Lorenzo był zarówno kierowcą, jak i przewodnikiem. O zwierzętach potrafił opowiadać z ogromnym entuzjazmem i przejęciem, przekazując mnóstwo informacji.
To np. jest bawół-samiec. Ich rogi są znacznie bardziej rozbudowane w części czaszkowej, tworząc coś w rodzaju hełmu. Niezwykle przydatne podczas walk o samice.
A to nasz pierwszy lew
:) Lorenzo wypatrzył go w krzakach i z radością wsłuchiwał się w nasze jęki zachwytu
:)
Po prostu - magiczne, magiczne miejsce! Gdybym wiedziała, że tam tak wygląda, nie wahałabym się aż tak podczas zamawiania wycieczki.
Przepraszam, bardzo dużo zdjęć, ale nic tak nie przemówi, jak obraz.
Zwłaszcza, że gdy chcę napisać jakikolwiek komentarz, w głowie kołacze się jedynie : cudowne, wspaniałe, zachwycające :/
:D
Lorenzo doskonale opowiadał o zwierzętach, jednak nauczycielem był chyba marnym, bo, choć dowiedziałam się, że w tym parku występują dwa gatunki żyraf (nie miałam o tym pojęcia, poważnie. Do tej pory żyrafa, to była dla mnie po prostu żyrafa i tyle. Otóż nie
:), to niestety nie pamiętam, jak się je rozróżnia.
A jak jeszcze, na sam koniec, zobaczyłam to, to już zupełnie oszalałam.
Główny powód, dla którego wybraliśmy jezioro Nakuru, choć nie do końca wierzyliśmy, że je zobaczymy. Na szczęście nosorożce są doskonałym są wabikiem, żeby przyjechać do tego miejsca i dzięki temu później człowiek może się napawać całą urodą parku.
Naprawdę, czułam się jak na planie Króla Lwa - taka symbioza różnych gatunków.
Na samym końcu podjechaliśmy jeszcze bezpośrednio pod jezioro, które jest znane z różowych flamingów. Ich kolor to efekt odżywiania się pewnym gatunkiem glonów, które doskonale rozmnażają się w słonych wodach jeziora Nakuru. Niestety, ostatnimi czasy, z powodu niestabilnego poziomu wód, alg jest coraz mniej. To sprawia, że flamingów nie jest tak dużo i nie są tak bardzo różowe.
Okolice jeziora, to jedyne miejsce, w którym Lorenzo pozwolił nam opuścić auto. Do samego jeziora można podejść bliżej na piechotę, ale ponieważ w okolicy pasą się ogromne stada bawołów, trzeba iść z uzbrojonym strażnikiem.
Sama procedura wygląda tak, że strażnik bierze grupkę turystów, prowadzi ich do jeziora, a pozostali czekają na swoją kolej. A ponieważ kolejka wcale nie była mała, a my chcieliśmy iść do jeziora teraz, już, unoszeni na fali podekscytowania, obejrzeliśmy się w lewo...obejrzeliśmy się w prawo...i pomalutku, dyskretnie zaczęliśmy zmierzać w stronę jeziora BEZ strażnika.
Ale zaraz spotkała nas za to okrutna kara, bo niestety, zdecydowanym krokiem zaczął do nas podchodzić pan w uniformie. I gdy już nastawiliśmy się na, no nie wiem, na jakąś straszną karę? Batożenie np? Pan powiedział grzecznie, że ma do nas ogromną prośbę. Przyjechał tu ze swoimi turystami i oni bardzo chcieliby zrobić sobie z nami zdjęcie. I on tak bardzo prosi...Zgodziliśmy się z ulga.
Szkoda tylko, że nie zauważyliśmy, że pan swoich turystów przywiózł OGROMNYM autokarem turystycznym. I, niestety, ustawiła się kolejka :/
:D Więc kolejne pół godziny, zamiast spędzić tak :
Spędziliśmy tak : to jeszcze z córeczką. A teraz z mężem. A teraz cała rodzina razem...:/
:D A jak zadowoliliśmy już nawet wszystkie ciocie i babcie, to Lorenzo nas zawołał do samochodu :/
:D A ponieważ zrobiło się ciemno, pojechaliśmy szybko do hotelu na kolację. Wieczór spędziliśmy w naszym królewskim pokoju :
zastanawiając się : Rany boskie, co my w tej Kenii zrobimy, jak już Lorenzo przestanie się nami opiekować?
CDN.
P.S. Ostrzegam. Jeśli ktoś czyta, to w kolejnej części będą wyłącznie ochy i achy i milion zdjęć. Inaczej nie potrafię
:) Można sobie spokojnie odpuścić
:)@cart, też mieliśmy jechać do Nakuru po Masai Mara, ale okazało się, że ze względu na dodatkowych turystów, agencja odwróciła kolejność. Wydaje mi się, że takie odwrócenie jest dużo korzystniejsze - można bardziej docenić Nakuru
:) A ile płaciłeś za safari? Tylko Ty chyba byłeś jeszcze w Amboseli i Tsavo, prawda?
Ponieważ z Nakuru do Masai Mara jest prawie 300 km, a w planach mieliśmy jeszcze wieczorną przejażdżkę po parku, z hotelu musieliśmy wyjechać dosyć wcześnie. Punktualnie o 8.00 ruszyliśmy w dalszą drogę.
Jednak dosyć szybko mieliśmy pierwszy przystanek. Zatrzymaliśmy się przy dosyć eleganckim hotelu, a Lorenzo zaproponował, żebyśmy poszli na kawę (?) Wprawdzie jakoś szczególnie nie mieliśmy na nią ochoty (ochotę mieliśmy przede wszystkim na zobaczenie lwów, słoni i innych. I to teraz, zaraz!
:), ale na wycieczkach najlepiej idzie nam wykonywanie poleceń, więc momentalnie zmieniliśmy priorytety
:D Kawa w hotelowej restauracji - 150 KES. Po kilkudziesięciu minutach kolejna kawa, ale i tak się nam podobało, bo pan kelner przyniósł popielniczkę do stolika. Zupełnie oficjalnie i bez gadania o zakazie palenia
:)
Okazało się, że hotel jest miejscem spotkań różnych wycieczek, a zarazem punktem przesiadkowym. Naprawdę, logistycznie mają to świetnie opracowane. Wiadomo, różni turyści mają różny program safari - różne parki, różna długość. Żeby nie jeździć bez ładu i składu, auta spotykają się przy hotelu i, w miarę potrzeb, następuje wymiana turystów. Okazało się, że czekaliśmy na małżeństwo, które zarezerwowało wycieczkę do Masai Mara akurat na ten termin. Przy okazji wyjaśnił się też powód, dla którego odwrócono nam kolejność zwiedzania - gdybyśmy, zgodnie z pierwotnym planem zaczęli od Masai Mara, to pojechalibyśmy tam z niewykorzystanymi wszystkimi miejscami w aucie. W sumie - bardzo rozsądnie.
Dołączono więc do nas bardzo sympatyczne małżeństwo - mieszkających na stałe w Wielkiej Brytanii Kenijczyka i Irlandkę - i mogliśmy ruszać dalej. Na szczęście znam dwa zdania po irlandzku (a jednym z nich jest "Na zdrowie"
:D - więc bardzo szybko się zaprzyjaźniliśmy
:D (być może powód był tez inny - po prostu zataiłam przed nimi drugie zdanie, które znam
:D
Początkowa, nawet niezła droga, zaczęła się zmieniać. Wjechaliśmy na tereny Masajów - to jedyny sposób, żeby się dostać do Masai Mara. Przejeżdżając przez ich ziemię, trzeba zapłacić. Lorenzo co jakiś czas zatrzymywał auto przy grupach miejscowych i przekazywał im pieniądze. Ile i dlaczego akurat tym osobom - nie mam pojęcia. Ale wydaje mi się, że bardzo trudno byłoby samemu zorganizować sobie to safari, wynajmując auto np. Za mało wiemy o zwyczajach i "ustnych umowach", a nie sądzę, żeby ktoś miejscowy chętnie się podzielił akurat tą wiedzą. Choć mogę się mylić.
Dodatkowo trzeba byłoby być naprawdę wyśmienitym kierowcą.
Mijaliśmy masajskie wioski, przez drogę przebiegały dzieci, kobiety, z tradycyjnie ogolonymi głowami, wychodziły popatrzeć. Sam przejazd przez te tereny był wyjątkowo ciekawy.
Natknęliśmy się też na naturalną przeszkodę. Po udzieleniu pomocy zagrzebanemu w tym miejscu aucie, Lorenzo długo chodził, sprawdzał, mierzył głębokość i oceniał szanse.
Udało się
:) My przeszliśmy błoto na piechotę. Tu można liczyć tylko na siebie. Pomocy raczej nikt ci nie udzieli, bo, po prostu, nikogo tu nie ma. Możesz mieć szczęście, jeśli akurat będzie przejeżdżał inny samochód z turystami, ale czasami na taką pomoc trzeba czekać godzinami.
W końcu dojechaliśmy do naszego obozu. W pobliżu wejścia do parku znajduje się parę miejsc noclegowych - o różnym standardzie. Są tam i piękne hotele, wyglądające jak z katalogu, są i zwykłe obozowiska z namiotami. W zależności od twojej decyzji, ostateczna cena safari może znacznie się różnić, a przynależność do jednego samochodu nie zobowiązuje do wyboru tego samego miejsca noclegowego. Najpierw odwieźliśmy małżeństwo (hotel z eleganckimi domkami, do których prowadziły dróżki ozdobione romantycznymi lampkami), cała reszta spała w dużo tańszym obozowisku.
Namioty zbudowane na betonowej podbudówce i przykryte dodatkowo dachem. W środku bardzo wygodnie - są łóżka, moskitiery, zmieściła się też nawet mała łazienka. Naprawdę - nic więcej do szczęścia nie potrzeba
:) Dodatkowo na terenie znajdował się duży namiot - świetlica, w którym podawano posiłki. Można tam też było spędzić miłe, wieczorne godziny (piwo - 300 KES).
I wreszcie...Ręce mi się trzęsły z podekscytowania
:) Momentalnie przypomniałam sobie wszystkie chwile, które spędziłam jako dziecko, przewracając podniszczone kartki albumu "Serengeti nie może umrzeć" i marząc...
Nie zawiodłam się...Przepraszam, po prostu popatrzcie...
Ogromny teren, przepiękna przestrzeń i obfitość zwierząt.
Niektórzy mówią, że dwa dni w Masai Mara, to wystarczający czas. Że potem zaczyna się nudzić i że nie cieszy już tak bardzo. Że nawet człowiekowi nie chce się wstawać na widok kolejnego słonia. O, przepraszam bardzo! Dla mnie - tydzień, to byłoby za mało. Wszystko cieszyło cały czas tak samo...A wstawałam tak często, że pod koniec zaczęły mnie boleć mięśnie ud
:D
Niestety, pierwsza przejażdżka po parku nie była zbyt długa. Nadchodził wieczór i trzeba było wracać. Na szczęście czekał nas jeszcze cały kolejny dzień w Masai Mara, więc wieczorem można było się zrelaksować przed kolejnymi doznaniami
:)
Główne miejsce spotkań i integracji w naszym obozie
:) Na zewnątrz paliło się ognisko, przy którym ogrzewali się strażnicy obozowiska - Masajowie. Każdy obóz zatrudnia do ochrony członków tego plemienia. Podobno lwy instynktownie boją się Masajów, teraz mają już ten strach wrodzony. Nic dziwnego - to właśnie Masajowie przyczynili się do ogromnego spadku lwiej populacji. Nocleg w obozowisku przy Masai Mara, to wyjątkowe doznanie. Jedynym źródłem światła było ognisko Masajów, jedynymi dźwiękami - odgłosy zwierząt... Kolejnego dnia wyruszyliśmy do parku o 6.00 rano. Wprawdzie przejażdżka o wschodzie słońca miała się odbyć trzeciego dnia, ale Lorenzo zaproponował inne rozwiązanie. Mieliśmy demokratycznie wybrać jedną z dwóch opcji : albo dziś spędzamy CAŁY dzień w parku, żadnych tam przejażdżek porannych, wieczornych itp z powrotami do obozowiska (na dźwięk słowa : "cały" wszyscy aż podskoczyli z podekscytowania
:) , a trzeciego dnia rano, zamiast na przejażdżkę o wschodzie, kto będzie chciał, pójdzie sobie z Masajami na przechadzkę po buszu (tu też wszyscy podskoczyli
:), albo zostajemy przy pierwotnym planie - czyli wszystkie te głupoty z powrotami do obozu (strata czasu przecież!), za to zgodnie z ustalonym programem. Demokratycznie i zgodnie byliśmy tą propozycją zachwyceni
:)
Gnu, podobno najbrzydsza antylopa świata.
Rankiem w Masai Mara opadały mgły, nadając parkowi jeszcze bardziej majestatyczny wygląd...
I coś, co zauważyłam dopiero na zdjęciach. Nie wiem, dlaczego ta lwica ma cętki. Jakaś krzyżówka?
Sekretarz wężojad. Bardzo dziwny ptak. Większość czasu spędza na ziemi, kroczy majestatycznie szukając pożywienia. Czym się żywi - wiadomo
:) Natomiast nazwa podobno pochodzi od sterczących na głowie piór, które przypominają gęsie pióra, noszone za uszami przez urzędników.
I lwy. Lwich rodzin widzieliśmy całe mnóstwo. Ta lwica akurat skrywa w sobie dosyć smutną historię. Przemierzała sawannę dosyć powoli, co chwilę zatrzymując się i oglądając na dzieci. Dwójka z nich dotrzymywała jej kroku. Niestety, trzeci synek miał uszkodzoną przednią łapkę. Przykro było patrzeć, gdy próbował nadążyć, kuśtykając i często odpoczywając. Gdy odległość między nimi zbytnio wzrosła, lwica kładła się na trawie i czekała, aż synek do niej dotrze. Jeśli łapka się samoistnie nie wyleczy, czeka go smutna przyszłość. Teraz, póki jest młody, lwica dzieli się z nim pożywieniem. Gdy dorośnie, będzie musiał polować sam, a to nie będzie możliwe.
Kulawy synek. Środowisko Masai Mara nie jest wspierane przez weterynarzy. Tu przyroda rządzi się sama swoimi prawami. Wiem, to naturalny i dobry wybór. Ale, mimo wszystko, smutno...
To natomiast rodzina składająca się z dwóch samców i czterech samic. Takie rodziny zakładają bracia - wtedy nie muszą walczyć o samice, tylko się nimi dzielą. Panowie pilnowali terenu, a panie relaksowały się na skałach
:)
To miejsce to raj...Mogłabym tam spędzić dowolną ilość czasu, obserwując zwierzęta i wsłuchując się w opowieści Lorenzo...
W Kenii widziałem jedne z najpiękniejszych krajobrazów w swoim życiu, ale pomimo poruszania się z autochtonami, też pamiętam, że zawsze musieliśmy gdzieś dotrzeć przed zachodem słońca i noc była jakoś nie do końca zdefiniowanym zagrożeniem.
@brzemia, faktycznie, chyba coś w tym jest. Skojarzyło mi się dopiero, jak napisałeś
:)@Chupacabra, dziwne wrażenie, prawda? Zastanawiałam się, na ile sami sobie stworzyliśmy taki klimat - po nocnej drodze autobusem, rozmowie w palarni i czytanych w przewodnikach ostrzeżeniach "nie poruszać się po zmroku, zwłaszcza w Nairobi" - ale skoro nawet miejscowi podróżujący z Tobą tego przestrzegali, to znaczy, że nie było to "własne wkręcenie". Inna sprawa, że dwa tygodnie po naszym pobycie w Nairobi ponownie doszło do zamachu terrorystycznego, w którym zginęło 15 osób...
Ja byłem w Nakuru po Masai Mara i to może był błąd. Z perspektywy czasu, park jest świetny i też widzieliśmy kilka nosorożców
:)Widzę, że ceny aż tak mocno nie skoczyły. 380$ za 4 dniową opcję to naprawdę tanio.
Ja byłem w 2010/11 i safari chyba nawet z sylwestrem. Za 6 dni zapłaciliśmy 660$ - Masai Mara, Nakuru i Amboseli.Dalej jeżdżą na przełaj w Masai Mara? Bo w innych parkach można tylko na drogach, a nasz przewodnik śmigał po trawie gdzie się dało.Mieliście farta z tym lampartem. My szukaliśmy długo, ale nie udało się zobaczyć.
My w styczniu byliśmy w Tsavo i Amboseli - Amboseli było strzałem w 10! Kilimandżaro jest absolutnie magiczne a dojazd do Amboseli choć męczący (zwłaszcza z dwójką jeszcze dość małych dzieci gdzie jedno ma chorobę lokomocyjną) pokazuje prawdziwą Kenię. Zazdroszczę tego Nakuru i nosorożców - może innym razem ;)
My w styczniu byliśmy w Tsavo i Amboseli - Amboseli było strzałem w 10! Kilimandżaro jest absolutnie magiczne a dojazd do Amboseli choć męczący (zwłaszcza z dwójką jeszcze dość małych dzieci gdzie jedno ma chorobę lokomocyjną) pokazuje prawdziwą Kenię. Zazdroszczę tego Nakuru i nosorożców - może innym razem
;)
Świetna relacja!! Z resztą jak zawsze!Szkoda, że nam Kenia pokazała jedynie to trudne i niebezpieczne oblicze. Gdy po zmroku w Nairobi, z plecakami, czekając na Ubera zostaliśmy otoczeni przez grupkę wyrostków zrobiło się nieciekawie. Do tego momentu, podchodziłem do tematu bezpieczeństwa w Nairobi z dystansem. Póki było widno wszystko było ok, byliśmy zaczepiani, proszeni o pieniądze, ale nie czuliśmy się zagrożeni, ale wtedy wszystko się zmieniło. Dopiero dotarcie na lotnisko obniżyło poziom adrenaliny
:)Dzięki Twojej relacji wiem, że jednak musimy tam wrócić!
Zaj...a relacja i obłędne zdjęcia!Mam też w planach Kenię, a właściwie to już nie w planach, bo bilety kupione. Tylko te plany się trochę komplikują i nie wiem, co z tego wyjdzie. Ale ta relacja tylko zachęca, żeby się nie poddawać i walczyć o to, aby plany skomplikowały się odpowiednio.
Niesamowita podróż, a podsumowanie kosztów aż niewiarygodne. Taka przygoda za taką cenę? Rewelacja!
:D Gratuluję zasłużonej nominacji na relację miesiąca
:)
@Calaira, dziękuję i gratulacje dla Ciebie - czytałam o przygodach bułek, dostając ataków śmiechu
:) @jemjam, dzięki
:) mapka robiona w Corelu, ale nie pytaj mnie o szczegóły - Marcin zrobił
:)
Faktycznie, początek zapowiadał jakieś mroczne epizody? A tu żadnej krwi nie było? Pestycyda jesteś najlepszą pisarką na tym forum, trzymaj tak dalej. Myślę że inspirujesz wielu z nas do podróżowania, także w miejsca mniej oczywiste. Czekamy na więcej ?
Też miałem przyjemność odwiedzić dokładnie te same parki, do tego poruszałem się wzdłuż wybrzeża od Mombasy do wyspy Lamu. W kilku miejscach na świecie byłem, ale to właśnie w Kenii czułem się najmniej komfortowo. I dotyczy to głównie Nairobi i Mombasy. Na prowincji lepiej, ale trzeba radzić sobie z zaczepianiem (a oni bywają duzi) i bardzo zaawansowanymi technikami naciągania.
@e-prezes, @south - dziękuję za miłe słowa, w większości przesadzone
:) Ale zastanowiłam się nad jednym - faktycznie, relacja odzwierciedla moje prawdziwe emocje podczas podróży. Początek pełen strachu i myśli "co myśmy najlepszego zrobili?". Natomiast im dłużej przebywaliśmy w Kenii, tym mniej się przejmowaliśmy, a przynajmniej mniej myśleliśmy o "złych rzeczach, przed którymi ostrzegają i które mogą nas napotkać" - coś w tym stylu. Kenia jest przepięknym, bardzo zróżnicowanym krajem, jednak nie jest to "łatwy" kraj (w przypadku samodzielnych podróży. Gdy zwiedzamy wyłącznie z agencją, z pewnością jest jednym z łatwiejszych
:) @b79, z tym brakiem komfortu, masz rację. I nie chodzi mi właściwie o brak poczucia bezpieczeństwa czy niewygodę. Bardziej o fakt jakiejś niechęci (?), czegoś w rodzaju delikatnego rasizmu (?). W Etiopii podróżowało i czuło się zupełnie inaczej. Np. tam miejscowi chętnie siadali przy nas w autobusach i próbowali nawiązać kontakt, w Kenii - czasami się odsuwali. Po prostu jakoś inaczej - bardziej się to czuje, niż można nazwać. Nie zmienia to faktu, że z chęcią bym tam wróciła - ze względu na przepiękne miejsca, ale i po to, żeby lepiej ten kraj zrozumieć.Pozdrawiam
:)
@pestycyda świetna relacja
:)!! Napisana przystępnie (jak zawsze - dlatego tak chętnie się czyta... pochłania
:P), bardzo pozytywnie (skądś to znam
:D), na wesoło, ale i momentami groźnie! Co Wy tam mieliście za przygody! Podziwiam Waszą odwagę w niektórych momentach, choć pewnie zachowałabym się czasem podobnie (założę się o takie zdjęcie z krokodylem
:P), ale było czasem niebezpiecznie :/. Cóż, wyjazd bez przygód, to wyjazd stracony
:P. Ogółem wyprawa czaderska, mnóstwo śmiechu przy czytaniu - dzięki za podzielenie się tą przygodą
:). Czekamy na następne!
Rzeczywiście aż się nie chce wierzyć, że za taką cenę można zobaczyć tak wiele. Mega przyjemnie oglądało mi się tą relację i mam nadzieje, że też uda mi się odwiedzić Afrykę w najbliższym czasie.
Lorenzo był zarówno kierowcą, jak i przewodnikiem. O zwierzętach potrafił opowiadać z ogromnym entuzjazmem i przejęciem, przekazując mnóstwo informacji.
To np. jest bawół-samiec. Ich rogi są znacznie bardziej rozbudowane w części czaszkowej, tworząc coś w rodzaju hełmu. Niezwykle przydatne podczas walk o samice.
A to nasz pierwszy lew :) Lorenzo wypatrzył go w krzakach i z radością wsłuchiwał się w nasze jęki zachwytu :)
Po prostu - magiczne, magiczne miejsce! Gdybym wiedziała, że tam tak wygląda, nie wahałabym się aż tak podczas zamawiania wycieczki.
Przepraszam, bardzo dużo zdjęć, ale nic tak nie przemówi, jak obraz.
Zwłaszcza, że gdy chcę napisać jakikolwiek komentarz, w głowie kołacze się jedynie : cudowne, wspaniałe, zachwycające :/ :D
Lorenzo doskonale opowiadał o zwierzętach, jednak nauczycielem był chyba marnym, bo, choć dowiedziałam się, że w tym parku występują dwa gatunki żyraf (nie miałam o tym pojęcia, poważnie. Do tej pory żyrafa, to była dla mnie po prostu żyrafa i tyle. Otóż nie :), to niestety nie pamiętam, jak się je rozróżnia.
A jak jeszcze, na sam koniec, zobaczyłam to, to już zupełnie oszalałam.
Główny powód, dla którego wybraliśmy jezioro Nakuru, choć nie do końca wierzyliśmy, że je zobaczymy. Na szczęście nosorożce są doskonałym są wabikiem, żeby przyjechać do tego miejsca i dzięki temu później człowiek może się napawać całą urodą parku.
Naprawdę, czułam się jak na planie Króla Lwa - taka symbioza różnych gatunków.
Na samym końcu podjechaliśmy jeszcze bezpośrednio pod jezioro, które jest znane z różowych flamingów. Ich kolor to efekt odżywiania się pewnym gatunkiem glonów, które doskonale rozmnażają się w słonych wodach jeziora Nakuru. Niestety, ostatnimi czasy, z powodu niestabilnego poziomu wód, alg jest coraz mniej. To sprawia, że flamingów nie jest tak dużo i nie są tak bardzo różowe.
Okolice jeziora, to jedyne miejsce, w którym Lorenzo pozwolił nam opuścić auto. Do samego jeziora można podejść bliżej na piechotę, ale ponieważ w okolicy pasą się ogromne stada bawołów, trzeba iść z uzbrojonym strażnikiem.
Sama procedura wygląda tak, że strażnik bierze grupkę turystów, prowadzi ich do jeziora, a pozostali czekają na swoją kolej. A ponieważ kolejka wcale nie była mała, a my chcieliśmy iść do jeziora teraz, już, unoszeni na fali podekscytowania, obejrzeliśmy się w lewo...obejrzeliśmy się w prawo...i pomalutku, dyskretnie zaczęliśmy zmierzać w stronę jeziora BEZ strażnika.
Ale zaraz spotkała nas za to okrutna kara, bo niestety, zdecydowanym krokiem zaczął do nas podchodzić pan w uniformie. I gdy już nastawiliśmy się na, no nie wiem, na jakąś straszną karę? Batożenie np? Pan powiedział grzecznie, że ma do nas ogromną prośbę. Przyjechał tu ze swoimi turystami i oni bardzo chcieliby zrobić sobie z nami zdjęcie. I on tak bardzo prosi...Zgodziliśmy się z ulga.
Szkoda tylko, że nie zauważyliśmy, że pan swoich turystów przywiózł OGROMNYM autokarem turystycznym. I, niestety, ustawiła się kolejka :/ :D Więc kolejne pół godziny, zamiast spędzić tak :
Spędziliśmy tak : to jeszcze z córeczką. A teraz z mężem. A teraz cała rodzina razem...:/ :D A jak zadowoliliśmy już nawet wszystkie ciocie i babcie, to Lorenzo nas zawołał do samochodu :/ :D
A ponieważ zrobiło się ciemno, pojechaliśmy szybko do hotelu na kolację.
Wieczór spędziliśmy w naszym królewskim pokoju :
zastanawiając się : Rany boskie, co my w tej Kenii zrobimy, jak już Lorenzo przestanie się nami opiekować?
CDN.
P.S. Ostrzegam. Jeśli ktoś czyta, to w kolejnej części będą wyłącznie ochy i achy i milion zdjęć. Inaczej nie potrafię :) Można sobie spokojnie odpuścić :)@cart, też mieliśmy jechać do Nakuru po Masai Mara, ale okazało się, że ze względu na dodatkowych turystów, agencja odwróciła kolejność. Wydaje mi się, że takie odwrócenie jest dużo korzystniejsze - można bardziej docenić Nakuru :) A ile płaciłeś za safari? Tylko Ty chyba byłeś jeszcze w Amboseli i Tsavo, prawda?
Ponieważ z Nakuru do Masai Mara jest prawie 300 km, a w planach mieliśmy jeszcze wieczorną przejażdżkę po parku, z hotelu musieliśmy wyjechać dosyć wcześnie. Punktualnie o 8.00 ruszyliśmy w dalszą drogę.
Jednak dosyć szybko mieliśmy pierwszy przystanek. Zatrzymaliśmy się przy dosyć eleganckim hotelu, a Lorenzo zaproponował, żebyśmy poszli na kawę (?) Wprawdzie jakoś szczególnie nie mieliśmy na nią ochoty (ochotę mieliśmy przede wszystkim na zobaczenie lwów, słoni i innych. I to teraz, zaraz! :), ale na wycieczkach najlepiej idzie nam wykonywanie poleceń, więc momentalnie zmieniliśmy priorytety :D Kawa w hotelowej restauracji - 150 KES. Po kilkudziesięciu minutach kolejna kawa, ale i tak się nam podobało, bo pan kelner przyniósł popielniczkę do stolika. Zupełnie oficjalnie i bez gadania o zakazie palenia :)
Okazało się, że hotel jest miejscem spotkań różnych wycieczek, a zarazem punktem przesiadkowym. Naprawdę, logistycznie mają to świetnie opracowane. Wiadomo, różni turyści mają różny program safari - różne parki, różna długość. Żeby nie jeździć bez ładu i składu, auta spotykają się przy hotelu i, w miarę potrzeb, następuje wymiana turystów. Okazało się, że czekaliśmy na małżeństwo, które zarezerwowało wycieczkę do Masai Mara akurat na ten termin. Przy okazji wyjaśnił się też powód, dla którego odwrócono nam kolejność zwiedzania - gdybyśmy, zgodnie z pierwotnym planem zaczęli od Masai Mara, to pojechalibyśmy tam z niewykorzystanymi wszystkimi miejscami w aucie. W sumie - bardzo rozsądnie.
Dołączono więc do nas bardzo sympatyczne małżeństwo - mieszkających na stałe w Wielkiej Brytanii Kenijczyka i Irlandkę - i mogliśmy ruszać dalej. Na szczęście znam dwa zdania po irlandzku (a jednym z nich jest "Na zdrowie" :D - więc bardzo szybko się zaprzyjaźniliśmy :D (być może powód był tez inny - po prostu zataiłam przed nimi drugie zdanie, które znam :D
Początkowa, nawet niezła droga, zaczęła się zmieniać. Wjechaliśmy na tereny Masajów - to jedyny sposób, żeby się dostać do Masai Mara. Przejeżdżając przez ich ziemię, trzeba zapłacić. Lorenzo co jakiś czas zatrzymywał auto przy grupach miejscowych i przekazywał im pieniądze. Ile i dlaczego akurat tym osobom - nie mam pojęcia. Ale wydaje mi się, że bardzo trudno byłoby samemu zorganizować sobie to safari, wynajmując auto np. Za mało wiemy o zwyczajach i "ustnych umowach", a nie sądzę, żeby ktoś miejscowy chętnie się podzielił akurat tą wiedzą. Choć mogę się mylić.
Dodatkowo trzeba byłoby być naprawdę wyśmienitym kierowcą.
Mijaliśmy masajskie wioski, przez drogę przebiegały dzieci, kobiety, z tradycyjnie ogolonymi głowami, wychodziły popatrzeć. Sam przejazd przez te tereny był wyjątkowo ciekawy.
Natknęliśmy się też na naturalną przeszkodę. Po udzieleniu pomocy zagrzebanemu w tym miejscu aucie, Lorenzo długo chodził, sprawdzał, mierzył głębokość i oceniał szanse.
Udało się :) My przeszliśmy błoto na piechotę. Tu można liczyć tylko na siebie. Pomocy raczej nikt ci nie udzieli, bo, po prostu, nikogo tu nie ma. Możesz mieć szczęście, jeśli akurat będzie przejeżdżał inny samochód z turystami, ale czasami na taką pomoc trzeba czekać godzinami.
W końcu dojechaliśmy do naszego obozu. W pobliżu wejścia do parku znajduje się parę miejsc noclegowych - o różnym standardzie. Są tam i piękne hotele, wyglądające jak z katalogu, są i zwykłe obozowiska z namiotami. W zależności od twojej decyzji, ostateczna cena safari może znacznie się różnić, a przynależność do jednego samochodu nie zobowiązuje do wyboru tego samego miejsca noclegowego. Najpierw odwieźliśmy małżeństwo (hotel z eleganckimi domkami, do których prowadziły dróżki ozdobione romantycznymi lampkami), cała reszta spała w dużo tańszym obozowisku.
Namioty zbudowane na betonowej podbudówce i przykryte dodatkowo dachem. W środku bardzo wygodnie - są łóżka, moskitiery, zmieściła się też nawet mała łazienka. Naprawdę - nic więcej do szczęścia nie potrzeba :) Dodatkowo na terenie znajdował się duży namiot - świetlica, w którym podawano posiłki. Można tam też było spędzić miłe, wieczorne godziny (piwo - 300 KES).
I wreszcie...Ręce mi się trzęsły z podekscytowania :) Momentalnie przypomniałam sobie wszystkie chwile, które spędziłam jako dziecko, przewracając podniszczone kartki albumu "Serengeti nie może umrzeć" i marząc...
Nie zawiodłam się...Przepraszam, po prostu popatrzcie...
Ogromny teren, przepiękna przestrzeń i obfitość zwierząt.
Niektórzy mówią, że dwa dni w Masai Mara, to wystarczający czas. Że potem zaczyna się nudzić i że nie cieszy już tak bardzo. Że nawet człowiekowi nie chce się wstawać na widok kolejnego słonia. O, przepraszam bardzo! Dla mnie - tydzień, to byłoby za mało. Wszystko cieszyło cały czas tak samo...A wstawałam tak często, że pod koniec zaczęły mnie boleć mięśnie ud :D
Niestety, pierwsza przejażdżka po parku nie była zbyt długa. Nadchodził wieczór i trzeba było wracać. Na szczęście czekał nas jeszcze cały kolejny dzień w Masai Mara, więc wieczorem można było się zrelaksować przed kolejnymi doznaniami :)
Główne miejsce spotkań i integracji w naszym obozie :) Na zewnątrz paliło się ognisko, przy którym ogrzewali się strażnicy obozowiska - Masajowie. Każdy obóz zatrudnia do ochrony członków tego plemienia. Podobno lwy instynktownie boją się Masajów, teraz mają już ten strach wrodzony. Nic dziwnego - to właśnie Masajowie przyczynili się do ogromnego spadku lwiej populacji.
Nocleg w obozowisku przy Masai Mara, to wyjątkowe doznanie. Jedynym źródłem światła było ognisko Masajów, jedynymi dźwiękami - odgłosy zwierząt...
Kolejnego dnia wyruszyliśmy do parku o 6.00 rano. Wprawdzie przejażdżka o wschodzie słońca miała się odbyć trzeciego dnia, ale Lorenzo zaproponował inne rozwiązanie. Mieliśmy demokratycznie wybrać jedną z dwóch opcji : albo dziś spędzamy CAŁY dzień w parku, żadnych tam przejażdżek porannych, wieczornych itp z powrotami do obozowiska (na dźwięk słowa : "cały" wszyscy aż podskoczyli z podekscytowania :) , a trzeciego dnia rano, zamiast na przejażdżkę o wschodzie, kto będzie chciał, pójdzie sobie z Masajami na przechadzkę po buszu (tu też wszyscy podskoczyli :), albo zostajemy przy pierwotnym planie - czyli wszystkie te głupoty z powrotami do obozu (strata czasu przecież!), za to zgodnie z ustalonym programem. Demokratycznie i zgodnie byliśmy tą propozycją zachwyceni :)
Gnu, podobno najbrzydsza antylopa świata.
Rankiem w Masai Mara opadały mgły, nadając parkowi jeszcze bardziej majestatyczny wygląd...
I coś, co zauważyłam dopiero na zdjęciach. Nie wiem, dlaczego ta lwica ma cętki. Jakaś krzyżówka?
Sekretarz wężojad. Bardzo dziwny ptak. Większość czasu spędza na ziemi, kroczy majestatycznie szukając pożywienia. Czym się żywi - wiadomo :) Natomiast nazwa podobno pochodzi od sterczących na głowie piór, które przypominają gęsie pióra, noszone za uszami przez urzędników.
I lwy. Lwich rodzin widzieliśmy całe mnóstwo. Ta lwica akurat skrywa w sobie dosyć smutną historię. Przemierzała sawannę dosyć powoli, co chwilę zatrzymując się i oglądając na dzieci. Dwójka z nich dotrzymywała jej kroku. Niestety, trzeci synek miał uszkodzoną przednią łapkę. Przykro było patrzeć, gdy próbował nadążyć, kuśtykając i często odpoczywając. Gdy odległość między nimi zbytnio wzrosła, lwica kładła się na trawie i czekała, aż synek do niej dotrze. Jeśli łapka się samoistnie nie wyleczy, czeka go smutna przyszłość. Teraz, póki jest młody, lwica dzieli się z nim pożywieniem. Gdy dorośnie, będzie musiał polować sam, a to nie będzie możliwe.
Kulawy synek. Środowisko Masai Mara nie jest wspierane przez weterynarzy. Tu przyroda rządzi się sama swoimi prawami. Wiem, to naturalny i dobry wybór. Ale, mimo wszystko, smutno...
To natomiast rodzina składająca się z dwóch samców i czterech samic. Takie rodziny zakładają bracia - wtedy nie muszą walczyć o samice, tylko się nimi dzielą. Panowie pilnowali terenu, a panie relaksowały się na skałach :)
To miejsce to raj...Mogłabym tam spędzić dowolną ilość czasu, obserwując zwierzęta i wsłuchując się w opowieści Lorenzo...