0
kasiak80 5 grudnia 2018 22:16
Governor Head.jpg


Wracając zostajemy na dłużej na Murrays Beach – i nie żałujemy! Mimo że to kolejna dziś piękna plaża nie mamy dość, wręcz przeciwnie, ciągle nam mało! Jest ciepło, woda jest cudownie przejrzysta, piasek czysty, niczym nieskalany, decydujemy się więc na spacer boso – magia, mimo że pierwsze wrażenie, kiedy chłodna woda obmywa nam stopy jest bezcenne (rzekłabym nawet, że pojawił się dreszczyk, bynajmniej nie emocji). :)

Murrays Beach7.jpg


Generalnie Booderee National Park to rajskie miejsce – wstępnie planowaliśmy zostać tam jeden dzień dłużej i oddawać się plażingowi – jednak pogoda nie była w 100% wakacyjna i tą przyjemność przenieśliśmy na klimat bardziej zbliżony do Brisbane.
Jako że jeszcze wiele plaż przed nami to z wielkim rozczarowaniem, ale jednak w końcu decydujemy się zwiedzać dalej i jedziemy do Booderee Botanic Gardens – i albo przez porę roku, albo przez to, że do tej pory Australia rozpuściła nas pięknymi widokami ogrody nie robią na nas wrażenia, a Lake McKenzie wydaje się nam być małym, nudnym zbiorniczkiem wodnym. Tak, zdecydowanie ostatnio było nam za dobrze.

McKenzie Lake.jpg


Z ogrodów niedaleko jest do Cave Beach – warto wspomnieć, że poprzednie plaże leżały nad zatoką, natomiast Cave Beach leży nad Oceanem. W drodze na plażę natrafiliśmy na parking rodem z The Flinstons – ledwo udało nam się wyjechać bez żadnych strat. :)

parking Flinstonów.jpg


Kolejna atrakcja - wejścia na plażę strzegą kangury, obowiązkowo więc fundujemy im sesję zdjęciową. :)

Cave Beach.jpg



Cave Beach5.jpg



Cave Beach2.jpg



Cave Beach3.jpg


Zahaczamy jeszcze o Centrum Informacyjne w nadziei na zakup magnesów na lodówkę z parku – i tu następuje rozczarowanie, bo pamiątek ci u nich bynajmniej nie jest dostatek, a już na pewno nie ma magnesów (dla zainteresowanych - kwestia może banalna, ale o tyle istotna, że mamy zasadę kupowania na pamiątkę z wakacji jedynie magnesów, a Australia pod tym kątem naprawdę nie bryluje – dość powiedzieć, że w Melbourne natknęłam się tylko na jeden sklep z pamiątkami tego typu i – naiwna – nie zrobiłam zapasu sądząc, że znajdę lepsze, ładniejsze. Nie znalazłam, mało tego z Great Ocean Road pamiątki też nie mam. Od tamtej pory, gdy tylko w nowych miejscach miałam okazję nabywałam magnesy, aczkolwiek i tak nie ma ich dużo).
Kolejny punkt wycieczki – Kiama, a szczególnie jej najciekawsza (wg nas) atrakcja, czyli Blowhole. Parkujemy przy latarni morskiej i kierujemy się tam, gdzie widać najwięcej Azjatów. Trafiamy w punkt – z miejsca, w którym stoimy widać szczelinę w skale, przez którą co jakiś czas wystrzeliwują w górę gejzery morskiej wody. Robi to naprawdę ciekawe wrażenie.

Blowhole.jpg


Nie omieszkamy też wstąpić na przybrzeżne skały. Naprawdę warto było tu przyjechać. :)

Kiama.jpg



20181119_155431.jpg



20181119_155923.jpg


Pora już późno popołudniowa, decydujemy się więc poszukać kampingu. Nasz wybór pada na Reflections Killalea Reserve w miejscowości Shell Cove. Kamping nietypowy, bo na terenie parku, po tym jak mijamy wjazd jedziemy jeszcze kilka dobrych kilometrów do recepcji. Potem już wszystko idzie jak z płatka i za 30 AUD (mogę się mylić o 2 dolary) dostajemy bardzo przyjemne miejsce campingowe, kilka minut od plaży spacerkiem, niedaleko kuchnia i ‘amenities’ (czyli ni mniej ni więcej tylko toalety, prysznice i pralnia). Apropos kuchni – mieliśmy w zapasie gotowe dania i jakież było nasze rozczarowanie, gdy okazało się, że kuchnia nie jest wyposażona w kuchenkę mikrofalową. Chwila konsternacji i … szukamy Colesa lub Woolworths w celu zrobienia zakupów na grilla (oczywiście, jakże mogłoby w kuchni zabraknąć pieców do grilla :)). Po pokonaniu licznej ilości rond (naprawdę, Shell Cove to miasto chyba z rekordową ilością rond) docieramy do sklepu. Okazuje się, że ceny w Woolworths są bardzo zbliżone do Colesa, a dodatkowo wieczorem mają obniżki cen niektórych produktów.
Po powrocie z zakupów fundujemy sobie mały spacerek na Mystics Beach. To miejsce naprawdę sprawia magiczne wrażenie - czułam się, jakbym była na prywatnej plaży. :) Wydawało się, jakby w promieniu kilometra nie było żywej duszy. :) Takie klimaty to my lubimy!

Mystics Beach.jpg



Mystics Beach2.jpg


Jako że robi się ciemno wracamy na kamping i szykujemy kolację (burgery z kupionego w Woolworths mięsa wyszły perfekcyjnie).
I tak po miło i owocnie spędzonym dniu możemy w końcu udać się do łóżka.Dzień 12 – 20.11.2018

trasa dzień 12.PNG


Budzimy się wypoczęci i ruszamy w stronę Gór Błękitnych. Z każdym kilometrem w stronę Sydney samochodów na drogach robi się więcej i z każdym kilometrem bliżej Sydney cena paliwa idzie w dół (przykładowo w Halls Gap tankowaliśmy za ok 1,49 AUD/litr, a w okolicach Sydney udało nam się zatankować za 1,20 AUD/litr).
Ok. 10.30 meldujemy się na parkingu przy Wentworth Falls. W 10 minut docieramy do wodospadu – niestety szlak, który chcieliśmy przemierzyć, National Pass – od paru miesięcy jest zamknięty z powodu osunięć ziemi.

IMG_20181120_110238.jpg


W związku z tym na szybko wybieramy inny – krótszy, ale również malowniczy: Undercliff Track – biegnący wzdłuż skał z widokiem na wodospad i lasy deszczowe.

Undercliff Track.jpg



Undercliff Track2.jpg



Undercliff Track3.jpg



Undercliff Track4.jpg



Undercliff Track5.jpg



Wentworth Falls.jpg



Wentworth Falls2.jpg



widok z Wentworth Falls.jpg


Po ok. 2 godzinnym spacerze wracamy na parking i jedziemy do Katoomby. Zostawiamy samochód na kampingu Katoomba Falls Tourist Park (34 AUD za unpowered site – kamping ok, kuchnia, duża i czysta łazienka z prysznicami , jednak jest jeden minus – gniazdka w kuchni nie działały. Dla nas sprawa bardzo istotna – zawsze do tej pory ładowaliśmy na kampingach w trakcie śniadań i kolacji całą elektrykę (telefony, gopro, zegarek) na następny dzień – teraz pozostały nam tylko gniazdka w łazience – ale ile można tam siedzieć :))
Jednak nie zrażeni jemy obiad – chyba pierwszy raz w porze obiadowej, a nie na koniec dnia i ruszamy piechotą podziwiać Góry Błękitne. Szczerze to nie byliśmy za dobrze przygotowani – wyszliśmy na krótki spacer z telefonem i 20 dolarami w kieszeni, gdyż wszystko co mieliśmy w planach na popołudnie było w promieniu 2 km… jakże się jednak pomyliliśmy.
Dochodzimy do Katoomba Falls.

Katoomba Falls.jpg


Następnie wchodzimy na szlak „Prince Henry Cliff walk”.

IMG_20181120_142631.jpg



IMG_20181120_145333.jpg


Szlak ten przez parę bardzo ładnych punktów widokowych prowadzi nas do Echo Point – najbardziej obleganego miejsca w całych Górach Błękitnych. Właśnie z Echo Point jest najlepszy widok na Trzy Siostry – widok znany z każdej pocztówki czy magnesu (apropos magnesów – na Echo Point znaleźliśmy je bez problemu!;))

Widok z Echo Point.jpg


Następnie idziemy na Trzy Siostry.

Widok z Trzech Sióstr2.jpg


Nie wiedząc co nas czeka postanowiamy zejść „Giant Starway” , czyli prawie pionowymi schodami liczącymi – jak się później okazało 861 stopni (pierwszy raz chyba podczas pobytu w Australii byliśmy nieprzygotowani merytorycznie, a decyzja o zejściu w dół była spontaniczna – nie znaliśmy szlaku). Schodziło się przyjemnie, a jakże, ale jakoś zapomniałam o tym, że potem będzie trzeba również wejść. Na dole okazało się, że nie ma magicznej prostej drogi powrotnej do Katoomby, chyba że korzystając z kolejki Scenic World, a nas z paroma dolarami w kieszeni nie byłoby stać nawet na przejazd jednej osoby. Wybraliśmy więc drogę w lewo do Leura Falls. Zaczynało robić się ciemno, szczególnie że byliśmy bardzo nisko, a nad nami znacznie górowały olbrzymie drzewa zacieniając teren. Przez chwilę nawet miałam wrażenie, że spędzimy noc w lesie. :) Gdy zaczęliśmy ostre podejście w górę odetchnęłam (mimo wszystko) z ulgą wiedząc, że w końcu wracamy na szlak Henry’ego.

IMG_20181120_163502.jpg



IMG_20181120_162416.jpg



IMG_20181120_164059.jpg


Ok. 20.00 wróciliśmy do kampera (cała wycieczka zajęła nam ok. 5 godzin).
W porównaniu z Grampianami Góry Błękitne zdecydowanie wygrywają – przynajmniej w naszej subiektywnej opinii. Może nie było w nich wodospadu na miarę MacKenzie Falls, ale jednak sam widok tych gór z licznych „lookoutów” zrobił na nas kolosalne wrażenie, szczególnie niebieska poświata. Poza tym spacer szlakiem Undercliff niezwykle nam się podobał – zdjęcia nawet w połowie nie oddały tego, co mieliśmy przyjemność oglądać. No i w końcu to właśnie w Górach Błękitnych prawie się zgubiliśmy. ;) Zapamiętamy je na długo!Dzień 13 - 21.11.2018


trasa - dzień 13.PNG



Z samego rana wyruszamy z kampingu. Po drodze nie możemy jednak odpuścić Sublime Point - punkt widokowy ok. godziny 8.00 jest tylko dla nas. Robi niesamowite wrażenie – rozpościera się przed nami ogromna, zapierająca dech w piersiach przestrzeń pokryta niebieską poświatą (w tym miejscu doskonale widać, skąd wzięła się nazwa góry błękitne). I tylko głowy chce nam urwać wiatr. :) Ale i tak ją tracimy – dla pięknego widoku!

Sublime Point.JPG



Sublime Point widok.JPG



Sublime Point widok2.JPG


Następny punkt programu - Barrenjoey Lighthouse! Google Maps pokazują nam do przejechania ok. 130 km – pikuś! – zważywszy że mamy za sobą (i przed sobą) tych kilometrów znacznie więcej. Ruszamy więc podekscytowani, bo planując naszą wielką podróż zdążyliśmy się zachwycić widokiem rozpościerającym się z latarni – na pewno wszyscy kojarzą dwie plaże rozdzielone wąskim cyplem.
Pierwszą połowę drogi jedzie się fajnie, droga dwupasmowa, ruch umiarkowany, jedynie trzeba uważać na prędkość, gdyż parę razy mija nas oznakowany samochód policyjny „speed control”. I nagle – czar pryska! Od momentu dojechania do przedmieść Sydney nasza średnia prędkość spada chyba do 30 km/h. Cała droga – w jedną stronę - zajęła nam ponad 3h i kosztowała mnóstwo nerwów po drodze (niewiarygodne korki, a my nadal nie jesteśmy przyzwyczajeni do ruchu lewostronnego, więc podwójna koncentracja). Po dojechaniu na latarnię spotkała nas pierwsza i chyba jedyna taka „niespodzianka” w Australii (nie licząc dużych miast) – płatny parking w cenie 10 AUD na godzinę. Dość że płatny, to jeszcze od godziny – szok i niedowierzanie! Ale my nie damy rady???
Z parkingu droga prowadzi najpierw chwilę plażą, a następnie odbija w górę.

plaża do latarni.jpg



wejście na latarnię.jpg


Można wybrać szlak szybszy, ale dość stromy jak na morskie tereny, bądź łagodne dłuższe podejście. Latarnia, a szczególnie widok z niej jest świetny - z jednej strony spokojna zatoka, z drugiej otwarty ocean, no i te dwie plaże! Majstersztyk natury. :)
Wyrobiliśmy się ze zwiedzaniem w godzinę – wliczając w to wejście na latarnię (trudniejszą drogą, że tak bez przechwałek nadmienię ;)), podziwianie widoków i jeszcze odwiedzenie obydwu plaż. Brawo my! :)

latarnia Barrenjoey Lighthouse.jpg



widok z Barrenjoey Lighthouse.jpg



plaża pod Barrenjoey Lighthouse.jpg


Jednakże pomimo pięknego widoku roztaczającego się z latarni stwierdzam z perspektywy czasu, że mogliśmy odpuścić tą atrakcję – długi dojazd i powrót tą samą drogą (nie ma innej możliwości) zdecydowanie zepsuł nam całokształt.
Następnie (jak już wspomniałam) musieliśmy się wrócić spory kawałek, aby wyjechać z półwyspu i udaliśmy się na Central Coast. A że wielkimi krokami zbliżała się pora obiadowa postanowiliśmy zatrzymać się po drodze – wybór padł na The Entrance. Wcześniej wyczytałam, że o godzinie 15.00 każdego dnia w Memorial Park w tym mieście odbywa się karmienie pelikanów (i to pelikanów żyjących na wolności!) – no przecież nie mogłam odpuścić takiej atrakcji! ;) Małżonek mój podchodził do tego wydarzenia z entuzjazmem odwrotnie proporcjonalnym do mojego :)(„Toż to komercha jest!”). Ale co mi tam, przecież ptaszyska na australijskiej imprezie to moi wielcy przyjaciele!
Przed karmieniem ptaków ruszyliśmy zwiedzać miasto, ale … hmm, albo byliśmy w mało ciekawe części The Entrance, albo to miasto (poza pelikanami oczywiście) nie ma nic ciekawego do zaoferowania. Takie nasze subiektywne zdanie. Za to deweloperzy upatrzyli sobie to miejsce i nowe bloki wyrastały tam jak grzyby po deszczu.

The Entrance.jpg


Ale uwaga – zbliża się 15.00! Zbliżamy się więc i my do Memorial Park, a wraz z nami – chmara ptaszysk! No zegarek to one chyba w … dziobie mają. Na miejscu czekało ich już z 50 i ciągle pojawiały się nowe, część z nich spacerowała nawet między czekającymi na pokaz ludźmi. Karmienie łączyło się z opowieścią o pelikanach (chyba wszystkie miały swoje imię :)). Ptaszyska były zachwycone darmową rybką, małe (i te trochę większe) dzieci były zachwycone ‘przedstawieniem’. Dość powiedzieć, że według mnie – przejazdem warto. :)

The Entrance pelikany.jpg



The Entrance pelikany2.jpg



The Entrance pelikany3.jpg


Potem udaliśmy się na kamping Canton Beach Holiday Park (30 AUD) i od razu pojechaliśmy na Soldier Beach – plażę nie na darmo nazywaną plażą surferów. I rzeczywiście - plaża stworzona do tego sportu (na tyle, na ile się znamy) – fale ogromne, mocny wiatr. Na samej plaży podczas naszej obecności było z 50 surferów plus dwie szkoły prowadziły zajęcia dla dzieci. Atrakcja dla nas – spacer na bosaka po delikatnym piasku sprawił nam niebywałą przyjemność. :)

Soldier Beach.jpg


I tym optymistycznym akcentem zakończyliśmy kolejny dzień w Australii.Dzień 14 - 22.11.2018


trasa dzień 13.PNG



Pobudka na kampingu Canton Beach to była dla nas sama przyjemność – kamping położony jest bezpośrednio nad jeziorem Tuggerah w bardzo spokojnym otoczeniu.

Canton Beach.jpg


Dzień wcześniej planowaliśmy romantyczną kolację nad tym właśnie jeziorem, ale nie mniej romantycznie spędziliśmy miło czas w kuchni ładując telefony. :)
Dodatkowe plusy kampingu - toalety świeżo po remoncie, a kuchnia w pełni wyposażona , plus trochę ponad 2 km do najbliższego Colesa.
W tym dniu obieramy kurs na Tomaree National Park. Po niecałych 2 godzinach już pokonujemy Tomaree Head Summit walk.

Tomaree.jpg


Początkowo szlak biegnie bardzo łagodną drogą, ale gdy widzimy znak prowadzący na bardziej ‘ekstremalną’ ścieżkę – wąską i zarośniętą, oczywiście żądni przygód chętnie z niej korzystamy. I równie szybko jak na nią weszliśmy, tak i z niej zeszliśmy – zaraz po spotkaniu z taaaaakim jaszczurem!!! Gad albo naprawdę był wielki, albo urósł w naszych oczach – dość powiedzieć, że ani myślał zejść nam z drogi! Dlatego z w miarę rozsądnej odległości uwieczniliśmy go na zdjęciach (toteż nie wyszły niestety rewelacyjnie) i grzecznie wróciliśmy na właściwy szlak. :)

Tomaree Mountain gad.jpg


Szlak stopniowo pnie się w górę –znajdują się na nim sztuczne ułatwienia: drabinki i schody i uwierzcie, każdy wysiłek był wart tego, by dostać się na szczyt – widok nieziemski.


Dodaj Komentarz

Komentarze (8)

zzeke 7 grudnia 2018 09:33 Odpowiedz
Wchodzę na pokład tej relacji i będę śledził z przyjemnością;-) Tak się składa,że właśnie 13.11 kończyliśmy naszą australijską przygodę w ...Melbourne:-)Nie przeszkadzając w relacji, pozwolę sobie jedynie na mały subiektywny wtręt i napiszę,że to miasto było największym i jedynym na szczęście rozczarowaniem w tej podróży. Jest bardzo,bardzo słabe... Wszystkim planującym wizytę tamże sugeruję, by się dobrze zastanowili, bo szkoda cennego czasu gdy tyle innych, pięknych miejsc w Australii. Dobrze,że można było "uciec" na GOR:-) Czekamy na ciąg dalszy!
grzegorz40 13 grudnia 2018 22:18 Odpowiedz
Ciekawie się czyta. Sporo dobrych zdjęć :)
grzegorz40 15 grudnia 2018 17:29 Odpowiedz
Widoki super :)
lovenz 9 stycznia 2019 22:23 Odpowiedz
Bardzo miło i fajnie się czytało tą relację więc mam prośbę abyś publikowała zawsze relację po jakimś wyjeździe.
kasiak80 20 stycznia 2019 22:16 Odpowiedz
Na koniec krótkie subiektywne podsumowanie wyprawy do Australii zawierające moje rady i spostrzeżenia - może komuś się przyda podczas planowania podobnego tripu.Przelot kosztował 1900 PLN/osoba z Londynu (Heathrow) – bilety kupiliśmy z 9 miesięcznym wyprzedzeniem (w lutym) poprzez Opodo. W trakcie zmieniono nam miejsce wylotu z Australii z Brisbane na Sydney - OTA zachowało się w porządku i poinformowało nas o tym mailowo, a po telefonicznej konsultacji z AIR China zaakceptowaliśmy zmianę (tym bardziej, że zapłaciliśmy już 20% za kampera Jucy).AIR China - to był pierwszy mój lot „nie tanimi” liniami i nie mogę narzekać. W cenie biletu były 2 duże bagaże nadawane. Z 4 odcinków (tam i z powrotem) trzy odbyliśmy nowymi maszynami z bardzo dobrze działającą rozrywką pokładową - tylko podczas powrotu do LHR trafił nam się mocno wyeksploatowany egzemplarz. Dodatkowo na każdy lot były dwa gorące posiłki i możliwość skorzystania z piwa i wina (chińskie piwo w puszkach 0,33 l, wino w plastikowych kubeczkach nalewane mniej więcej do połowy - nic specjalnego, ale przyspieszyło podróż). Podczas jednego z przelotów miłe panie stewardessy zafundowały nam dodatkowy ciepły posiłek - takim gratisom się nie odmawia. ;)Kamper - 1100 AUD /14 dni wraz z pełnym ubezpieczeniem – skorzystaliśmy z Jucy, gdyż mieli najlepszą ofertę pojazdu dla 2 osób w stosunku do ceny - plus dobre opinie. Rezerwowaliśmy jeszcze w maju, a udało nam się zbić cenę o 5% (najpierw dokonaliśmy wyceny, ale nie kończyliśmy rezerwacji, a po paru dniach Jucy samo zaproponowało zniżkę i dodatki gratis). Sam samochód to Toyota z 2013 r. z przebiegiem ok 210 tys. km i w automacie. Samochód w standardowym wyposażeniu miał kuchenkę gazową wraz z dwoma małymi butlami, zlew, garnki, kubki i sztućce oraz lodówkę. Zasilanie składało się z 2 akumulatorów oraz paneli słonecznych na dachu więc nie było ryzyka, że po dłuższym postoju nie odpali. Obsługa Jucy jak wszyscy Australijczycy „don’t worries” przy oddaniu auta sprawdzili tylko stan baku i licznika i to by było na tyle jeśli chodzi o formalności. Telefon - byliśmy nastawieni na zakup karty SIM z Telstry, ale różnica cenowa w stosunku do zakresu usług spowodowała, że na miejscu kupiliśmy kartę Optus. Za 30 AUD na karcie mieliśmy nielimitowane rozmowy w Australii (co okazało się przydatne w kontakcie z kampingami oraz znajomymi, którzy też mieli kartę australijską) oraz 30 GB Internetu. Na zasięg nie mogliśmy za bardzo narzekać – tylko sporadycznie trafiały się miejsca, gdzie nie było „sieci”. Kartę australijską wsadziliśmy do trzeciego telefonu, który jednocześnie służył za gps i włączyliśmy funkcję routera - polecam – jeden minus telefon szybko się rozładowywuje.Kampingi – 400 AUD/13 nocy za unpowered site – mieliśmy dwie aplikacje: WikiCamps (pierwsze 14 dni bezpłatne) oraz Campermate (bezpłatna). Większość poleca WikiCamps, jednak dla mnie Campermate był bardziej intuicyjny w obsłudze i większość noclegów znaleźliśmy przez tą aplikację. Na wszystkich kampingach na jakich byliśmy był prysznic z ciepłą wodą oraz kuchnia (dobrze wyposażona). Większość miała też darmowe grille elektryczne. W okresie w którym byliśmy nie było też problemu z wolnym miejscem – jeden minus, że biura w większości przypadków są otwarte max do 18 godziny i później ciężko o nocleg ( w weekendy jeszcze krócej). Staraliśmy się więc tak planować trasę, aby zakończyć podróż przed godziną zamknięcia wybranego kampingu.Adapter do prądu – warto zainwestować parę złotych więcej i kupić dobrej jakości (znajomi mieli przejściówkę uniwersalną, która była przeznaczona na różne kraje i się nie sprawdziła). Dodatkowo warto zabrać ze sobą rozgałęziacz prądu (tzw. Złodziejkę) – ładując tak jak my tylko podczas posiłku w kuchni na Kampingu lub w aucie mieliśmy permanentnie niedoładowane urządzenia elektryczne.Noclegi Melbourne - Experience Bella Hotel Apartments - 280 AUD za 2 noce/4 osoby – apartament w wieżowcu bardzo blisko centrum (żeby nie powiedzieć że w centrum) w bardzo wysokim standardzie. Gdyby nie promocja na bookingu nie zdecydowalibyśmy się raczej na niego. Nocleg Sydney - Glasgow Arms Hotel – 250 AUD 3 noce/2 osoby – hotel przyzwoity, miał wszystko co powinien. Łazienka w pokoju , tv, suszarka oraz możliwość skorzystania z aneksu kuchennego (wraz z różnymi przekąskami typu ciastka, kawa, herbata, dżemy i miód). Położony blisko Ogrodu Przyjaźni Chińskiej i ok. 35 minut piechotą do Opery.Lot Brisbane-Sydney – 60 AUD/osoba – Tigerair – wystartował i wylądował punktualnie – bez przygód. Odprawa online. Paliwo – zasada czym bliżej dużego miasta tym paliwo tańsze, a różnice dość znaczne (ponad 20%). Tankowaliśmy paliwo (PB 91) nawet poniżej 120 centów za litr, a widziałam cenę ponad 160 centów.Ceny i płatności – wszystkich płatności dokonaliśmy kartą revolut (tylko raz musieliśmy płacić gotówką, gdyż była awaria terminalu) – średni kurs wyszedł nam 2,68 za 1 dolara, a karta nas ani razu nie zawiodła.Ceny w Australii są wyższe niż w Polsce, ale nie można demonizować – większość zakupów spożywczych robiliśmy w sklepach Coles lub Woolworth. W Colesie cały czas są promocje, na których można kupić różne produkty za pół ceny (wtedy nawet niektóre ceny są niższe niż u nas). Przykładowo:Sok 3 litry – 3 AUDDanie gotowe chińszczyzna z ryżem i jagnięciną – 5 AUDŻel pod prysznic Nivea – 3 AUDMięso na grilla (steki wołowe) – od 5 do 10 AUDWino – od 5-6 AUD za butelkę (sklepy z alkoholem znajdują się zawsze blisko sklepów spożywczych)Co jest drogie?Piwo - od 3 do 5 AUD za butelkę 0,385 litra w sklepie, w pubie od 6 do 12 AUD za piwo.Lody gałkowe – ok 6-8 AUD za porcję.Reasumując – według naszej opinii do Australii z Polski nie opłaca się lecieć na mniej niż 3 tygodnie, bo przelot stanowi przeważającą część kosztów wycieczki (tak więc oszczędzajcie dni wolne :)). Finansowo wycieczka wyszła nas dużo korzystniej niż myśleliśmy, a nie unikaliśmy posiłków w knajpach czy napojów wyskokowych do kolacji po ciężkim dniu. Obawialiśmy się też, czy taki sposób podróżowania (czyt. kamper i kampingi) będzie dla nas odpowiedni i czy przetrwamy te trudy i znoje – pragnę uspokoić: da się przeżyć, a nawet jest bardzo wygodnie. :) Dość powiedzieć, że nie mówię 'nie' kolejnym wyprawom kamperem! Mało tego – zaczynamy planować trip wzdłuż zachodniego wybrzeża Australii. Może nie za rok, być może nie za dwa, ale kiedyś na pewno zbierzemy materiał na kolejną relację z kangurem w tle!
larackm 21 stycznia 2019 21:06 Odpowiedz
Super relacja, z niecierpliwością czekałam na kolejne odcinki. Niezwykle dokładna, obrazowa i z poczuciem humoru :-). Miło się będzie czytało kolejne !!!!
raphael 5 marca 2019 19:15 Odpowiedz
Wow! Świetna relacja. Dużo wrażeń, wskazówek i inspiracji.Jedyne, co mnie nieco "przybiło", to:kasiak80 napisał:W gratisie ostrzega nas przed … australijskimi insektami wielkości pchły (przynajmniej tak wyglądało to na zdjęciu, które pan nam pokazał – tak tak, mieliśmy darmową lekcję biologii :)) i sugeruje, by oglądać swoje nogi po wyjściu z plaży.... noż wiedziałem, że jadowite pająki, parzące meduzy, żarłoczne krokodyle i agresywne rekiny... ale żeby jeszcze wszędzie-włażące insekty ... i jak tam się kąpać, opalać, tarzać w piachu :cry:
iguan007 25 września 2019 05:08 Odpowiedz
kasiak80 napisał:Zostawiamy Brisbane za sobą – to miejsce to kolejny dowód na to, że główną zaletą Australii jest natura, przynajmniej w naszej opinii. Miasto nie zrobiło na nas oszałamiającego wrażenia i z perspektywy czasu cieszyliśmy się, że nie zaplanowaliśmy w nim więcej czasu na zwiedzanie, bo te 3 godziny były aż nadto.(...)Nasza opinia dotycząca Brisbane jest jak najbardziej subiektywna – na kampingu Galaxy Caravan Park rozmawialiśmy z kilkoma mieszkańcami Sydney i zachwalali oni Brisbane twierdząc, że jest ono dużo lepszym miejscem do życia niż Sydney. Cóż, już niedługo będziemy mieli okazję się przekonać. :)]Czyli tak naprawde to tylko przeszliscie z New Farm do Kangaroo Point? Nie byliscie w ogrodach botanicznych, South Banku, centrum miasta czy Mt Coot-tha? Osoby z ktorymi rozmawialiscie maja racje - Brisbane ma wiele do zaoferowania. Tylko zeby to zobaczyc to trzeba poswiecic wiecej niz 3 godziny.