Przewodnik, pochodzący z plemienia Digo, był naprawdę znakomity. Niestety, w jego obecności człowiek uświadamiał sobie, jakim, tak naprawdę, jest tępakiem i ignorantem :/
Proszę bardzo – potraficie wskazać trującego (śmiertelnie) grzyba, który po roztarciu z olejem kokosowym i wcierany w ciało, leczy? No właśnie :/ A plemiona Mijikenda potrafią. Wiedza o świecie przyrody rzeczywiście imponowała. Zaskakiwały też dowody, jak mocno cywilizacja korzysta z natury, o niej samej zapominając. Pan roztarł liść jakiejś rośliny, tłumacząc, że kobiety nacierają tym ciało – dla higieny i dla urody. Zapach, jaki się roztoczył, do złudzenia przypominał zapach produktów Nivea. Przepraszam – zapach produktów przypomina do złudzenia roślinę…
A ten krzew musiałam sobie obfotografować dokładnie. Liście trzeba potrzeć i wdychać, pomagają na katar i przeziębienie. A ogonki się zjada – leczą gardło – a pachną jak Vick.
Tu zaczynała się wioska. Na jej teren nie wolno było wejść w obuwiu. Z sandałami w ręku przekroczyliśmy więc bramy wioski i doszliśmy, jak tylko najbliżej się dało, do najświętszego miejsca. Dalej nie można było wejść, nie można również było robić zdjęć – starszyzna Digo też ma swoje granice cierpliwości w odsłanianiu magii
:) Samo miejsce epatowało mistycyzmem. Kurczę, no wiem, grafomania do potęgi, ale jak opisać idealną ciszę? Jak opisać uczucie ciepła i spokoju dochodzące z lasu? I to, że nagle zaczynają ci stawać włosy na rękach? Nie potrafię… Przewodnik poprosił, żeby każdy z nas pomodlił się do swojego boga. Więc siedząc z bosymi stopami na liściach, zagłębiliśmy się w myślach. Przypuszczalnie każdy z naszej czwórki rozmawiał z innym bogiem. Nie miało to znaczenia, liczyła się rozmowa i uczucie bliskości. Kurczę, wydaje mi się, że właśnie dla takich momentów podróżuję…
Gdy przewodnik zdjął kanigę przy wyjściu z lasu, zmienił się w zupełnie innego człowieka – żartował tubalnym głosem, śmiał się do rozpuku i stał się po prostu taki...zwyczajny. Tak, jakby w gaju zostawił cząstkę samego siebie. Tę duchową cząstkę…
My natomiast, podczas powrotu nie mogliśmy wydusić z siebie słowa. Chyba do tej pory do końca nie rozumiem, co wydarzyło się w świętym gaju. Pobyt tam wpłynął również na gadatliwość naszego kierowcy, bardzo miłego chłopaka
:) Za podwózkę mieliśmy zapłacić 500 KES, jednak posiadaliśmy tylko banknot 1000 KES i gdy podaliśmy go panu, zapadła taka niezręczna cisza
:D Wymiękliśmy pierwsi. Powiedzieliśmy : dziękuję
:D
Po powrocie do ośrodka, wybraliśmy się na spacer po okolicznych wioskach.
Po przejściu za płotek naszego ośrodka, człowiek lądował w samym środku wioski Digo. Dorośli byli bardziej przyzwyczajeni do obecności turystów - nie przerywali swoich zajęć, niektórzy proponowali zakup, a przynajmniej obejrzenie wykonanych przez siebie produktów. Natomiast dzieci...O, dzieci to zupełnie inna sprawa
:) Wesołe, ciekawskie, śmiejące się w głos maluchy towarzyszyły nam na każdym kroku.
Wchodziły w interakcję, bawiły się i zaczepiały nas radośnie.
Zabudowa Digo. Nie są już to ufortyfikowane osady, ukryte głęboko w lesie. Teraz Digo bardziej koncentrują się na rzemiośle i rybołówstwie.
Przeszliśmy naprawdę wiele kilometrów. Jedna wioska zmieniała się w inną. Czasami trzeba było przedzierać się przez zarośla, czasami uciekać przed podejrzanymi odgłosami dochodzącymi z krzaków
:D
Zawsze to samo :/
:D Najpierw : "To na pewno lampart! Wiejemy!", a później zażenowane : "Ale to naprawdę brzmiało, jak lampart. Albo lew" :/
:D
Dzieci idące po wodę.
Takie miejsca skłaniają człowieka do bardzo głębokiej refleksji. I takich wewnętrznych przemyśleń. Zaczyna się od, kurczę, przepraszam, ale to naprawdę szczere, zaczyna się od, niestety, żalu. I litości. A potem uderza cię myśl : Jesteś pewna, że naprawdę jesteś szczęśliwsza?......
Cudowne momenty. Rozmowy, bez jednego wspólnie znanego słowa. Zabawy, bez wspólnej znajomości zasad. Radość i szaleństwo w najczystszej postaci
:) A największą atrakcją (oprócz baniek), było pozowanie do zdjęć i oglądanie efektów. I ataki nieskrępowanego niczym śmiechu, na widok własnej miny na wyświetlaczu.
Wybraliśmy się na spacer, aby poobserwować "prawdziwe życie". Tymczasem, "prawdziwe życie" obserwowało nas
:) Tak wyglądał nasz powrót ze spaceru. Czułam się jak matka-kaczka
:D
Podróże zmieniają człowieka. Podróż po Afryce kompletnie rozwala ci system i buduje od nowa...
Wstyd nam było odciąć się od tego pulsującego żywiołu bramką ośrodka. Wstyd i jakoś tęskno i żal, że jesteśmy tylko "must soon go" (czy, jak to mówią miejscowi - muzungu.....)
CDN.Ostatni, pełny dzień w Kenii, spędziliśmy zupełnie bez planu. To znaczy, plan był – chcieliśmy porządnie odpocząć na plaży. Po raz kolejny zachwyciliśmy się naszą dróżką prowadzącą do Diani.
Poważnie, ta droga była tak niesamowita, że idąc nią, człowiek czuł się, jakby zaraz miało stać się coś niesamowitego, jakby szedł, na spotkanie przygody.
Droga – kwintesencja Afryki.
Niestety, plan skurczył się do dosyć szybkiego przejścia po piasku i dogorywania w plażowej restauracji przy coli (100 KES). Upał – nie, to złe słowo – żar, skutecznie uniemożliwił jakiekolwiek spacery. Natomiast ocean oglądany z perspektywy kawiarnianego parasola, wyglądał wyjątkowo pięknie.
Każdy szukał cienia, gdzie tylko się dało
:)
Naprawdę nie mam pojęcia, jak to jest możliwe.
I teraz powiedzcie sami, przecież to zupełnie nie jest moja wina, że w takiej sytuacji postanowiliśmy zejść z plaży i iść po prostu na zakupy
:D Początkowo nawet chcieliśmy przejść się na piechotę, ale wyjątkowy krajobraz (z lewej beton, z prawej beton, pod nogami – beton, a z nieba - ukrop :/) skutecznie nas zniechęcił do tak desperackiego kroku. Czytałam, że dosyć niebezpieczne jest chodzenie na piechotę wzdłuż ulicy w Diani. Potwierdzam. Grozi usmażeniem :/
Miły pan na skuterze (podróże rozwijają. Teraz już zupełnie nie miałam oporów, co do jazdy we trójkę
:D podwiózł nas wzdłuż piekielnej drogi (przynajmniej owiewał nas wiatr) do centrum handlowego. A tam, nie uwierzycie, kli-ma-ty-za-cja. Prawdziwa! Chyba nie muszę dodawać, że spędziliśmy tam wyjątkowo dużo czasu
:D
Przed centrum znajdowała się tez cała alejka stoisk z pamiątkami. Niestety, Diani znaczy : turysta. A turysta znaczy : drogo. Natomiast trzeba powiedzieć, że panowie ze stoisk byli wyjątkowo otwarci i rozmowy szły nam bardzo dobrze. Najpierw pan sprzedawca mówił absurdalnie wysoką cenę, na to odpowiadaliśmy kontratakiem, podając cenę absurdalnie niską. I tak to szło – dużo śmiechu, luzu, wygłupów. W końcu zazwyczaj spotykaliśmy się w połowie drogi i dochodziliśmy do porozumienia
:) A na sam koniec, ponieważ wszyscy byliśmy zadowoleni, poszliśmy ze sprzedawcami do ich lokalnej restauracyjki na obiad
:)
Powrót przez plażę „dla miejscowych”. Może nie tak folderowa, jak turystyczna, ale za to pełna życia. Jeśli chodzi o wieczór, no cóż, to była nasza ostatnia noc w Kenii, więc sami sobie dopowiedzcie, jak go spędziliśmy (wolałabym napisać, że spędziliśmy ją wyjątkowo zdrowo, np. popijając koktajle z zielonych warzyw, ale, no cóż, nie mogę
:D
Poranek był trudny :/
:D Trzeba było się spakować i opuścić to śliczne miejsce. Za całość pobytu zapłaciliśmy 12 400 KES. 3 noclegi, parę kolacji i napojów. No nie do końca właściwie :/ dużo napojów
:D Trochę mi głupio wyszczególniać, bo załamałam się w momencie, gdy zerknęłam w notatki
:D O. Ale o tym mogę powiedzieć – w rachunku znalazły się m.in. 4 (!
:D) cole
:D
Powrót do Mombasy poszedł nam wyjątkowo gładko. Najpierw tuk-tuk na przystanek (500 KES), potem matatu pod prom (150 KES/osoba), prom na piechotę (za darmo) i tuk-tuk do Fortu Jesus (150 KES). I już
:D
Fort strzegł wejścia do starego portu w Mombasie i był siedzibą garnizonu wojskowego. Chcieliśmy go obejrzeć, choć niestety to był dzień, w którym musieliśmy poruszać się z plecakami. Ciężar + upał skutecznie zniechęcały. Na szczęście okazało się, że pracownicy fortu dbają o turystów i założyli przy wejściu małą przechowalnię bagażu. Nie miałam więc już żadnego argumentu, żeby przemówić fortolubnemu Marcinowi do rozsądku :/
:D
Bilet – 1500 KES. O samym forcie nie mogę Wam za wiele powiedzieć – szłam za Marcinem i byłam zajęta głównie lamentowaniem i marudzeniem z powodu upału. Ożywiło mnie jedynie to :
Szkielet wieloryba. Bardzo okazały. Natomiast gdy z fortu wyszliśmy, okazało się, że byłam głupia i powinnam zacząć bardziej doceniać forty, bo tam jednak było strasznie fajnie. Zrozumiałam to dogłębnie, gdy dotarło, że teraz będę musiała iść i w upale, i z plecakiem :/
:D
Przeszliśmy ulicami Starego Miasta. Ja bardziej pełzłam właściwie.
Jednak nasz samolot odlatywał późnym wieczorem, trzeba było więc jakoś zagospodarować sobie parę godzin w Mombasie, trochę odpocząć, coś zjeść, wypić. I znaleźliśmy miejsce, które spełniało wszystkie te warunki! Bardzo wam polecam, bardzo
:D Supermarket z przechowalnią bagażu
:D Wreszcie mogłam się uwolnić od przyklejonego do moich pleców potwora
:D
Była klimatyzacja, było jedzenie. Taki zestaw – 780 KES. Posileni, bezczelnie zostawiliśmy plecaki w sklepie i poszliśmy dowiedzieć się o cenę tuk-tuka na lotnisko.
Późne popołudnie spędziliśmy w restauracji, przygotowującej się do imprezy sylwestrowej. Nad głowami latały nam złote łańcuchy i baloniki, popijaliśmy piwo i rozmawialiśmy o szampanie, który z pewnością zostanie podany o północy w samolocie. Odkryliśmy też, że Kenijczycy są doskonale przygotowani na przyjmowanie takich niewydarzonych turystek, jak ja. Otóż w damskiej toalecie mieścił się sklep z sukienkami (:/) – oczywiście oprócz toalety
:D Sprzedająca w nim pani bardzo delikatnie zwróciła mi uwagę, że przecież nie muszę spędzać sylwestrowej imprezy w obszarpanym i brudnym podkoszulku, skoro mogę u niej kupić, o, na przykład taką kreację z cekinów. Tak, tę wiszącą nad umywalką
:D Tuk-tuk na lotnisko kosztował 1000 KES i przyszedł czas na pożegnanie z Kenią.
Ten kraj pokazał nam różne twarze – od pięknych i wzruszających, do dziwnych, trudnych, czasem okrutnych. Ale nie myślcie sobie, że to dlatego, że wybraliśmy się tam samodzielnie, zamiast z którąś z agencji turystycznych i że włóczyliśmy się po niedozwolonych miejscach. Wbrew pozorom, turystom agencyjnym Kenia też potrafi pokazać swoje okrutne oblicze. Wracająca naszym samolotem z wczasów w Diani kobieta, z bólem odrywała bluzkę od pleców. A jestem pewna, że raczej nie wychodziła nigdzie po zmroku, wręcz przeciwnie - prawie całą powierzchnię ciała miała pokrytą bąblami i kraterami po oparzeniu słonecznym.
Dziękuję wszystkim za polubienia i komentarze i za to, że towarzyszycie mi w ponownym przeżywaniu podróży
:) Pozdrawiam
:)
P.S. A szampana w samolocie się nie napiłam :/ I to wcale nie dlatego, że natychmiast po wejściu na pokład zasnęłam. Po prostu linie lotnicze postanowiły zignorować Sylwestra
:)Jeszcze krótkie podsumowanie finansowe.
Jedzenie : ok. 384,74 zł na osobę.
Transport : ok. 306,38 zł na osobę.
Noclegi : ok. 523,43 zł na osobę.
Atrakcje : ok. 1740,04 zł na osobę - w tym safari ok. 1451,45 zł (czyli właściwie też i jedzenie, i noclegi)
W Kenii widziałem jedne z najpiękniejszych krajobrazów w swoim życiu, ale pomimo poruszania się z autochtonami, też pamiętam, że zawsze musieliśmy gdzieś dotrzeć przed zachodem słońca i noc była jakoś nie do końca zdefiniowanym zagrożeniem.
@brzemia, faktycznie, chyba coś w tym jest. Skojarzyło mi się dopiero, jak napisałeś
:)@Chupacabra, dziwne wrażenie, prawda? Zastanawiałam się, na ile sami sobie stworzyliśmy taki klimat - po nocnej drodze autobusem, rozmowie w palarni i czytanych w przewodnikach ostrzeżeniach "nie poruszać się po zmroku, zwłaszcza w Nairobi" - ale skoro nawet miejscowi podróżujący z Tobą tego przestrzegali, to znaczy, że nie było to "własne wkręcenie". Inna sprawa, że dwa tygodnie po naszym pobycie w Nairobi ponownie doszło do zamachu terrorystycznego, w którym zginęło 15 osób...
Ja byłem w Nakuru po Masai Mara i to może był błąd. Z perspektywy czasu, park jest świetny i też widzieliśmy kilka nosorożców
:)Widzę, że ceny aż tak mocno nie skoczyły. 380$ za 4 dniową opcję to naprawdę tanio.
Ja byłem w 2010/11 i safari chyba nawet z sylwestrem. Za 6 dni zapłaciliśmy 660$ - Masai Mara, Nakuru i Amboseli.Dalej jeżdżą na przełaj w Masai Mara? Bo w innych parkach można tylko na drogach, a nasz przewodnik śmigał po trawie gdzie się dało.Mieliście farta z tym lampartem. My szukaliśmy długo, ale nie udało się zobaczyć.
My w styczniu byliśmy w Tsavo i Amboseli - Amboseli było strzałem w 10! Kilimandżaro jest absolutnie magiczne a dojazd do Amboseli choć męczący (zwłaszcza z dwójką jeszcze dość małych dzieci gdzie jedno ma chorobę lokomocyjną) pokazuje prawdziwą Kenię. Zazdroszczę tego Nakuru i nosorożców - może innym razem ;)
My w styczniu byliśmy w Tsavo i Amboseli - Amboseli było strzałem w 10! Kilimandżaro jest absolutnie magiczne a dojazd do Amboseli choć męczący (zwłaszcza z dwójką jeszcze dość małych dzieci gdzie jedno ma chorobę lokomocyjną) pokazuje prawdziwą Kenię. Zazdroszczę tego Nakuru i nosorożców - może innym razem
;)
Świetna relacja!! Z resztą jak zawsze!Szkoda, że nam Kenia pokazała jedynie to trudne i niebezpieczne oblicze. Gdy po zmroku w Nairobi, z plecakami, czekając na Ubera zostaliśmy otoczeni przez grupkę wyrostków zrobiło się nieciekawie. Do tego momentu, podchodziłem do tematu bezpieczeństwa w Nairobi z dystansem. Póki było widno wszystko było ok, byliśmy zaczepiani, proszeni o pieniądze, ale nie czuliśmy się zagrożeni, ale wtedy wszystko się zmieniło. Dopiero dotarcie na lotnisko obniżyło poziom adrenaliny
:)Dzięki Twojej relacji wiem, że jednak musimy tam wrócić!
Zaj...a relacja i obłędne zdjęcia!Mam też w planach Kenię, a właściwie to już nie w planach, bo bilety kupione. Tylko te plany się trochę komplikują i nie wiem, co z tego wyjdzie. Ale ta relacja tylko zachęca, żeby się nie poddawać i walczyć o to, aby plany skomplikowały się odpowiednio.
Niesamowita podróż, a podsumowanie kosztów aż niewiarygodne. Taka przygoda za taką cenę? Rewelacja!
:D Gratuluję zasłużonej nominacji na relację miesiąca
:)
@Calaira, dziękuję i gratulacje dla Ciebie - czytałam o przygodach bułek, dostając ataków śmiechu
:) @jemjam, dzięki
:) mapka robiona w Corelu, ale nie pytaj mnie o szczegóły - Marcin zrobił
:)
Faktycznie, początek zapowiadał jakieś mroczne epizody? A tu żadnej krwi nie było? Pestycyda jesteś najlepszą pisarką na tym forum, trzymaj tak dalej. Myślę że inspirujesz wielu z nas do podróżowania, także w miejsca mniej oczywiste. Czekamy na więcej ?
Też miałem przyjemność odwiedzić dokładnie te same parki, do tego poruszałem się wzdłuż wybrzeża od Mombasy do wyspy Lamu. W kilku miejscach na świecie byłem, ale to właśnie w Kenii czułem się najmniej komfortowo. I dotyczy to głównie Nairobi i Mombasy. Na prowincji lepiej, ale trzeba radzić sobie z zaczepianiem (a oni bywają duzi) i bardzo zaawansowanymi technikami naciągania.
@e-prezes, @south - dziękuję za miłe słowa, w większości przesadzone
:) Ale zastanowiłam się nad jednym - faktycznie, relacja odzwierciedla moje prawdziwe emocje podczas podróży. Początek pełen strachu i myśli "co myśmy najlepszego zrobili?". Natomiast im dłużej przebywaliśmy w Kenii, tym mniej się przejmowaliśmy, a przynajmniej mniej myśleliśmy o "złych rzeczach, przed którymi ostrzegają i które mogą nas napotkać" - coś w tym stylu. Kenia jest przepięknym, bardzo zróżnicowanym krajem, jednak nie jest to "łatwy" kraj (w przypadku samodzielnych podróży. Gdy zwiedzamy wyłącznie z agencją, z pewnością jest jednym z łatwiejszych
:) @b79, z tym brakiem komfortu, masz rację. I nie chodzi mi właściwie o brak poczucia bezpieczeństwa czy niewygodę. Bardziej o fakt jakiejś niechęci (?), czegoś w rodzaju delikatnego rasizmu (?). W Etiopii podróżowało i czuło się zupełnie inaczej. Np. tam miejscowi chętnie siadali przy nas w autobusach i próbowali nawiązać kontakt, w Kenii - czasami się odsuwali. Po prostu jakoś inaczej - bardziej się to czuje, niż można nazwać. Nie zmienia to faktu, że z chęcią bym tam wróciła - ze względu na przepiękne miejsca, ale i po to, żeby lepiej ten kraj zrozumieć.Pozdrawiam
:)
@pestycyda świetna relacja
:)!! Napisana przystępnie (jak zawsze - dlatego tak chętnie się czyta... pochłania
:P), bardzo pozytywnie (skądś to znam
:D), na wesoło, ale i momentami groźnie! Co Wy tam mieliście za przygody! Podziwiam Waszą odwagę w niektórych momentach, choć pewnie zachowałabym się czasem podobnie (założę się o takie zdjęcie z krokodylem
:P), ale było czasem niebezpiecznie :/. Cóż, wyjazd bez przygód, to wyjazd stracony
:P. Ogółem wyprawa czaderska, mnóstwo śmiechu przy czytaniu - dzięki za podzielenie się tą przygodą
:). Czekamy na następne!
Rzeczywiście aż się nie chce wierzyć, że za taką cenę można zobaczyć tak wiele. Mega przyjemnie oglądało mi się tą relację i mam nadzieje, że też uda mi się odwiedzić Afrykę w najbliższym czasie.
Drzewo dające energię.
Przewodnik, pochodzący z plemienia Digo, był naprawdę znakomity. Niestety, w jego obecności człowiek uświadamiał sobie, jakim, tak naprawdę, jest tępakiem i ignorantem :/
Proszę bardzo – potraficie wskazać trującego (śmiertelnie) grzyba, który po roztarciu z olejem kokosowym i wcierany w ciało, leczy? No właśnie :/ A plemiona Mijikenda potrafią. Wiedza o świecie przyrody rzeczywiście imponowała. Zaskakiwały też dowody, jak mocno cywilizacja korzysta z natury, o niej samej zapominając. Pan roztarł liść jakiejś rośliny, tłumacząc, że kobiety nacierają tym ciało – dla higieny i dla urody. Zapach, jaki się roztoczył, do złudzenia przypominał zapach produktów Nivea. Przepraszam – zapach produktów przypomina do złudzenia roślinę…
A ten krzew musiałam sobie obfotografować dokładnie. Liście trzeba potrzeć i wdychać, pomagają na katar i przeziębienie. A ogonki się zjada – leczą gardło – a pachną jak Vick.
Tu zaczynała się wioska. Na jej teren nie wolno było wejść w obuwiu. Z sandałami w ręku przekroczyliśmy więc bramy wioski i doszliśmy, jak tylko najbliżej się dało, do najświętszego miejsca. Dalej nie można było wejść, nie można również było robić zdjęć – starszyzna Digo też ma swoje granice cierpliwości w odsłanianiu magii :) Samo miejsce epatowało mistycyzmem. Kurczę, no wiem, grafomania do potęgi, ale jak opisać idealną ciszę? Jak opisać uczucie ciepła i spokoju dochodzące z lasu? I to, że nagle zaczynają ci stawać włosy na rękach? Nie potrafię…
Przewodnik poprosił, żeby każdy z nas pomodlił się do swojego boga. Więc siedząc z bosymi stopami na liściach, zagłębiliśmy się w myślach. Przypuszczalnie każdy z naszej czwórki rozmawiał z innym bogiem. Nie miało to znaczenia, liczyła się rozmowa i uczucie bliskości. Kurczę, wydaje mi się, że właśnie dla takich momentów podróżuję…
Gdy przewodnik zdjął kanigę przy wyjściu z lasu, zmienił się w zupełnie innego człowieka – żartował tubalnym głosem, śmiał się do rozpuku i stał się po prostu taki...zwyczajny. Tak, jakby w gaju zostawił cząstkę samego siebie. Tę duchową cząstkę…
My natomiast, podczas powrotu nie mogliśmy wydusić z siebie słowa. Chyba do tej pory do końca nie rozumiem, co wydarzyło się w świętym gaju. Pobyt tam wpłynął również na gadatliwość naszego kierowcy, bardzo miłego chłopaka :) Za podwózkę mieliśmy zapłacić 500 KES, jednak posiadaliśmy tylko banknot 1000 KES i gdy podaliśmy go panu, zapadła taka niezręczna cisza :D Wymiękliśmy pierwsi. Powiedzieliśmy : dziękuję :D
Po powrocie do ośrodka, wybraliśmy się na spacer po okolicznych wioskach.
Po przejściu za płotek naszego ośrodka, człowiek lądował w samym środku wioski Digo. Dorośli byli bardziej przyzwyczajeni do obecności turystów - nie przerywali swoich zajęć, niektórzy proponowali zakup, a przynajmniej obejrzenie wykonanych przez siebie produktów. Natomiast dzieci...O, dzieci to zupełnie inna sprawa :) Wesołe, ciekawskie, śmiejące się w głos maluchy towarzyszyły nam na każdym kroku.
Wchodziły w interakcję, bawiły się i zaczepiały nas radośnie.
Zabudowa Digo. Nie są już to ufortyfikowane osady, ukryte głęboko w lesie. Teraz Digo bardziej koncentrują się na rzemiośle i rybołówstwie.
Przeszliśmy naprawdę wiele kilometrów. Jedna wioska zmieniała się w inną. Czasami trzeba było przedzierać się przez zarośla, czasami uciekać przed podejrzanymi odgłosami dochodzącymi z krzaków :D
Zawsze to samo :/ :D Najpierw : "To na pewno lampart! Wiejemy!", a później zażenowane : "Ale to naprawdę brzmiało, jak lampart. Albo lew" :/ :D
Dzieci idące po wodę.
Takie miejsca skłaniają człowieka do bardzo głębokiej refleksji. I takich wewnętrznych przemyśleń. Zaczyna się od, kurczę, przepraszam, ale to naprawdę szczere, zaczyna się od, niestety, żalu. I litości. A potem uderza cię myśl : Jesteś pewna, że naprawdę jesteś szczęśliwsza?......
Cudowne momenty. Rozmowy, bez jednego wspólnie znanego słowa. Zabawy, bez wspólnej znajomości zasad. Radość i szaleństwo w najczystszej postaci :)
A największą atrakcją (oprócz baniek), było pozowanie do zdjęć i oglądanie efektów. I ataki nieskrępowanego niczym śmiechu, na widok własnej miny na wyświetlaczu.
Wybraliśmy się na spacer, aby poobserwować "prawdziwe życie". Tymczasem, "prawdziwe życie" obserwowało nas :) Tak wyglądał nasz powrót ze spaceru. Czułam się jak matka-kaczka :D
Podróże zmieniają człowieka. Podróż po Afryce kompletnie rozwala ci system i buduje od nowa...
Wstyd nam było odciąć się od tego pulsującego żywiołu bramką ośrodka. Wstyd i jakoś tęskno i żal, że jesteśmy tylko "must soon go" (czy, jak to mówią miejscowi - muzungu.....)
CDN.Ostatni, pełny dzień w Kenii, spędziliśmy zupełnie bez planu. To znaczy, plan był – chcieliśmy porządnie odpocząć na plaży. Po raz kolejny zachwyciliśmy się naszą dróżką prowadzącą do Diani.
Poważnie, ta droga była tak niesamowita, że idąc nią, człowiek czuł się, jakby zaraz miało stać się coś niesamowitego, jakby szedł, na spotkanie przygody.
Droga – kwintesencja Afryki.
Niestety, plan skurczył się do dosyć szybkiego przejścia po piasku i dogorywania w plażowej restauracji przy coli (100 KES). Upał – nie, to złe słowo – żar, skutecznie uniemożliwił jakiekolwiek spacery. Natomiast ocean oglądany z perspektywy kawiarnianego parasola, wyglądał wyjątkowo pięknie.
Każdy szukał cienia, gdzie tylko się dało :)
Naprawdę nie mam pojęcia, jak to jest możliwe.
I teraz powiedzcie sami, przecież to zupełnie nie jest moja wina, że w takiej sytuacji postanowiliśmy zejść z plaży i iść po prostu na zakupy :D Początkowo nawet chcieliśmy przejść się na piechotę, ale wyjątkowy krajobraz (z lewej beton, z prawej beton, pod nogami – beton, a z nieba - ukrop :/) skutecznie nas zniechęcił do tak desperackiego kroku. Czytałam, że dosyć niebezpieczne jest chodzenie na piechotę wzdłuż ulicy w Diani. Potwierdzam. Grozi usmażeniem :/
Miły pan na skuterze (podróże rozwijają. Teraz już zupełnie nie miałam oporów, co do jazdy we trójkę :D podwiózł nas wzdłuż piekielnej drogi (przynajmniej owiewał nas wiatr) do centrum handlowego. A tam, nie uwierzycie, kli-ma-ty-za-cja. Prawdziwa! Chyba nie muszę dodawać, że spędziliśmy tam wyjątkowo dużo czasu :D
Przed centrum znajdowała się tez cała alejka stoisk z pamiątkami. Niestety, Diani znaczy : turysta. A turysta znaczy : drogo. Natomiast trzeba powiedzieć, że panowie ze stoisk byli wyjątkowo otwarci i rozmowy szły nam bardzo dobrze. Najpierw pan sprzedawca mówił absurdalnie wysoką cenę, na to odpowiadaliśmy kontratakiem, podając cenę absurdalnie niską. I tak to szło – dużo śmiechu, luzu, wygłupów. W końcu zazwyczaj spotykaliśmy się w połowie drogi i dochodziliśmy do porozumienia :) A na sam koniec, ponieważ wszyscy byliśmy zadowoleni, poszliśmy ze sprzedawcami do ich lokalnej restauracyjki na obiad :)
Powrót przez plażę „dla miejscowych”. Może nie tak folderowa, jak turystyczna, ale za to pełna życia.
Jeśli chodzi o wieczór, no cóż, to była nasza ostatnia noc w Kenii, więc sami sobie dopowiedzcie, jak go spędziliśmy (wolałabym napisać, że spędziliśmy ją wyjątkowo zdrowo, np. popijając koktajle z zielonych warzyw, ale, no cóż, nie mogę :D
Poranek był trudny :/ :D Trzeba było się spakować i opuścić to śliczne miejsce. Za całość pobytu zapłaciliśmy 12 400 KES. 3 noclegi, parę kolacji i napojów. No nie do końca właściwie :/ dużo napojów :D Trochę mi głupio wyszczególniać, bo załamałam się w momencie, gdy zerknęłam w notatki :D O. Ale o tym mogę powiedzieć – w rachunku znalazły się m.in. 4 (! :D) cole :D
Powrót do Mombasy poszedł nam wyjątkowo gładko. Najpierw tuk-tuk na przystanek (500 KES), potem matatu pod prom (150 KES/osoba), prom na piechotę (za darmo) i tuk-tuk do Fortu Jesus (150 KES). I już :D
Fort strzegł wejścia do starego portu w Mombasie i był siedzibą garnizonu wojskowego. Chcieliśmy go obejrzeć, choć niestety to był dzień, w którym musieliśmy poruszać się z plecakami. Ciężar + upał skutecznie zniechęcały. Na szczęście okazało się, że pracownicy fortu dbają o turystów i założyli przy wejściu małą przechowalnię bagażu. Nie miałam więc już żadnego argumentu, żeby przemówić fortolubnemu Marcinowi do rozsądku :/ :D
Bilet – 1500 KES. O samym forcie nie mogę Wam za wiele powiedzieć – szłam za Marcinem i byłam zajęta głównie lamentowaniem i marudzeniem z powodu upału. Ożywiło mnie jedynie to :
Szkielet wieloryba. Bardzo okazały.
Natomiast gdy z fortu wyszliśmy, okazało się, że byłam głupia i powinnam zacząć bardziej doceniać forty, bo tam jednak było strasznie fajnie. Zrozumiałam to dogłębnie, gdy dotarło, że teraz będę musiała iść i w upale, i z plecakiem :/ :D
Przeszliśmy ulicami Starego Miasta. Ja bardziej pełzłam właściwie.
Jednak nasz samolot odlatywał późnym wieczorem, trzeba było więc jakoś zagospodarować sobie parę godzin w Mombasie, trochę odpocząć, coś zjeść, wypić. I znaleźliśmy miejsce, które spełniało wszystkie te warunki! Bardzo wam polecam, bardzo :D Supermarket z przechowalnią bagażu :D Wreszcie mogłam się uwolnić od przyklejonego do moich pleców potwora :D
Była klimatyzacja, było jedzenie. Taki zestaw – 780 KES. Posileni, bezczelnie zostawiliśmy plecaki w sklepie i poszliśmy dowiedzieć się o cenę tuk-tuka na lotnisko.
Późne popołudnie spędziliśmy w restauracji, przygotowującej się do imprezy sylwestrowej. Nad głowami latały nam złote łańcuchy i baloniki, popijaliśmy piwo i rozmawialiśmy o szampanie, który z pewnością zostanie podany o północy w samolocie. Odkryliśmy też, że Kenijczycy są doskonale przygotowani na przyjmowanie takich niewydarzonych turystek, jak ja. Otóż w damskiej toalecie mieścił się sklep z sukienkami (:/) – oczywiście oprócz toalety :D Sprzedająca w nim pani bardzo delikatnie zwróciła mi uwagę, że przecież nie muszę spędzać sylwestrowej imprezy w obszarpanym i brudnym podkoszulku, skoro mogę u niej kupić, o, na przykład taką kreację z cekinów. Tak, tę wiszącą nad umywalką :D
Tuk-tuk na lotnisko kosztował 1000 KES i przyszedł czas na pożegnanie z Kenią.
Ten kraj pokazał nam różne twarze – od pięknych i wzruszających, do dziwnych, trudnych, czasem okrutnych. Ale nie myślcie sobie, że to dlatego, że wybraliśmy się tam samodzielnie, zamiast z którąś z agencji turystycznych i że włóczyliśmy się po niedozwolonych miejscach. Wbrew pozorom, turystom agencyjnym Kenia też potrafi pokazać swoje okrutne oblicze. Wracająca naszym samolotem z wczasów w Diani kobieta, z bólem odrywała bluzkę od pleców. A jestem pewna, że raczej nie wychodziła nigdzie po zmroku, wręcz przeciwnie - prawie całą powierzchnię ciała miała pokrytą bąblami i kraterami po oparzeniu słonecznym.
Dziękuję wszystkim za polubienia i komentarze i za to, że towarzyszycie mi w ponownym przeżywaniu podróży :) Pozdrawiam :)
P.S. A szampana w samolocie się nie napiłam :/ I to wcale nie dlatego, że natychmiast po wejściu na pokład zasnęłam. Po prostu linie lotnicze postanowiły zignorować Sylwestra :)Jeszcze krótkie podsumowanie finansowe.
Jedzenie : ok. 384,74 zł na osobę.
Transport : ok. 306,38 zł na osobę.
Noclegi : ok. 523,43 zł na osobę.
Atrakcje : ok. 1740,04 zł na osobę - w tym safari ok. 1451,45 zł (czyli właściwie też i jedzenie, i noclegi)
Całość : ok. 2954,59 zł/osoba + 50 USD wiza
Pozdrawiam :)