darmową część jaskiń, czyli South Glory Cave i szlakiem „River Walk” dojść do Thermal Pool – basenu położonego w centrum parku ze źródlaną ciepłą wodą.
Sam park jest bardzo miłym miejscem wchodzącym w skład Kościuszko National Park. A zwiedzanie go zajmuje max. 2 godziny, w związku z tym wybraliśmy tą atrakcję na naszej drodze zamiast góry Kościuszki.
Kontynuujemy drogę do naszego kolejnego punktu wycieczki – Jervis Bay (z jaskiń to jeszcze 400 km). Pierwsze 100 km to jeszcze Snowy Mountains Highway – więc sama przyjemność.
Ale gdy wyjeżdżamy na drogę prowadzącą do Canberry piękne widoki zostały zastąpione przez cmentarzyska martwych zwierząt (kangury, wombaty) - przez cały wyjazd nie było takiego natężenia. Dodatkowo po drodze natrafiamy na najprzyjaźniejszy protest, jaki kiedykolwiek widzieliśmy – Australijczycy machają do nas przyjaźnie idąc wzdłuż drogi z transparentami ‘SAVE KOSCI’. Nie domyśliliśmy się, o jakie KOSCI chodzi – dopiero wujek Google nam pomógł. KOSCI to nic innego jak Kosciuszko National Park, a protestujący chcą chronić swój park przed dzikimi końmi, które niszczą naturalne środowisko.
Wieczorem meldujemy się w miejscowości Huskisson na kampingu Holiday Haven White Sands (32 AUD – unpowered site –nasz kamper tylko takiego miejsca potrzebuje). Camping jak camping, nie jest na mojej liście 3 najlepszych, na których spaliśmy – unpowered site jest niewiele, a do tego blisko płotu, obok którego przebiega chodnik. Na szczęście wszystko oddziela płot obrośnięty jakąś zieleniną. Bardzo chcieliśmy przenocować bezpośrednio w Parku Booderee, ale w związku z tym, że jest niedziela to recepcja pracuje tam do 15.00, więc nie było możliwości, byśmy zdążyli (na nasze mailowe błagania i pertraktacje odpisali nam DON’T PANIC, po czym … poszli do domu – telefon został wyłączony :D). Zostawiamy po 2 ciężkich dniach samochód na kampingu i wzdłuż plaży idziemy do centrum Huskisson.
Miasteczko jest małe i naprawdę urocze (może to efekt pustek w niedzielę). W małej knajpce zjadamy pierwszą rybę w Australii – w formie burgera – PYCHA.
Z ciekawostek - w centrum miasta stoi pomnik żołnierzy australijskich walczących na frontach różnych wojen, w parku jest plac zabaw dla dzieci, do tego mały port.Dzień 11 - 19.11.2018
Mimo obaw o spokojny sen (tak jak pisałam wcześniej nasze miejsce na campingu było blisko chodnika, a co za tym idzie – blisko ulicy) budzimy się wyspani i gotowi na kolejny dzień pełen przygód! Na szczęście dla nas skończył się maraton kilometrów – najdłuższy do przejechania odcinek (i naszym subiektywnym zdaniem najmniej ciekawy) mamy za sobą! Wraz z mężem wolimy zwiedzać polegając na sile własnych nóg i ta długa przeprawa samochodem w końcu stała się dla nas męcząca i nawet wspaniałe widoki za oknem nie rekompensowały nam monotonnego siedzenia w samochodzie. Paradoksalnie jednak wybór takiego środka transportu w przypadku Australii jest najbardziej logiczny, a do tego najtańszy – inaczej nie zwiedzilibyśmy tylu miejsc. Coś za coś.
Żegnamy się więc z Huskisson i ruszamy do Booderee National Park. Płacimy 11 AUD (za samochód, piesi i rowerzyści dostają się na teren parku za darmo), dostajemy mapkę i nareszcie wjeżdżamy.
Wita nas słońce, temperatura dużo powyżej 20 stopni i … prawie puste, wyasfaltowane drogi wytyczone wśród wszechpanującej zieleni. Decydujemy się zwiedzić miejsca, do których najłatwiej dostać się spacerkiem z samochodu. Chyba mamy kryzys środka wakacji :) i gremialnie decydujemy się nie zwiedzać całego parku, a jedynie interesujące nas punkty. Na początku więc kierujemy się do Scottish Rocks. Oczywiście australijski porządek nas nie zawiódł – czeka na nas jak zwykle parking i wytyczona ścieżka nad zatokę. Idziemy więc spacerkiem kilka minut przez bardzo ładny las i oto oczom naszym ukazuje się rajski zakątek (nie, naprawdę nie przesadzam).
Plaża jest boska i aż zaprasza do długiego spaceru, postanawiamy więc jej nie odmawiać i ruszamy wzdłuż brzegu do majaczącego gdzieś w oddali Hole In The Wall. Spacer zajmuje nam dobre 20 minut w jedną stronę, ale było warto – pełen relaks, przejrzysta woda, niesamowite widoki i wreszcie po dwóch dniach odpoczynek od samochodu, bajka!
Przy Hole In The Wall spotykamy bardzo przyjaznego pana, który bez oporów zgadza się zrobić nam zdjęcia. W gratisie ostrzega nas przed … australijskimi insektami wielkości pchły (przynajmniej tak wyglądało to na zdjęciu, które pan nam pokazał – tak tak, mieliśmy darmową lekcję biologii :)) i sugeruje, by oglądać swoje nogi po wyjściu z plaży. Cóż, w raju jak się okazało też nie było idealnie. :)
Wracamy do samochodu i kierujemy się na Murrays Beach i dalej spacerkiem na Governor Head.
Miejsce to raczy nas pięknym widokiem na wyspę Bowen, na której ponoć mieszka mała kolonia pingwinów. Fale między brzegiem a wyspą robią piorunujące wrażenie – podziwiamy kajakarzy dzielnie walczących z falami.