Dodaj Komentarz
Komentarze (8)
zzeke
7 grudnia 2018 09:33
Odpowiedz
Wchodzę na pokład tej relacji i będę śledził z przyjemnością;-) Tak się składa,że właśnie 13.11 kończyliśmy naszą australijską przygodę w ...Melbourne:-)Nie przeszkadzając w relacji, pozwolę sobie jedynie na mały subiektywny wtręt i napiszę,że to miasto było największym i jedynym na szczęście rozczarowaniem w tej podróży. Jest bardzo,bardzo słabe... Wszystkim planującym wizytę tamże sugeruję, by się dobrze zastanowili, bo szkoda cennego czasu gdy tyle innych, pięknych miejsc w Australii. Dobrze,że można było "uciec" na GOR:-) Czekamy na ciąg dalszy!
lovenz
9 stycznia 2019 22:23
Odpowiedz
Bardzo miło i fajnie się czytało tą relację więc mam prośbę abyś publikowała zawsze relację po jakimś wyjeździe.
kasiak80
20 stycznia 2019 22:16
Odpowiedz
Na koniec krótkie subiektywne podsumowanie wyprawy do Australii zawierające moje rady i spostrzeżenia - może komuś się przyda podczas planowania podobnego tripu.Przelot kosztował 1900 PLN/osoba z Londynu (Heathrow) – bilety kupiliśmy z 9 miesięcznym wyprzedzeniem (w lutym) poprzez Opodo. W trakcie zmieniono nam miejsce wylotu z Australii z Brisbane na Sydney - OTA zachowało się w porządku i poinformowało nas o tym mailowo, a po telefonicznej konsultacji z AIR China zaakceptowaliśmy zmianę (tym bardziej, że zapłaciliśmy już 20% za kampera Jucy).AIR China - to był pierwszy mój lot „nie tanimi” liniami i nie mogę narzekać. W cenie biletu były 2 duże bagaże nadawane. Z 4 odcinków (tam i z powrotem) trzy odbyliśmy nowymi maszynami z bardzo dobrze działającą rozrywką pokładową - tylko podczas powrotu do LHR trafił nam się mocno wyeksploatowany egzemplarz. Dodatkowo na każdy lot były dwa gorące posiłki i możliwość skorzystania z piwa i wina (chińskie piwo w puszkach 0,33 l, wino w plastikowych kubeczkach nalewane mniej więcej do połowy - nic specjalnego, ale przyspieszyło podróż). Podczas jednego z przelotów miłe panie stewardessy zafundowały nam dodatkowy ciepły posiłek - takim gratisom się nie odmawia.
;)Kamper - 1100 AUD /14 dni wraz z pełnym ubezpieczeniem – skorzystaliśmy z Jucy, gdyż mieli najlepszą ofertę pojazdu dla 2 osób w stosunku do ceny - plus dobre opinie. Rezerwowaliśmy jeszcze w maju, a udało nam się zbić cenę o 5% (najpierw dokonaliśmy wyceny, ale nie kończyliśmy rezerwacji, a po paru dniach Jucy samo zaproponowało zniżkę i dodatki gratis). Sam samochód to Toyota z 2013 r. z przebiegiem ok 210 tys. km i w automacie. Samochód w standardowym wyposażeniu miał kuchenkę gazową wraz z dwoma małymi butlami, zlew, garnki, kubki i sztućce oraz lodówkę. Zasilanie składało się z 2 akumulatorów oraz paneli słonecznych na dachu więc nie było ryzyka, że po dłuższym postoju nie odpali. Obsługa Jucy jak wszyscy Australijczycy „don’t worries” przy oddaniu auta sprawdzili tylko stan baku i licznika i to by było na tyle jeśli chodzi o formalności. Telefon - byliśmy nastawieni na zakup karty SIM z Telstry, ale różnica cenowa w stosunku do zakresu usług spowodowała, że na miejscu kupiliśmy kartę Optus. Za 30 AUD na karcie mieliśmy nielimitowane rozmowy w Australii (co okazało się przydatne w kontakcie z kampingami oraz znajomymi, którzy też mieli kartę australijską) oraz 30 GB Internetu. Na zasięg nie mogliśmy za bardzo narzekać – tylko sporadycznie trafiały się miejsca, gdzie nie było „sieci”. Kartę australijską wsadziliśmy do trzeciego telefonu, który jednocześnie służył za gps i włączyliśmy funkcję routera - polecam – jeden minus telefon szybko się rozładowywuje.Kampingi – 400 AUD/13 nocy za unpowered site – mieliśmy dwie aplikacje: WikiCamps (pierwsze 14 dni bezpłatne) oraz Campermate (bezpłatna). Większość poleca WikiCamps, jednak dla mnie Campermate był bardziej intuicyjny w obsłudze i większość noclegów znaleźliśmy przez tą aplikację. Na wszystkich kampingach na jakich byliśmy był prysznic z ciepłą wodą oraz kuchnia (dobrze wyposażona). Większość miała też darmowe grille elektryczne. W okresie w którym byliśmy nie było też problemu z wolnym miejscem – jeden minus, że biura w większości przypadków są otwarte max do 18 godziny i później ciężko o nocleg ( w weekendy jeszcze krócej). Staraliśmy się więc tak planować trasę, aby zakończyć podróż przed godziną zamknięcia wybranego kampingu.Adapter do prądu – warto zainwestować parę złotych więcej i kupić dobrej jakości (znajomi mieli przejściówkę uniwersalną, która była przeznaczona na różne kraje i się nie sprawdziła). Dodatkowo warto zabrać ze sobą rozgałęziacz prądu (tzw. Złodziejkę) – ładując tak jak my tylko podczas posiłku w kuchni na Kampingu lub w aucie mieliśmy permanentnie niedoładowane urządzenia elektryczne.Noclegi Melbourne - Experience Bella Hotel Apartments - 280 AUD za 2 noce/4 osoby – apartament w wieżowcu bardzo blisko centrum (żeby nie powiedzieć że w centrum) w bardzo wysokim standardzie. Gdyby nie promocja na bookingu nie zdecydowalibyśmy się raczej na niego. Nocleg Sydney - Glasgow Arms Hotel – 250 AUD 3 noce/2 osoby – hotel przyzwoity, miał wszystko co powinien. Łazienka w pokoju , tv, suszarka oraz możliwość skorzystania z aneksu kuchennego (wraz z różnymi przekąskami typu ciastka, kawa, herbata, dżemy i miód). Położony blisko Ogrodu Przyjaźni Chińskiej i ok. 35 minut piechotą do Opery.Lot Brisbane-Sydney – 60 AUD/osoba – Tigerair – wystartował i wylądował punktualnie – bez przygód. Odprawa online. Paliwo – zasada czym bliżej dużego miasta tym paliwo tańsze, a różnice dość znaczne (ponad 20%). Tankowaliśmy paliwo (PB 91) nawet poniżej 120 centów za litr, a widziałam cenę ponad 160 centów.Ceny i płatności – wszystkich płatności dokonaliśmy kartą revolut (tylko raz musieliśmy płacić gotówką, gdyż była awaria terminalu) – średni kurs wyszedł nam 2,68 za 1 dolara, a karta nas ani razu nie zawiodła.Ceny w Australii są wyższe niż w Polsce, ale nie można demonizować – większość zakupów spożywczych robiliśmy w sklepach Coles lub Woolworth. W Colesie cały czas są promocje, na których można kupić różne produkty za pół ceny (wtedy nawet niektóre ceny są niższe niż u nas). Przykładowo:Sok 3 litry – 3 AUDDanie gotowe chińszczyzna z ryżem i jagnięciną – 5 AUDŻel pod prysznic Nivea – 3 AUDMięso na grilla (steki wołowe) – od 5 do 10 AUDWino – od 5-6 AUD za butelkę (sklepy z alkoholem znajdują się zawsze blisko sklepów spożywczych)Co jest drogie?Piwo - od 3 do 5 AUD za butelkę 0,385 litra w sklepie, w pubie od 6 do 12 AUD za piwo.Lody gałkowe – ok 6-8 AUD za porcję.Reasumując – według naszej opinii do Australii z Polski nie opłaca się lecieć na mniej niż 3 tygodnie, bo przelot stanowi przeważającą część kosztów wycieczki (tak więc oszczędzajcie dni wolne
:)). Finansowo wycieczka wyszła nas dużo korzystniej niż myśleliśmy, a nie unikaliśmy posiłków w knajpach czy napojów wyskokowych do kolacji po ciężkim dniu. Obawialiśmy się też, czy taki sposób podróżowania (czyt. kamper i kampingi) będzie dla nas odpowiedni i czy przetrwamy te trudy i znoje – pragnę uspokoić: da się przeżyć, a nawet jest bardzo wygodnie.
:) Dość powiedzieć, że nie mówię 'nie' kolejnym wyprawom kamperem! Mało tego – zaczynamy planować trip wzdłuż zachodniego wybrzeża Australii. Może nie za rok, być może nie za dwa, ale kiedyś na pewno zbierzemy materiał na kolejną relację z kangurem w tle!
larackm
21 stycznia 2019 21:06
Odpowiedz
Super relacja, z niecierpliwością czekałam na kolejne odcinki. Niezwykle dokładna, obrazowa i z poczuciem humoru
:-). Miło się będzie czytało kolejne !!!!
raphael
5 marca 2019 19:15
Odpowiedz
Wow! Świetna relacja. Dużo wrażeń, wskazówek i inspiracji.Jedyne, co mnie nieco "przybiło", to:kasiak80 napisał:W gratisie ostrzega nas przed … australijskimi insektami wielkości pchły (przynajmniej tak wyglądało to na zdjęciu, które pan nam pokazał – tak tak, mieliśmy darmową lekcję biologii
:)) i sugeruje, by oglądać swoje nogi po wyjściu z plaży.... noż wiedziałem, że jadowite pająki, parzące meduzy, żarłoczne krokodyle i agresywne rekiny... ale żeby jeszcze wszędzie-włażące insekty ... i jak tam się kąpać, opalać, tarzać w piachu
:cry:
iguan007
25 września 2019 05:08
Odpowiedz
kasiak80 napisał:Zostawiamy Brisbane za sobą – to miejsce to kolejny dowód na to, że główną zaletą Australii jest natura, przynajmniej w naszej opinii. Miasto nie zrobiło na nas oszałamiającego wrażenia i z perspektywy czasu cieszyliśmy się, że nie zaplanowaliśmy w nim więcej czasu na zwiedzanie, bo te 3 godziny były aż nadto.(...)Nasza opinia dotycząca Brisbane jest jak najbardziej subiektywna – na kampingu Galaxy Caravan Park rozmawialiśmy z kilkoma mieszkańcami Sydney i zachwalali oni Brisbane twierdząc, że jest ono dużo lepszym miejscem do życia niż Sydney. Cóż, już niedługo będziemy mieli okazję się przekonać.
:)]Czyli tak naprawde to tylko przeszliscie z New Farm do Kangaroo Point? Nie byliscie w ogrodach botanicznych, South Banku, centrum miasta czy Mt Coot-tha? Osoby z ktorymi rozmawialiscie maja racje - Brisbane ma wiele do zaoferowania. Tylko zeby to zobaczyc to trzeba poswiecic wiecej niz 3 godziny.
W Byron Bay zatrzymaliśmy się w Glen Villa Resort (35 AUD). Kamping zapadł nam w pamięć z dwóch powodów – miejsca unpowered site były bardzo długie (na ok. 10 metrów), ale też bardzo wąskie (ok. 2,5 metra), do tego szlaban wjazdowy był na kartę magnetyczną (do tej pory wszędzie był to kod) z kaucją 20 AUD.
Szybko przebraliśmy się i ruszyliśmy na podbój oceanu. Po 2 tygodniach trafiliśmy na plażę, na której było sporo ludzi.
Do tego nad plażą latał dron celem obserwacji, czy nie zbliża się jakiś rekin (cóż za emocje! Raz nawet myśleliśmy, że TAK, OTO JEST, ale przeraźliwy sygnał dochodził z przejeżdżającej karetki).
Ocean na tej wysokości był już bardzo ciepły, a fale potężne. Kąpiący mieli bardzo duży szacunek do wody (albo rekinów), bo nikt nie wypływał dalej niż miejsce, w którym można było stanąć.
Po plażingu pożegnaliśmy drona (a raczej on pożegnał nas krążąc nad nami w odległości 4-5 m – szczególnie upodobał sobie mojego lubego, może ze względu na jego lśniące bielą zębiska :)) i wybraliśmy się na latarnię szlakiem Cape Byron Walking Track.
Po drodze spotkaliśmy pierwszą i ostatnią na całym wyjeździe walabię – oraz - pierwszego i ostatniego Belga, który nam tą walabię pokazał, gdy go mijaliśmy (tak to w życiu byśmy jej nie dostrzegli w przydrożnym gąszczu). Swoją drogą nie wyobrażam sobie, by w Polsce spotkała nas taka skłonność do dzielenia się radością, chyba że w Tatrach.
Na drodze do Cape Byron znajduje się najbardziej na wschód wysunięty punkt Australii i właśnie w tym miejscu spotkała nas nie lada niespodzianka! Mój małżonek Sokole Oko w oceanie dostrzegł pływające stada delfinów! Cóż to była za radość. :)
Może tego nie widać na zdjęciu, ale uwierzcie, tam naprawdę pływają delfiny!!!
W końcu dotarliśmy do celu – i to był właśnie mój numer 1 wśród australijskich latarni! Widok roztaczający się z Cape Byron Lighthouse był nieziemski, niestety nie tylko mnie się podobał, wokół było naprawdę dużo ludzi, a dodatkowo niedaleko odbywał się ślub (tak, tak, dokładnie, Azjatów).
Wolnym krokiem przed zmierzchem udaliśmy do Woolwortha celem uzupełnienia zapasów i wróciliśmy na kamping.Dzień 18 - 26.11.2018
W tym dniu opuszczamy Nową Południową Walię i po godzinie jazdy jesteśmy już w Queensland. Sam przejazd wygląda jak granica między państwami w UE. Dodatkowo już na wstępie rzucają nam się w oczy tablice informacyjne - „Rabbit Keeping Penalty” + kary rzędu kilkudziesięciu tysięcy dolarów! Kawał drogi zajęło nam zastanawianie się, czemuż to w Queensland tak bardzo nie lubią słodkich króliczków? Pomógł nam Wujek Google – okazało się, że stworzonka te nie są aż tak miłe, jakby się wydawało, ponieważ niszczą florę, a i z rodzimymi zwierzątkami konkurują. Tak więc stan Queensland to nie jest odpowiednie miejsce do zamieszkania dla wielbicieli królików. Swoją drogą w Kosciuszko National Park nie przepadają za końmi, w Queensland za królikami, a niby taki przyjazny kraj. ;)
Po przejechaniu granicy w ciągu następnych 20 minut parkujemy pod Natural Bridge. Tam czeka nas 20 minutowy spacer do głównej atrakcji. Odkąd zaczęliśmy planować wyprawę do Australii Natural Bridge trafił od razu na naszą listę MUST SEE, aczkolwiek wielokrotnie zastanawiałam się, czy piękne zdjęcia z internetu to nie jest jednak zasługa programów graficznych, w końcu tam nie może być aż tak pięknie, prawda? Okazało się, że jak najbardziej może! Na szczęście trafiła nam się piękna pogoda i rzeka wpływająca prosto do jaskini w pełnym słońcu zrobiła na nas ogromne wrażenie! Staraliśmy się zrobić zdjęcie odzwierciedlające jak bardzo to miejsce jest magiczne i piękne, niestety nie udało się.
Następnie jedziemy do Springbrook National Park. Pierwszy przystanek robimy przy Purling Brook Falls. Przed wejściem na szlak znajduje się dziwne urządzenie – okazało się (dzięki tablicy informacyjnej), że jest to oryginalny przyrząd do czyszczenia obuwia celem nie przenoszenia grzybów, które mogłyby zaszkodzić miejscowej florze i faunie. Decydujemy się na trasę poprzez las deszczowy aż na sam dół wodospadu – do pokonania mieliśmy m.in. 265 schodów, ale cóż to dla nas po Giant Stairway w Górach Błękitnych. :) Wodospad - ogromna masa wody spadająca z wysokości 109 metrów – zrobił na nas wielkie wrażenie, ale i samo dojście do niego nas zauroczyło – zarówno wodospad, jak i trasa położone są wśród tropikalnej roślinności. Spacer zajął nam ze zdjęciami ok. 2,5 godziny.
Następnie kierujemy się na Canyon Lookout, skąd szlakiem można dojść do Twin Falls. Wodospad charakteryzuje się tym, że można go obejść szlakiem prowadzącym za wodospadem, a sam wodospad spada do małego jeziora, w którym nieliczni turyści się kąpali.
Wracamy i podjeżdżamy do wszędzie chwalonego Best of All Lookout. Cóż, na miejscu zastanawialiśmy się, cóż w nim takiego ‘najlepszego’ i właściwie nie doszliśmy do satysfakcjonujących wniosków - jak dla mnie nazwa jest nieadekwatna do tego, co zobaczyliśmy.
Jedyna fajna rzecz warta wspomnienia z tego miejsca to drzewa pochodzące wprost z Harry’ego Pottera.
Podsumowując: Springbroook National Park bardzo nam się podobał – wodospad Purling Brook Falls to według męża numer jeden z wodospadów, które widzieliśmy w Australii (u mnie nadal na pierwszym miejscu MacKenzie Falls), a lasy deszczowe zrobiły większe wrażenie niż w Dorrigo National Park.
Na ostatni nocleg wybieramy kamping w pobliżu Brisbane - Galaxy Caravan Park (26 AUD) i czas aż do zmierzchu spędzamy na basenie. Kamping znajdował się tuż obok drogi szybkiego ruchu, w okolicy nie było nic oprócz galerii handlowych (po drugiej stronie drogi) – musieliśmy się więc zadowolić tą odrobiną luksusu, aczkolwiek leżenie nad basenem czy nawet pływanie w basenie podczas wakacji to zdecydowanie nie nasz sposób spędzania czasu. Ale lepszy rydz niż nic. :)
Dzień 19 - 27.11.2018
Dojazd do Brisbane - mimo że mieliśmy do przejechania tylko ok. 25 km - w godzinach porannego szczytu zajmuje nam ponad godzinę. W związku z tym, że parking w mieście do najtańszych nie należy samochód zostawiamy w Colesie umiejscowionym jak najbliżej centrum - Coles New Farm – gdzie za darmo można było zostawić auto na 3 godziny.
Następnie udaliśmy się przez Story Bridge i Kangaroo Point aż do Kangaroo Point Lookout. Przez most można przejść zarówno po jednej, jak i drugiej stronie.
Park w centrum miasta robi fajne wrażenie – co ciekawe znajdują się tam darmowe grille elektryczne. Dla zachowania równowagi i utrzymania odpowiedniej wagi po ucztach barbeque ;) Australijczycy na każdym miejscu zachęcają do uprawiania sportu. Ale lubują się również w ławkach (ustawiają je nie tylko w parkach, w górach czy parkach narodowych też często je spotykaliśmy).
W parku znajduje się również naturalna ścianka wspinaczkowa! Australijczycy każdą przestrzeń potrafią wykorzystać na uprawianie aktywności fizycznej, godne podziwu.
Po drodze zaciekawiły nas oznaczenia na budynku – okazało się, że pokazano tak poziom wody podczas powodzi w 1893 i 1974 r. Taki sposób (a nie suche podanie wartości w metrach) zdecydowanie trafił nam do wyobraźni.
Podczas długiego spaceru spotkaliśmy także małych mieszkańców parku, m.in. jaszczurki oraz małe (prawdopodobnie indyki:)) i duże indyki. ;) Widok zarówno jednych, jak i drugich w środku wielkiego miasta ciągle nas zaskakiwał.
Punkt widokowy Kangaroo Point był opanowany przez turystów (a raczej same turystki) z Chin, za którymi chodzili panowie wyglądający jak ochroniarze i … aktywiści z plakatami o przemocy i torturach wobec więźniów politycznych w Chinach. Nad wyraz strojnie ubrane skośnookie panienki w ogóle nie były zainteresowane tym, co próbowano im przekazać, za to zrobienie idealnego zdjęcia na tle Brisbane obrały sobie chyba jako punkt honoru. Co ciekawe, panienki dzierżyły w dłoniach spore pudełka (prawdopodobnie z jakiegoś produktu kosmetycznego), które w różnych konfiguracjach na tychże zdjęciach również musiały się znaleźć. Skoro jak widać lubią robić zdjęcia poprosiliśmy, by jedna z nich uwieczniła naszą ekipę na zdjęciu – oczywiście zgodziła się, ale! – nic za darmo! W pewnym momencie miła pani wpakowała nam pudło w ręce i zrobiła zdjęcie swoim telefonem! Jak nic trafimy na telebimy reklamowe jakiegoś dużego chińskiego miasta i będziemy gwiazdami! Na razie jednak jeszcze autografów nie rozdajmy, ale cała sytuacja niezmiernie nas rozbawiła. :)
Ok. 15.00 udaliśmy się do Jucy celem oddania auta. Byliśmy nastawieni na długą procedurę, ale i tu spotkało nas miłe zaskoczenie – samo oddanie samochodu przebiegało ok. 5 minut, miła pani sprawdziła tylko wskaźnik paliwa. Do tego – niespodzianka - z wypożyczalni darmowy bus Jucy odwiózł nas prosto na lotnisko. Brawo Jucy! :)
Zostawiamy Brisbane za sobą – to miejsce to kolejny dowód na to, że główną zaletą Australii jest natura, przynajmniej w naszej opinii. Miasto nie zrobiło na nas oszałamiającego wrażenia i z perspektywy czasu cieszyliśmy się, że nie zaplanowaliśmy w nim więcej czasu na zwiedzanie, bo te 3 godziny były aż nadto. My nie przepadamy za zwiedzaniem nowoczesnych miast, nie starszych niż 200 lat, ale jeśli ktoś to lubi na pewno w Brisbane znajdzie coś dla siebie.
No i taki mały 'smaczek' - "PIES" w Brisbane. ;););) Zupełnie jakby znali język polski na tyle, by pozwolić sobie na mały żart. ;)
Nasza opinia dotycząca Brisbane jest jak najbardziej subiektywna – na kampingu Galaxy Caravan Park rozmawialiśmy z kilkoma mieszkańcami Sydney i zachwalali oni Brisbane twierdząc, że jest ono dużo lepszym miejscem do życia niż Sydney. Cóż, już niedługo będziemy mieli okazję się przekonać. :)
Na lotnisku nadaliśmy bagaż poprzez automatyczny kiosk i czekamy na samolot, w międzyczasie bacznie obserwując innych pasażerów. :)
O 19.50 linią Tigerair startujemy do Sydney. Zrobienie poniższego zdjęcia samolotu okupiłam otrzymaniem uwagi od pracownika lotniska – musiałam natychmiast schować telefon (z perspektywy czasu nie wydaje mi się to już dziwne, silniki już pracowały i gdyby mój telefonik do jednego z nich wpadł pewnie narobiłby nie lada szkód).
Po trochę ponad godzinie lądujemy w Sydney i Uberem udajemy się do naszego noclegu – Glasgow Arms Hotel. Hotelik znajduje się tuż nad barem, w którym można się nie tylko napić piwa, ale też zagrać w bilard. Mieliśmy to w planach, ale … o tym w następnym odcinku naszej relacji. ;)
PS. A Sydney wita nas tak :)
Dzień 21-25 28-02.12.2018
Na zwiedzanie Sydney i okolic zaplanowaliśmy niecałe 3 dni (wylot mieliśmy ok. 20.00). Oprócz m.in. Bondi Beach jeden dzień chcieliśmy poświęcić na Royal National Park. Niestety, pogoda nieco pokrzyżowała nam plany. Już od jakiegoś czasu pilnie obserwowaliśmy prognozy, jednak nie chcieliśmy w nie wierzyć, w końcu od przyjazdu do Australii pogoda wręcz nas rozpieszczała, może raz trafił się jakiś przelotny deszcz. Gdy mówili w telewizji, że w Sydney spodziewają się opadów największych od 40 lat – też jeszcze był w nas optymizm – jednak został z nas szybko spłukany strugami deszczu. :) Ale od początku.
Pierwszego dnia w Sydney do mniej więcej godziny 10.00 cierpliwie czekaliśmy, aż przestanie padać. Ale skoro zapowiadało się, że w najbliższym czasie raczej się nie przejaśni, postanowiliśmy pobawić się w Wodnika Szuwarka i ruszyliśmy na podbój Sydney w deszczu. W końcu tkwiła w nas nadzieja, że cały dzień nieprzerwanie padać nie może, a do tego byliśmy zaopatrzeni w kurtki przeciwdeszczowe, buty z goretexem, czego więcej trzeba?!? ...
Nikogo chyba nie zdziwi, że pierwsze nasze kroki skierowaliśmy do Opery. Chciałoby się powiedzieć, że naprawdę warto zobaczyć Operę w deszczu. Że robi kolosalne wrażenie. I że polecamy. No to nie powiem tego. Nie wiem czy to przez pogodę, czy przez to, że akurat pod Operą nastąpiło takie oberwanie chmury, że zwrot 'przemoknąć do suchej nitki' nabrał dla nas nowego znaczenia, dość powiedzieć, że budynek nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że nie było tłumów zwiedzających (szok i niedowierzanie biorąc pod uwagę pogodę, zobaczyć Operę i Harbour Bridge w deszczu, bezcenne, prawda?).
Jako że byliśmy przemoknięci (m.in. w butach chlupotała nam woda), głodni i troszkę źli, ruszyliśmy do dzielnicy The Rocks: zjeść coś, trochę wyschnąć i - miejmy nadzieję - przeczekać deszcz. Udało nam się tylko to pierwsze. Trafiliśmy na bar irlandzki obok Hotelu Mercantile i szczerze polecamy, zarówno ze względu na smak potraw, ceny, jak i obsługę.
W knajpce okazało się, że deszcz przyniósł nam pewne straty - przemókł plecak, w którym mieliśmy portfel (jak typowi Janusze suszyliśmy pieniądze!) i jeden z telefonów, który był naszym routerem wifi. Padł i nie chciał powstać, nawet po wylaniu z niego wody (sic!). Wyjęłam z telefonu baterię i części rozłożyłam na stoliku, w nadziei że po wyschnięciu zadziała. I tu mega pozytywnie zaskoczyła nas kelnerka: nie dość, że przyniosła nam na talerzu ryż ('bo jej koleżanka włożyła telefon do ryżu i pomogło'), to jeszcze na odchodne zapakowała nam ten ryż na drogę!
Nie sądziłam, że uprzejmość Australijczyków mnie jeszcze zaskoczy, a tu proszę, udało się! (PS. Na drugi dzień po ryżowej kuracji telefon się włączył!!!).
W barze siedziało się bardzo przyjemnie, no ale w końcu trzeba było wyjść… tak, nadal padało! Wróciliśmy z podkulonym ogonem do hotelu i resztę dnia spędziliśmy susząc buty suszarką do włosów i grając w tysiąca.
Kolejnego dnia budzimy się, wyglądamy z nadzieją przez okno i co? Nadal pada, ale jakby natężenie mniejsze. Po doświadczeniach dnia wczorajszego stwierdziliśmy jednak, że poczekamy cierpliwie na poprawę.
Po 08.00 na piętrze zrobiło się małe zamieszanie, pracownicy hotelu chodzili i sprawdzali, czy w pokojach jest wszystko w porządku. Byliśmy zdziwieni pytaniem, ale co się okazało? Niektóre pokoje były zalane, a pub, który znajdował się pod hotelem dosłownie utonął – wody było po kolana, a w dniu naszego wyjazdu w pubie remont trwał na całego, a na drzwiach była informacja, że otwarcie planowano na 22.12.2019 r.
W okolicach 9.00 przestało padać, więc nieśmiało wychodzimy z hotelu. I co widzimy? Znajome nazwisko! Okazuje się, że tuż przed naszym hotelem znajduje się Centrum Sportów Wodnych Iana Thorpe'a! Że też zamiast dzień wcześniej pływać w strugach deszczu nie poszliśmy popływać w basenie. ;)
Pierwsze kroki kierujemy do Hyde Parku i War Memorial – zbudowane w hołdzie żołnierzom I Wojny Światowej. Oczywiście remont w toku - zawsze gdy zwiedzamy słynne miejsca, trwają akurat jakieś prace (szczyt szczytów - gdy byliśmy w Gdańsku akurat trwał remont Fontanny Neptuna i Neptun został ... wywieziony. Szach mat).
Następnie udajemy się do Katedry Najświętszej Maryi Panny w Sydney – największego kościoła Australii.