+2
pestycyda 11 sierpnia 2019 18:10
Image

Tymczasem ogromny teren na którym znajdują się ruiny świadczy, że istniało i było doskonale rozwinięte.

Image

Jak dla mnie - to jedno z najciekawszych miejsc, jakie odwiedziłam. Chodzi mi nie tylko o wielkość, czy wartość zabytków. Coś, co naprawdę czuć w Gede, to niesamowity klimat.

Image

Największe zgrupowanie pozostałości po budynkach, znajduje się w samym centrum ośrodka - tam teren jest oczyszczony z porastającej wokół dżungli. Nad ruinami górują tylko ogromne drzewa - budzące lekki niepokój dziwne kształty.

Image

Nie znam się na architekturze, nie potrafię zachwycać się fragmentami XIII-wiecznej kanalizacji, ale...Atmosfera, jak tam panuje, jest po prostu niesamowita. Człowiek czuje dotyk przeszłości, słyszy szepty mieszkających tam ludzi...Magia.

Image

A wokół drzewa - niezwykłe, zadziwiające. Natomiast gdy odejdzie się trochę od głównego placu, znajdowanie fragmentów miejskich murów, nie jest już takie oczywiste. Dżungla pochłania, pokrywa sobą wszystko. Wchodzisz w małą dróżkę, widzisz samą zieleń, nagle, spod zielonych tworów, błyszczy coś do ciebie na ceglasto. I czujesz się jak Indiana Jones, zauważając, że to fragment jakiegoś obwarowania, całkowicie zarośnięty. A ty właśnie to odkryłeś :) Nagle odwracasz się za siebie i nie widzisz drogi, którą tu przyszedłeś. Wokół tylko zieleń...

Image

Po odejściu od centrum naprawdę można się zgubić, ale ma to swój ogromny urok (choć, z pewnością, jest lekko nieodpowiedzialne :) Dżungla wciąga - chcesz przejść jeszcze parę metrów dalej, jeszcze tylko pod tamto drzewo, jeszcze za tamten zakręt...Ale takie wędrówki są bardzo edukacyjne i rozwijające, bo cały czas myślisz o przyrodzie (coś w stylu : "pamiętasz może, jak wygląda najbardziej jadowity wąż w Kenii?" i "Ciekawe, jakie drapieżniki mogą występować w dżungli" :/ :D

Image

Piękne miejsce. Dla mnie klimat, jak w Angkor. A może...może nawet bardziej...

Image

Image

Dodatkowym plusem jest fakt, że naprawdę nie ma w Gede za dużo zwiedzających. Podczas zwiedzania centrum ośrodka spotkaliśmy pojedyncze osoby, podczas wejścia głębiej w dżunglę - nikogo. A, nie, skłamałam. W dżungli spotkaliśmy takiego jegomościa :

Image

Cała buzia napchana jedzeniem, a na zadowolonego i tak nie wygląda :)

Image

Przy końcu kompleksu znajduje się coś w rodzaju parku węży. Trudno mi powiedzieć, czy za wejście do niego trzeba zapłacić dodatkowo. Nie było się kogo zapytać, bo nikogo w pobliżu nie było. Z jednej strony to dobrze (przynajmniej nie musieliśmy się obawiać, że ktoś będzie chciał nam jakieś gady wrzucać w ramiona), a z drugiej...No cóż, gdy weszliśmy, okazało się, że to zbiór NAJBARDZIEJ jadowitych węży, a terraria nie wyglądały na wyjątkowo szczelne :/

Image

Zwierzęta były lekko podenerwowane. Ta kobra ciągle rozkładała płaszcz.

Image

Jeżeli ktoś z Was będzie chciał odwiedzić Gede, to weźcie sobie do serca taką oto poradę praktyczną : nie bierzcie żadnego tuk-tuka od drogi na Watamu. Przejdźcie ten odcinek na piechotę. To tylko pół kilometra, a sam spacer jest ogromną atrakcją. Piaszczysta droga prowadzi przez busz, przechodzi się koło najprawdziwszych domostw i przez malutkie, klimatyczne miasteczko. Powiem nawet więcej : jeśli nie chcecie odwiedzić Gede (choć nie wiem dlaczego ktoś mógłby nie chcieć :), to po prostu tylko przejdźcie od drogi do kasy i wróćcie. Warto :)

Image

A w miasteczku usiądźcie na schodkach małego sklepiku, z ciepłą colą w dłoni i obserwujcie życie. Panią w sklepie, która akurat świadczy usługę fryzjerską sąsiadce i nakłada jej wałki za ladą obstawioną sprzedawanymi na sztuki cukierkami w słoju...Chłopca, który bawi się rowerową oponą i śmieje się tak szczęśliwie, jakby na świecie nie istniało nic ważniejszego...Przesuńcie się na schodkach, żeby zrobić miejsce dla trzech dziewczynek w za krótkich sukienkach, które koniecznie chcą dotknąć Waszych włosów...I przestańcie patrzeć na zegarek. Pozwólcie Kenii podnieść z twarzy kolejną zasłonę. Bo to jest odpowiednie do tego miejsce.

Image

CDN.Niezbyt mieliśmy ochotę rozstawać się z tym małym miasteczkiem o nieznanej nazwie. Mieliśmy wrażenie, że właśnie tu jest „prawdziwa”, a przynajmniej „prawdziwsza” Kenia. Ponieważ jednak planowaliśmy dotrzeć dalej, powoli doczłapaliśmy do drogi na Watamu. Momentalnie uderzył w nas gwar ulicy i czas przyspieszył. Wszystko zaczęło dziać się bardzo szybko. Kierowcy skuterowych taksówek bodo-bodo, tuk-tuków, uliczni sprzedawcy owoców – „do mnie!”, „tutaj!”, „kup!” – po wewnętrznym wyciszeniu ciężko było natychmiast przestawić się na krzykliwość drogi. Wybawieniem okazał się kierowca matatu, który po prostu zatrzymał przy nas pojazd i zaproponował podwózkę do Watamu (50 KES/osoba). Szybko dojechaliśmy na miejsce, a gdy wysiadaliśmy z pojazdu, równie szybko podbiegł pan, proponując przepiękny i wyjątkowy nocleg. I w tempie ekspresowym wepchnął nas do tuk-tuka, którym mieliśmy do owego noclegowego cudu podjechać

Image.

I, mimo, że musieliśmy zapłacić 30 USD (zamiast gwarantowanych przez pana 20 – ze względu na to, że zostawaliśmy tylko na jedną noc) i dodatkowo 100 KES za tuk-tuka (choć jechał dosłownie minutę :D – było warto. Odrębne, jednopokojowe mieszkanka z czymś w rodzaju tarasu, który można było przysłonić cieniutką kotarą. Dodatkowo hotel znajdował się dosłownie 3 minuty od plaży.

Image

A plaża w Watamu jest piękna. Może nie jest to plaża z folderów biur podróży, zniewalająca błękitem, stoliczkami z trzcinowymi parasolami i drinkami z palemką. Owszem, są na niej turyści, ale chyba tylko jacyś niezorientowani (przecież każdy dobrze wie, że prawdziwy turysta wybiera plażę Diani – po drugiej stronie Mombasy). Plaża w Watamu jest jakaś taka…prawdziwa?

Image

Image

W dodatku bardzo zróżnicowana. Pójdziesz w prawo, masz piasek, jakieś bary, kąpielisko. Pójdziesz w lewo – a widok zupełnie się zmienia. Wulkaniczne, dosyć ostre skały, wśród których można zaleźć malutkie zatoczki.

Image

Image

Przepiękne miejsce. I bardzo żałuję, że napięty plan, tfu…problemy z poruszaniem się po kraju, nie pozwoliły nam zostać tam dłużej, niż na jedną noc.

Image

Image

Natomiast samo Watamu to niewielka, dosyć turystyczna miejscowość. Ale to akurat nie jest jej wada, powiedziałabym, że wręcz przeciwnie :) Dzięki temu, posiada wszystkie udogodnienia, o których utrudzony turysta może marzyć. Są i malutkie, klimatyczne restauracyjki (i wyciskane soki! 100 KES!), są stoiska z naprawdę ładnymi i niedrogimi pamiątkami (i piękną biżuterią, torebkami, ubraniami - panowie, uważajcie, gdzie zabieracie damy swojego serca na wakacje :) i jest absolutny hit tego miejsca, w którym można spotkać dosłownie każdego turystę odpoczywającego w Watamu. Doskonale zaopatrzony, samoobsługowy sklep monopolowy (piwo – 170 KES, papierosy – 190, buteleczki miejscowego alkoholu, wprawdzie nie wiem, co to było, ale tacie smakowało :D – 170 KES. I dodatkowo panie pakują zakupiony towar w gazety, więc w przypadku obfitych zakupów nie ma strasznego wstydu na ulicy :D

Image

Kolejnego poranka musieliśmy wstać dosyć wcześnie. Trzeba było wziąć pod uwagę, że cały dzień zajmie nam przemieszczanie się do kolejnego miejsca. Tym razem zamierzaliśmy dotrzeć do Diani, miejscowości ze znaną wśród turystów plażą. Niestety, Diani leży po przeciwnej stronie Mombasy, więc liczyliśmy się z długą i skomplikowaną podróżą.

Image

I się nie zawiedliśmy :D Najpierw tuk-tuk pod przystanek matatu (100 KES), później matatu do Gede (100 KES/osoba).

Image

W Gede natomiast udało nam się złapać kolejne matatu do Mombasy. Ekspresowe – jak z dumą tłumaczył nam kierowca (to miało również tłumaczyć trochę wyższą cenę przejazdu – 400 KES od osoby). Owszem, faktycznie było ekspresowe (droga „do” Mombasy zajęła godzinę mniej niż „z”), a dodatkowo bardzo wygodne. Mieliśmy wyjątkowo dużo miejsca dla siebie – żadnych wgniecionych w żołądek cudzych łokci ani tym podobnych :D – właściwie wyglądało to tak, jakby wokół nas rozciągała się jakaś niewidzialna bariera ochronna (niewidzialna dla nas, dla Kenijczyków była wyjątkowo mocno widoczna, wręcz krzyczała wielkimi literami : Uwaga! Białas! Nie siadać koło niego!) Początkowo czuliśmy się dosyć wyobcowani i przykro było nam patrzeć na zgniecionych w innych częściach matatu podróżnych. Później, gdy pewna pani z dzieckiem wolała po prostu usiąść NA zajmującym siedzenie młodym chłopaku (a on się nie zbuntował, tylko tak jakby …hmm…rozpłaszczył pod nią :/ :D) , niż na wolnych miejscach obok nas, trochę zaczęło nas to rozśmieszać. Do tej pory nie wiem, co było powodem – naprawdę, wyjątkowo byliśmy porządnie umyci, w ciepłej wodzie, więc to chyba nie to :D

Image

Na dworcu matatu w Mombasie wzięliśmy tuk-tuka na przystań promową (200 KES).

Image

Promy przepływają na drugi brzeg bardzo często. Jakoś chyba co 15 minut. Za przejazd promem w samochodzie, trzeba zapłacić, jeśli korzystamy z promu na piechotę - jest za darmo.

Image

Jak wygląda procedura korzystania z promu w samochodzie, niezbyt mogę się wypowiadać. Natomiast mogę szczegółowo (i ...hm...dogłębnie :D ) przedstawić procedurę dla pieszych :/ :D Otóż najpierw pasażerowie czekają przed metalowymi barierkami ("czekają" to nie jest odpowiednie słowo. Oni są zgniatani, dociskani, naciskani i prasowani przez żądny przeprawy tłum). Poważnie. Nigdy jeszcze nie stałam w takim tłoku, żeby nie móc nawet ruszyć ręką...Natomiast zaskakujące jest to, że bardzo płynnie w tym natłoku przemieszczają się handlarze drobnych słodyczy - jakimś cudem potrafili dostrzec półcentymetrową lukę pomiędzy pasażerami i w przeciągu paru minut, połowa czekających żuła gumy i przegryzała orzeszki.

Image

Z "poczekalni" widać przypływający z drugiego brzegu prom. I to chyba nie jest najlepszy pomysł, bo widok może lekko zniechęcić :/ :D Przypływający schodzą z promu, dopiero wtedy otwierane są metalowe barierki "poczekalni" i zaczyna się tratowanie, szaleńczy bieg (żartowałam. Biec się nie da :D zaczyna się szaleńcze człapanie w tłumie w stronę promu :D Ale trzeba przyznać, że zarządzający barierkami mają znakomite wyczucie - wbrew pozorom, wszyscy pasażerowie się na promie mieszczą.

Image

Nie wiem, dlaczego i po co to miejsce na promie było "nieprzekraczalne". Nie było tam żadnego znaku, barierki, ani niczego w tym rodzaju. Tłum dotarł po prostu do miejsca i się zatrzymał - reszta wsiadających zatrzymywała się na plecach stojących z przodu pasażerów.

Image

Sama podróż trwa bardzo krótko, może jakieś 10 minut. Jednak człowiek nie może powstrzymać myśli w rodzaju : "Panie, spraw, żeby ten prom nie zaczął tonąć". Nie wyobrażam sobie skali tragedii, gdyby jednak, tfu tfu, taka ilość osób, bagażu, towarów i pojazdów znalazła się naraz w wodzie...

Image

I wyczekany drugi brzeg. Myślę, że wszyscy turyści odwiedzający Kenię, powinni zacząć od przeprawy promem. To trudna, ale świetna szkoła. Później z pewnością każdy spojrzy innym okiem na jazdę matatu ("Jaki tłok? Przecież, o, tu, mam jeszcze aż 2 centymetry na stopę. Luksus" :D

CDN.Naszą podróż po Kenii chcieliśmy skończyć z prawdziwym turystycznym przytupem. Zarezerwowaliśmy więc przez booking.com pięknie wyglądający domek, w ośrodku niedaleko Diani. Niezbyt chcieliśmy mieszkać w centrum Diani, obawialiśmy się tłumów wycieczek i „turystycznego” klimatu. Niestety, ta decyzja spowodowała, że nasza całodzienna podróż stała się jeszcze dłuższa :/ Po wyjściu z promu, czekała nas jeszcze godzinna podróż matatu do miejscowości o niezapamiętywalnej nazwie. Bilet kosztował 300 KES, ale umiejscowienie naszego noclegu miało też pewne zalety – wszyscy podróżni wysiedli w Diani, więc ostatnie chwile podróży spędziliśmy w luksusie (i na rozmasowywaniu ścierpniętych mięśni po 50 minutach w strasznym ścisku :)

Image

Gdy kierowca wskazał nam nasz przystanek, byliśmy zachwyceni. Znaleźliśmy się w najprawdziwszym z prawdziwych miejsc – żadnych turystów, duży, miejscowy targ, biegające dzieci, kobiety z tobołkami. „To była genialna decyzja” – powtarzaliśmy podekscytowani. To miejsce dawało szansę, że będziemy mogli jeszcze trochę podejrzeć prawdziwe życie tubylców, a równocześnie skorzystamy z uroków plaży Diani. „To była genialna decyzja” – powtarzaliśmy, próbując dodać sobie otuchy, gdy kolejny kierowca tuk-tuka tłumaczył, że nie zawiezie nas do ośrodka, bo pierwsze słyszy i nie wie, gdzie on jest :/ :D W końcu jednak znaleźliśmy odpowiedniego pana – nie, on też nie wiedział, gdzie ośrodek się znajduje, natomiast miał kolegę, który wie :D Pojechaliśmy zatem tuk-tukiem „ze wsparciem” skutera :D (słowa pana). Dzięki temu podwózka kosztowała trochę drożej – 200 KES dla naszego kierowcy, 100 dla pana na skuterze, który jechał przed nami, wskazując drogę :D Natomiast sama droga była cudowna. Jechaliśmy przez busz, przez małe wioseczki, malutkie dróżki, pojazd podskakiwał i trząsł się na kamieniach. Prawie wypadaliśmy z tuk-tuka, próbując zobaczyć jak najwięcej.

Image

W końcu dojechaliśmy. Bahati Diani House to ośrodek założony przez Kenijczyka, Josepha i jego partnerkę, Niemkę. Ogromną zaletą tego miejsca, przynajmniej według mnie, jest jego doskonałe położenie – leży z dala od turystycznego szlaku, wtopiony w busz i domostwa miejscowych. W dodatku znajduje się na obrzeżach najprawdziwszej wioski plemienia Diani.

Image

I nasz domek, zbudowany techniką plemienia Diani, z którego pochodzi Joseph:

Image

Image

I cudowna łazienka! Natychmiast się w niej zakochaliśmy!

Image

Na terenie ośrodka znajduje się też prowadzony przez właścicieli mały bar – Joseph codziennie gotuje posiłki na ognisku – i nawet niewielki basen. Śliczne miejsce. Dwie noce - 90 USD. Natomiast gdy usiedliśmy w malutkim barze, natychmiast przedłużyliśmy pobyt o kolejną, ostatnią już noc w Kenii (nie wiem czemu, ale jakoś bez żalu zrezygnowaliśmy z zaplanowanego na ten czas noclegu w Mombasie :D
Plaża Diani znajduje się około półtora kilometra od ośrodka. Dla chętnych Joseph organizuje transport. Nie skorzystaliśmy - chcieliśmy iść na piechotę, żeby chłonąć klimat.

Image

A droga wygląda właśnie tak, więc sami rozumiecie...Idzie się niezwykle przyjemnie, dopiero na samym jej końcu człowiek zaczyna mijać bardziej turystyczne zabudowania i w myślach gratuluje sobie „Tak, to był genialny wybór” :) Natomiast Diani…no cóż Wam mogę powiedzieć? Asfaltowa ulica, wzdłuż której wznoszą się betonowe hotele i ośrodki, otoczone wysokimi murami, mur przy murze. Bram, przystrojonych w stylu, jaki najbardziej lubią turyści, z różnymi konfiguracjami słów „Blue” lub „Ocean”, najczęściej strzegą ochroniarze. A w środku – małe miasteczka. Wszystko, czego potrzebuje człowiek na wakacjach – bary, leżaki, baseny, sklepiki z tradycyjnymi wyrobami. Każdy ośrodek ma prywatne zejście do plaży, z którego mogą korzystać tylko jego mieszkańcy – zazwyczaj z kolorową bransoletką „all inclusive”. Natomiast Diani widziane z ulicy, nie wygląda po prostu atrakcyjnie – pusto, betonowo i gorąco.

Image

Sama plaża prywatna nie jest, jednak dojście do niej – już tak. Na szczęście Joseph zaopatrzył nas w wiedzę tajemną i wskazał, gdzie dokładnie znajduje się najbliższe publiczne zejście nad ocean. Taki przejść jest parę, jednak są rozrzucone na przestrzeni kilku kilometrów, a poszukiwania w skwarze, i – co tu dużo mówić – w nieciekawym otoczeniu hotelowych murów – nie są zbyt atrakcyjne. Wprawdzie odkryliśmy później alternatywny sposób dostania się nad ocean (wystarczy zapytać pana przy bramie, czy w ośrodku jest restauracja, bo chcielibyśmy skorzystać), ale komfortowo się z tym nie czuliśmy. Może i potrafię kłamać, jak zawodowiec, ale tylko wtedy, gdy robię to dla dobra innych. Gdy kłamię we własnym interesie, zaczynają się budzić wyrzuty sumienia :D

Image

Plaża jest piękna. Ma wszystko, co powinna mieć folderowa plaża – przestrzeń, ładny, drobniutki piasek, mnóstwo lazurowego koloru. I, wbrew pozorom, wcale nie była zatłoczona. Ale akurat na to prawdopodobnie miała wpływ pora naszego spaceru :D Doświadczeni turyści przyglądali się naszym próbom spacerowania w ogromnym upale, leżąc na leżakach ocienionych parasolami z hotelowych tarasów. Mam wrażenie, że po ich twarzach błąkały się też ironiczne uśmieszki – „Co za frajerzy! Nie dość, że gorąco, to jeszcze akurat jest odpływ” :/ :D To prawda – woda znajdowała się daleko przy horyzoncie, przy plaży zostawiając jedynie płytką, ciepłą warstewkę mokrego piachu, glonów i jakichś żyjątek (a to akurat było dla nas bardzo atrakcyjne :D.

Image

Zarabiający na plaży „Masaj”. Przed wyjazdem naczytałam się o uciążliwości związanej z ogromnymi ilościami „beach boysów”, zaczepiających i próbujących sprzedać wszystko, co się da – ozdoby, naczynia, wycieczki…Zupełnie tego nie odczułam – podczas całego wyjazdu zaczepiono nas może trzy razy i zawsze wystarczył uśmiech i „nie, dziękuję” (raz przez ściśnięte zęby, bo pan miał wyjątkowo ładne bransoletki :) ale bałam się, że przy niskim poziomie asertywności, później nie dam sobie rady i skończę z wykupieniem całego towaru :D Choć jak teraz o tym myślę, to możliwe, że powodem mógł być nasz niezbyt reprezentacyjny wygląd :D

Image

Wieczór spędziliśmy w naszym domku – przy przygotowanej przez Josepha rybie (przepyszna) i napojach (nie wnikajcie.. :D Oprócz tego przyjmowaliśmy licznych gości.

Image

Zawsze się trochę niepewnie czuję w jego obecności - nie wiem do końca, czy są jadowite, czy nie. Kolejnego dnia zapytaliśmy jednego z panów o to, czy te stworzenia gryzą. Po zaprzeczeniu, wydaliśmy głośne "uff" z ulgi, a pan dokończył - "Nie gryzą. Przecinają" :/ :D I pokazał nam dużą bliznę, która powstała, gdy spał na zewnątrz, a wij podszedł cichaczem i go "przeciął" :/

Image

Był jeszcze gekon, ale to akurat jest smutna historia. Nie wiem, dlaczego, ale jakoś nie po drodze nam z gekonami :/ topią się w naszej obecności w dziwnych płynach, na Sri Lance w piwie, w Kenii - w toalecie (wiem, straszne :/ próbowaliśmy mu pomóc podtykając papier toaletowy, ale...no ale się nie udało :/ Przez resztę wieczoru zmagaliśmy się więc z wyrzutami sumienia i z klapą od toalety ("Na pewno zamknąłeś? Bo drugi raz tego nie wytrzymam...")

Image

Droga do naszego ośrodka.

CDN.@lousylucky, dziękuję za takie miłe słowa :) Cieszę się, że czytasz :)

Digo jest jednym z dziewięciu plemion, które wchodzą w skład grupy Mijikenda. Członkowie tej grupy są zbliżeni do siebie kulturowo i językowo i uważają, że pochodzą z kraju (obecny teren Somalii), którego istnienie nie zostało jednak historycznie udowodnione. Dawniej żyli w wioskach w lasach Kenii. Lasy te, zwane kaya, obecnie są uważane za święte miejsca oraz siedzibę przodków. Tereny te owiane są tajemnicą i magią, do dziś czarownicy i szamani dokonują tam rytuałów mistycznych, związanych z rozwiązywaniem problemów plemion. Brzmi ciekawie, prawda? I zgadnijcie, gdzie znajduje się jeden-jedyny święty gaj, do którego mogą wejść turyści? Bingo! W okolicach Diani :)

Image

Jest to efekt ekoprojektu, który zyskał poparcie starszyzny Digo. Z jednej strony chroni święty las, a z drugiej – dostarcza wymiernych, finansowych korzyści, które są przeznaczane na pomoc ubogim plemionom, rozbudowę wspólnej infrastruktury itp.
Dzień wcześniej uzgodniliśmy więc z Josephem, że zorganizuje nam transport do świętego gaju. Wprawdzie myśleliśmy raczej o tuk-tuku, ale, no cóż, „nie oczekuj, to się nie zawiedziesz” :D Jechało się…interesująco :D

Image

Bilet wstępu – 1500 KES od osoby. Z biletami przeszliśmy do chaty, w której pan przewodnik bardzo interesująco opowiedział o zwyczajach Mijikenda (nie mam złudzeń, opowiedział wyłącznie o tym, na co zgodziła się starszyzna, czyli o najmniej skrywanych tajemnicach, ale samo obcowanie z TAKĄ kulturą było niesamowite) oraz o regułach zachowania w świętym gaju. Cisza, szacunek, spokój i chodzenie po jego śladach – to podstawowe zasady. Ze względu na szacunek właśnie, przed wejściem do kaya należy ubrać kanigę – skrywający kolana, czarny kawałek materiału.

Image

Magię miejsca, wierzcie lub nie, czuło się przez skórę. Stary, niesamowity las, pulsujący mistyczną energią. Człowiek automatycznie, zupełnie nie upominany przez przewodnika, zaczynał mówić szeptem. To są takie momenty, o których bardzo trudno pisać. Bardziej przeżywa się je do wewnątrz…W lesie byliśmy zupełnie sami – przewodnik, kierowca i my. Jednak miało się wrażenie, że zza drzew obserwują nas czyjeś czujne oczy.


Dodaj Komentarz

Komentarze (32)

brzemia 11 sierpnia 2019 18:27 Odpowiedz
Szczepienia jakieś mialaś wcześniej?Tapniete z telefonu
pestycyda 11 sierpnia 2019 18:30 Odpowiedz
@brzemia, tak. Przed jednym z pierwszych wyjazdów zrobiłam zestaw szczepień, teraz tylko uzupełniam na bieżąco, jak trzeba wziąć dawkę przypominającą.
igore 11 sierpnia 2019 18:36 Odpowiedz
Przekaż proszę Marcinowi, że ładne zdjęcia [emoji3]Wysłane z mojego Mi MIX 2 przy użyciu Tapatalka
chupacabra 15 sierpnia 2019 20:20 Odpowiedz
W Kenii widziałem jedne z najpiękniejszych krajobrazów w swoim życiu, ale pomimo poruszania się z autochtonami, też pamiętam, że zawsze musieliśmy gdzieś dotrzeć przed zachodem słońca i noc była jakoś nie do końca zdefiniowanym zagrożeniem.
brzemia 15 sierpnia 2019 20:45 Odpowiedz
Ja chyba taki film widziałem? Z Will Smith ?Tapniete z telefonu
chupacabra 15 sierpnia 2019 20:56 Odpowiedz
Był taki film, ale to remake Omega Man z 1971 https://www.imdb.com/title/tt0067525/?ref_=nm_knf_i1
pestycyda 16 sierpnia 2019 13:07 Odpowiedz
@brzemia, faktycznie, chyba coś w tym jest. Skojarzyło mi się dopiero, jak napisałeś :)@Chupacabra, dziwne wrażenie, prawda? Zastanawiałam się, na ile sami sobie stworzyliśmy taki klimat - po nocnej drodze autobusem, rozmowie w palarni i czytanych w przewodnikach ostrzeżeniach "nie poruszać się po zmroku, zwłaszcza w Nairobi" - ale skoro nawet miejscowi podróżujący z Tobą tego przestrzegali, to znaczy, że nie było to "własne wkręcenie". Inna sprawa, że dwa tygodnie po naszym pobycie w Nairobi ponownie doszło do zamachu terrorystycznego, w którym zginęło 15 osób...
cart 20 sierpnia 2019 07:39 Odpowiedz
Ja byłem w Nakuru po Masai Mara i to może był błąd. Z perspektywy czasu, park jest świetny i też widzieliśmy kilka nosorożców :)Widzę, że ceny aż tak mocno nie skoczyły. 380$ za 4 dniową opcję to naprawdę tanio.
cart 23 sierpnia 2019 15:10 Odpowiedz
Ja byłem w 2010/11 i safari chyba nawet z sylwestrem. Za 6 dni zapłaciliśmy 660$ - Masai Mara, Nakuru i Amboseli.Dalej jeżdżą na przełaj w Masai Mara? Bo w innych parkach można tylko na drogach, a nasz przewodnik śmigał po trawie gdzie się dało.Mieliście farta z tym lampartem. My szukaliśmy długo, ale nie udało się zobaczyć.
kalispell 23 sierpnia 2019 23:59 Odpowiedz
Ale "ustrzeliliście" pana lampart'a - pewnie z imprezy wracał;) Niesamowite widoki i relację rewelacyjnie się czyta.
flower188 27 sierpnia 2019 10:07 Odpowiedz
My w styczniu byliśmy w Tsavo i Amboseli - Amboseli było strzałem w 10! Kilimandżaro jest absolutnie magiczne a dojazd do Amboseli choć męczący (zwłaszcza z dwójką jeszcze dość małych dzieci gdzie jedno ma chorobę lokomocyjną) pokazuje prawdziwą Kenię. Zazdroszczę tego Nakuru i nosorożców - może innym razem ;)
flower188 27 sierpnia 2019 11:08 Odpowiedz
My w styczniu byliśmy w Tsavo i Amboseli - Amboseli było strzałem w 10! Kilimandżaro jest absolutnie magiczne a dojazd do Amboseli choć męczący (zwłaszcza z dwójką jeszcze dość małych dzieci gdzie jedno ma chorobę lokomocyjną) pokazuje prawdziwą Kenię. Zazdroszczę tego Nakuru i nosorożców - może innym razem ;)
bozenak 27 sierpnia 2019 19:23 Odpowiedz
Jak zawsze super :)
ryglu 27 sierpnia 2019 19:36 Odpowiedz
Świetna relacja!! Z resztą jak zawsze!Szkoda, że nam Kenia pokazała jedynie to trudne i niebezpieczne oblicze. Gdy po zmroku w Nairobi, z plecakami, czekając na Ubera zostaliśmy otoczeni przez grupkę wyrostków zrobiło się nieciekawie. Do tego momentu, podchodziłem do tematu bezpieczeństwa w Nairobi z dystansem. Póki było widno wszystko było ok, byliśmy zaczepiani, proszeni o pieniądze, ale nie czuliśmy się zagrożeni, ale wtedy wszystko się zmieniło. Dopiero dotarcie na lotnisko obniżyło poziom adrenaliny :)Dzięki Twojej relacji wiem, że jednak musimy tam wrócić!
ruda-laur 29 sierpnia 2019 05:08 Odpowiedz
relacja jak zawsze świetna! uwielbiam czytać ten "planowany spontan" :D czekam na więcej! ?
sudoku 4 września 2019 20:05 Odpowiedz
Zaj...a relacja i obłędne zdjęcia!Mam też w planach Kenię, a właściwie to już nie w planach, bo bilety kupione. Tylko te plany się trochę komplikują i nie wiem, co z tego wyjdzie. Ale ta relacja tylko zachęca, żeby się nie poddawać i walczyć o to, aby plany skomplikowały się odpowiednio.
jerzy5 11 września 2019 01:06 Odpowiedz
Fantastyczna relacja, marzenie mojego życia, oby się spełniło
lousylucky 7 października 2019 13:03 Odpowiedz
Czytam chyba od godziny i pochłonąłem tą relacje na jednym wdechu, super się czyta! I świetne zdjęcia.
bozenak 11 października 2019 20:27 Odpowiedz
Jak zwykle świetna relacja, szkoda , że już koniec. 8-)
tit 11 października 2019 22:37 Odpowiedz
Kolejny raz nie zawiodlas :)
tarman 11 października 2019 22:45 Odpowiedz
Jeszcze przed północą to mogę... Cisza wyborcza tuż, tuż.... [emoji6]To piwo TUSKER takie wymowne... [emoji38][emoji38][emoji38]
2catstrooper 12 października 2019 04:24 Odpowiedz
Relacja boska!Oczywiscie zaglosowalam!!!
calaira 14 października 2019 14:47 Odpowiedz
Niesamowita podróż, a podsumowanie kosztów aż niewiarygodne. Taka przygoda za taką cenę? Rewelacja! :D Gratuluję zasłużonej nominacji na relację miesiąca :)
jemjam 14 października 2019 15:58 Odpowiedz
Relacja rewelacja, swietnie sie czyta. A jak robiliscie końcową mapkę.Wysłane z mojego SM-A520F przy użyciu Tapatalka
pestycyda 15 października 2019 18:41 Odpowiedz
@Calaira, dziękuję i gratulacje dla Ciebie - czytałam o przygodach bułek, dostając ataków śmiechu :) @jemjam, dzięki :) mapka robiona w Corelu, ale nie pytaj mnie o szczegóły - Marcin zrobił :)
e-prezes 19 października 2019 22:31 Odpowiedz
Początek był pełen emocji, ale nieco siadły przy końcu mimo ciekawej relacji. Zdjęcia fajne.
south 21 października 2019 11:53 Odpowiedz
Faktycznie, początek zapowiadał jakieś mroczne epizody? A tu żadnej krwi nie było? Pestycyda jesteś najlepszą pisarką na tym forum, trzymaj tak dalej. Myślę że inspirujesz wielu z nas do podróżowania, także w miejsca mniej oczywiste. Czekamy na więcej ?
b79 21 października 2019 20:35 Odpowiedz
Też miałem przyjemność odwiedzić dokładnie te same parki, do tego poruszałem się wzdłuż wybrzeża od Mombasy do wyspy Lamu. W kilku miejscach na świecie byłem, ale to właśnie w Kenii czułem się najmniej komfortowo. I dotyczy to głównie Nairobi i Mombasy. Na prowincji lepiej, ale trzeba radzić sobie z zaczepianiem (a oni bywają duzi) i bardzo zaawansowanymi technikami naciągania.
pestycyda 22 października 2019 21:02 Odpowiedz
@e-prezes, @south - dziękuję za miłe słowa, w większości przesadzone :) Ale zastanowiłam się nad jednym - faktycznie, relacja odzwierciedla moje prawdziwe emocje podczas podróży. Początek pełen strachu i myśli "co myśmy najlepszego zrobili?". Natomiast im dłużej przebywaliśmy w Kenii, tym mniej się przejmowaliśmy, a przynajmniej mniej myśleliśmy o "złych rzeczach, przed którymi ostrzegają i które mogą nas napotkać" - coś w tym stylu. Kenia jest przepięknym, bardzo zróżnicowanym krajem, jednak nie jest to "łatwy" kraj (w przypadku samodzielnych podróży. Gdy zwiedzamy wyłącznie z agencją, z pewnością jest jednym z łatwiejszych :) @b79, z tym brakiem komfortu, masz rację. I nie chodzi mi właściwie o brak poczucia bezpieczeństwa czy niewygodę. Bardziej o fakt jakiejś niechęci (?), czegoś w rodzaju delikatnego rasizmu (?). W Etiopii podróżowało i czuło się zupełnie inaczej. Np. tam miejscowi chętnie siadali przy nas w autobusach i próbowali nawiązać kontakt, w Kenii - czasami się odsuwali. Po prostu jakoś inaczej - bardziej się to czuje, niż można nazwać. Nie zmienia to faktu, że z chęcią bym tam wróciła - ze względu na przepiękne miejsca, ale i po to, żeby lepiej ten kraj zrozumieć.Pozdrawiam :)
bozenak 23 października 2019 19:10 Odpowiedz
Gratuluję wygranej :D :D
bubu69 1 listopada 2019 21:59 Odpowiedz
@pestycyda świetna relacja :)!! Napisana przystępnie (jak zawsze - dlatego tak chętnie się czyta... pochłania :P), bardzo pozytywnie (skądś to znam :D), na wesoło, ale i momentami groźnie! Co Wy tam mieliście za przygody! Podziwiam Waszą odwagę w niektórych momentach, choć pewnie zachowałabym się czasem podobnie (założę się o takie zdjęcie z krokodylem :P), ale było czasem niebezpiecznie :/. Cóż, wyjazd bez przygód, to wyjazd stracony :P. Ogółem wyprawa czaderska, mnóstwo śmiechu przy czytaniu - dzięki za podzielenie się tą przygodą :). Czekamy na następne!
malyjohnn 26 grudnia 2019 05:08 Odpowiedz
Rzeczywiście aż się nie chce wierzyć, że za taką cenę można zobaczyć tak wiele. Mega przyjemnie oglądało mi się tą relację i mam nadzieje, że też uda mi się odwiedzić Afrykę w najbliższym czasie.