0
zuzanna_89 19 listopada 2017 10:22
Są osoby, które od dziecka marzą o ślubie, ja za to o wiele bardziej cieszyłam się na podróż poślubną ;) Wiedziałam, że musi to być coś niezwykłego, co zapamiętamy na lata. Akurat kończył mi się kontrakt, a mąż mógł wziąć bezpłatny urlop, więc mogliśmy jechać daleko i na długo. Kiedy więc w maju pojawiła się na fly4free promocja Qatar Airways do Australii przebieg akcji wyglądał następująco:
- (Ja) Kamil, a może Australia? Jest niezła promocja.
- (Kamil) Czekaj, zaraz będę w domu to pogadamy.
Wyszliśmy na spacer, aby trochę ostudzić emocje i przemyśleć decyzję. Na trasie spaceru znalazła się biblioteka, w której przejrzeliśmy kilka dostępnych przewodników i albumów o Australii. Biegiem wróciliśmy do domu klepać bilety!

Ostatecznie kupiliśmy bilety na trasie WAW-DOH-MEL MEL-DOH-TXL za 2500zł od osoby na termin 11.10 – 14.11, co dawało nam pełen miesiąc w Australii.

Było trochę czasu na zaplanowanie podróży (które stanowiło miłą odskocznię dla planowania wesela, remontu i przeprowadzki), ostatecznie ułożyliśmy taki oto plan naszego wyjazdu:
11.10 – wylatujemy z Okęcia o 18:05
12.10 – przylatujemy do Kataru o 0:40, cały dzień na zwiedzanie Doha, o 20:15 wylatujemy do Melbourne
13.10 – przylatujemy do Melbourne o 17:40
14.10 – rano wypożyczamy samochód na 4 dni, w ciągu których odwiedzimy Great Ocean Road i Park Narodowy Grampians
18.10 – o 8:50 wylatujemy do Cairns, gdzie wypożyczamy campervana na 17 dni i jedziemy nim aż do Sydney
3.11 – oddajemy campervana w Sydney, gdzie spędzamy kolejne 3 dni
6.11 – o 14 lecimy do Hobart, gdzie wypożyczamy samochód i przez tydzień zwiedzamy Tasmanię
13.11 – o 10:20 lecimy do Melbourne i tam spędzamy ostatnie dni w Australii
14.11 – 22:30 wylatujemy do Doha
15.11 – o 5:30 przylatujemy do Doha, a o 15:15 wylatujemy do Berlina, gdzie spędzamy noc
16.11 – rano Polskibus do Gdańska

Pierwotnie w planach było jeszcze Uluru i okolice, a nawet wypad do Nowej Zelandii, ale okazało się, że Australia jest znacznie większa niż nam się początkowo wydawało ;) Ten plan się sprawdził, zobaczyliśmy bardzo dużo ale nie zamęczyliśmy się.

W relacji na pewno znajdziecie sporo zdjęć australijskich zwierzaków i informacji gdzie je znaleźć, bo są naprawdę niesamowite i jest ich mnóstwo! Prócz tego postaram się wrzucać sporo praktycznych informacji, a także subiektywne oceny gdzie warto, a gdzie koniecznie trzeba jechać ;) Na koniec wrzucę też podsumowanie kosztów. Każdy wie, że Australia nie jest tania, ale wydatki, jak zawsze, da się minimalizować.

Zaczynamy!Etap 1 - przylot do Australii

11.10

Deszcz, zimno, buro i ponuro - ach jak przyjemnie było opuszczać taką Polskę! :D Podróż po Australii specjalnie zaplanowaliśmy tak, żeby na początku być na północy, gdzie nie powinno jeszcze wiele padać (czy tak będzie, to niedługo sami się przekonacie), a na końcu na Tasmanii, licząc na to że rozgości się tam już wiosna. Na razie jednak czekał nas lot do Kataru, a tam 40 stopni...

Przy oddawaniu bagażu zostaliśmy poinformowani, że jeśli chcemy robić jakieś zakupy w strefie bezcłowej, to dopiero w Katarze. Jest to istotna informacja, gdyż podczas transferu na kolejny lot znowu przechodzimy przez kontrolę bezpieczeństwa i zastosowanie mają standardowe limity jeśli chodzi o ilość płynów.

Wylot o czasie, lot spokojny, filmy na pokładzie całkiem sensowne. Dużo niepochlebnych opinii słyszałam o jedzeniu w liniach Qatar Airways, także byłam ciekawa co nam zaserwują. Niestety, to co dostaliśmy nie było dobre. Doszło do tego, że podczas lotu powrotnego powiedzieliśmy, że nie chcemy w ogóle obiadu. Na to pani stewardessa bardzo się zdziwiła i kilka razy pytała, czy na pewno. Ostatecznie przyniosła nam chipsy i batony (całkiem niezłe rozwiązanie :D). Wrzucam zdjęcie tacy z jedzeniem, ponieważ bardzo zdziwił nas pojemniczek z wodą.


IMG_2230-1.jpg



Może dla częściej latających to normalny widok, ale dla nas to było niezłe zaskoczenie. Co to za woda? Czemu w takim dziwnym pojemniku, a nie w butelce czy kubeczku? Może ma jakieś nietypowe zastosowanie np. służy do mycia rąk? Na początku odłożyliśmy te pojemniczki i patrzyliśmy co robią współpasażerowie. Na złość nikt nie zabierał się za wodę. Kilka innych osób też rzucało ukradkiem spojrzenia na innych pasażerów. Ostatecznie ją wypiliśmy. Inni też wypili. Koniec stresu :P

W Katarze wylądowaliśmy o 0:40, a nawet trochę przed czasem. Nocleg zarezerwowaliśmy korzystając z Plus Qatar (Discover Qatar). Dla niezorientowanych - aktualnie linie Qatar Airways oferują darmowy nocleg pasażerom, którzy oczekują na kolejny lot powyżej 12h. Tu link: https://discoverqatar.qatarairways.com/us-en/plusqatar
Zdecydowaliśmy się na Holiday Villa Hotel and Residence ze względu na darmowy transfer z lotniska. Przy rezerwacji pojawiła się informacja o godzinach kursowania busa hotelowego, miał być o 1:30. Idealnie. Tylko jak go znaleźć i nie przegapić? Wypytaliśmy kierowców kilku busów stojących na przystanku. A owszem, bus do tego hotelu istnieje, ale gdzie jest, tego nie wiedzą. Przystąpiliśmy do pytania w informacji. Tam odesłano nas do stoiska hotelowego w budynku obok. Poszliśmy tam i zastaliśmy je puste (co nie było zbyt dziwne o 1:30). Wróciliśmy na przystanek. Dalej nic. Już bliscy wzięcia taksówki poszliśmy jeszcze raz do stanowiska hotelu. Dalej było puste, ale przy innym stanowisku pojawił się jakiś pracownik! Był bardzo miły i zadzwonił do pracownika naszego hotelu. Ten po chwili przyszedł, potwierdził naszą rezerwację i zadzwonił po kierowcę. Kierowca przyjechał po 15 minutach i zabrał nas do hotelu (była 1:50). Uff. Wniosek: nie czekajcie na busa, te godziny są chyba tylko orientacyjne. Walcie prosto do stanowiska hotelu, które jest w budynku na przeciwko przylotów.

W hotelu spytaliśmy o upgrade (w końcu podróż poślubna;), dzięki czemu zostaliśmy przeniesieni na wyższe piętro. Pokój był duży, łóżko wygodne.

W hotelu mogliśmy zostać do 14 (a nawet pewnie dłużej, jeśli byśmy poprosili - tłumów nie było), ale ponieważ był on trochę oddalony od głównych atrakcji Doha i lotniska postanowiliśmy wyjść przed południem i już nie wracać. Za śniadanie posłużyły zapasy z Polski, które i tak trzeba było zjeść przed dotarciem do Australii. Przy wymeldowaniu pan recepcjonista pytał, czy na pewno nie chcemy zamówić taksówki. A gdzie tam, pojedziemy autobusem! Tyle że przystanek naprawdę niełatwo było znaleźć. W drugą stronę, owszem, nawet 2, w naszą - nic :P Drałowaliśmy w tę i z powrotem. Zaczęliśmy już przeklinać ten upał i pył, a także siebie - sknery, które nie chcą wydać na taxi. W końcu znaleźliśmy - po prostu przystanek w stronę centrum to był sam słupek, żadnej wiaty czy rozkładu :D Na szczęście zaraz podjechał autobus. Kupiliśmy po 24-godzinnym bilecie (na 2 przejazdy), za 10 QR od osoby. Przejazd kilku km trwał jakieś pół godziny, ze względu na roboty drogowe i korki. Nie narzekaliśmy, klimatyzacja w autobusie chodziła :)

W końcu wysiedliśmy. Upał był porażający, 40 stopni, słońce i ten wszechobecny pył. Doszliśmy do Souq Waqif. Ojej, nie tego sę spodziewałam! Myślałam, że będzie to tętniący życiem bazar, że będzie co tam oglądać, może nawet coś kupimy, a może coś zjemy. Nie było nic. Sklepy pozamykane, knajpy może ze 2 otwarte, ale zupełnie puste. Kilku turystów nas minęło, zero miejscowych. Może to nie ta pora dnia? Zanim doszliśmy do słynnego pomnika perły przy promenadzie Al Corniche chłodziliśmy się z 10 minut w klimatyzowanym przedsionku parkingu :D


IMG_2248.JPG



Potem już raźnym krokiem skierowaliśmy się do Muzeum Sztuki Islamskiej słynącego z przyjemnego chłodu i darmowego wi-fi ;) Obejrzeliśmy jedno piętro zbiorów, ale jako ignorantów kompletnie nas to nie porwało. W muzeum zjedliśmy też obiad w postaci bardzo smacznego biryani z kurczakiem. Nie pamiętam dokładnie, ale kosztowało, razem z dwoma sokami, jakieś 80QR. Jedna porcja starczyła dla nas obojga. Mimo że była dopiero 14 uznaliśmy, że nie damy rady więcej chodzić po dworze. Upał niemiłosierny, a miasto wydawało się wymarłe. Największe skupisko ludzi (z 50 osób) widzieliśmy na dworcu autobusowym, poza tym tylko pojedyncze osoby. Jakoś nieswojo się czuliśmy. Autobus 747 (jeździ mniej więcej co 20 minut) dowiózł nas na lotnisko w niecałe pół godziny.

Lotnisko w Doha (Hamad International Airport) szczyci się mianem 5-cio gwiazdkowego i jest szóstym na świecie lotniskiem, któremu Skytrax przyznał to wyróżnienie. Ja wiem, że o gustach się nie dyskutuje, ale nas w ogóle to lotnisko nie zachwyciło, nie wiem czym sobie zasłużyło na te wszystkie gwiazdki. Może ogromnymi pustymi przestrzeniami (według mnie dość przytłaczającymi), może sporą ilością markowych sklepów, do których nikt nawet nie zagląda, a może obecnością basenu i SPA. I do tego te przerażające elementy wystroju – smutny miś i pinokio z dziurą w brzuchu (kto był, ten wie o co chodzi, kto nie był niech lepiej nie sprawdza, bo będzie się śniło po nocach).

Najtrudniejszym zadaniem okazało się znalezienie czegoś względnie smacznego do jedzenia. Knajpek w głównej części z jedzeniem jest może 6, z czego połowa to kawiarnie. Kumacie? Na takim wielkim lotnisku! No nic, zamówiliśmy sobie po bagietce z kawą (34QR), zjedliśmy i poszliśmy pod bramkę.

Po jakimś czasie usłyszałam niepokojącą rozmowę kilkorga współpasażerów. Odwróciłam się, aby spojrzeć na tablicę informacyjną i niestety, to co usłyszałam potwierdziło się – lot do Melbourne opóźniony o 4.5h. O nie! Czyli będziemy tu kwitnąć kolejne 4 godziny ☹ Zostaliśmy poinformowani o możliwości skorzystania z darmowego posiłku w restauracji Marche. Hmm, wcześniej jej nie zauważyliśmy, więc pomyśleliśmy, że może to jakaś bardziej ekskluzywna miejscówka. Nic z tych rzeczy. Był to bar, a dla pasażerów naszego opóźnionego lotu przewidziano sałatkę makaronową, kurczaka z ryżem i napój. Jakościowo przypominało to jedzenie z samolotu i naprawdę nie miałam na to ochoty, także spytałam, czy może mają jakąś zupę. Owszem mieli, ale albo zupa albo reszta. Nie ma sprawy, poproszę samą zupę! Niestety, to co dostałam w smaku przypominało mi kormę (sam sos) i nie dałam rady tego zjeść. Wiem, że strasznie marudzę, ale brak dobrego jedzenia znacznie obniża mój nastrój. Ostatecznie wróciliśmy pod bramkę i doczekaliśmy do odlotu. Przyczyną opóźnienia okazał się (podobno) jakiś problem z samolotem i konieczność sprowadzenia innej maszyny z Francji.

Samolot jaki kursuje na trasie Doha-Melbourne to Airbus A380-800, największy samolot pasażerski. Jest naprawdę ogromny, a na naszym locie wydawał się zupełnie wypełniony. Jaka jest szansa, że obok nas usiądzie inny Polak? Nie wiem, ale tak się stało :D Trafiła nam się Polka mieszkająca od 20 lat w Melbourne. Trochę pogadaliśmy, a najważniejsze co zapamiętaliśmy, to jej uwaga, że zwierząt w Australii właściwie nie widać, żeby jakieś zobaczyć, trzeba się udać do ZOO. No cóż, zweryfikujemy to już niedługo!

Bardzo się cieszyliśmy, że w końcu lecimy dalej. Katar nie przypadł nam do gustu i chcieliśmy wreszcie dotrzeć do Australii. A o tym w kolejnej części, już wkrótce :)Etap 2 – Great Ocean Road i Park Narodowy Grampians

13.10

Przed przylotem sporo czytaliśmy o szczegółowych kontrolach na granicy. W samolocie dostaliśmy do wypełnienia Kartę pasażera wjeżdżającego (tu można zobaczyć wzór https://www.border.gov.au/Enteringorlea ... pol_A4.pdf). Oboje zgodnie z prawdą zaznaczyliśmy, że posiadamy leki (punkt 1). Jako adres w Australii podaliśmy adres pierwszego hotelu, w którym mieliśmy spędzić jedną noc. Kontrola graniczna trwała jakieś 2 minuty – pan spytał, skąd przylecieliśmy i czy te leki to na użytek własny. Następnie życzył miłego pobytu w Australii. Jesteśmy! ☺

Szybko odebraliśmy bagaż i poszliśmy do wyjścia. Planowaliśmy od razu kupić australijską kartę SIM w Vodafone. Wiem, że Telstra ma lepszy zasięg, ale w miejscach, gdzie planowaliśmy jechać Vodafone też powinna być ok – zasięg można sprawdzić na ich stronie, super opcja. Niestety przylecieliśmy tak późno, że punkt Vodafone był już zamknięty. Wybawiło nas stanowisko przy wyjściu, gdzie dziewczyna sprzedawała karty różnych sieci. Wzięliśmy kartę Vodafone za 40AUD, z ofertą darmowych rozmów i smsów z numerami australijskimi i 8GB internetu ważne przez 34 dni, czyli idealnie dla nas.

Pierwszy nocleg mieliśmy zarezerwowany w pobliskim Best Western ze względu na darmowy transfer z lotniska i bliskość wypożyczalni samochodowej. Poszliśmy na stanowisko, z którego miał odjeżdżać bus i, nauczeni doświadczeniem z Kataru, od razu zadzwoniliśmy do hotelu z naszego nowego australijskiego numeru ☺ Miły pan poinformował nas, że busik będzie za 15 minut. Do hotelu dotarliśmy po kolejnych 15 minutach, czyli około 24. Na recepcji miła niespodzianka – jabłka. Ach, jak miło było zjeść coś świeżego ☺ Szybka kąpiel i spać!

14.10

Obudziliśmy się o 8.30 lekko skołowani, ale wyspani. O kurczę, jesteśmy a Australii! Za oknem jakieś 15 stopni i słoneczko, a my wyruszyliśmy do wypożyczalni samochodów po drodze robiąc zapasy w pobliskim sklepie. Po drodze – pierwszy znak ‘uwaga kangury’ :D


img3.jpg



Zdecydowaliśmy się skorzystać z firmy Jucy, zarówno wypożyczając samochód osobowy w Melbourne jak i campervana w Cairns. Miała dobre opinie i my też możemy się pod nimi podpisać. Samochód wzięliśmy na 4 dni, co kosztowało 200 AUD z pełnym ubezpieczeniem (starszawa Toyota Corolla). Wypożyczając samochód w Australii dobrze wiedzieć o tzw. bond (kaucja). Biorąc niższe ubezpieczenie musimy się liczyć z bardzo wysoką kaucją (3000AUD w przypadku campervana). Kwota ta jest potrącana z naszego konta na czas wypożyczenia samochodu i zwracana niedługo po oddaniu. Oczywiście takie manipulacje kosztują nas kilka procent od potrącanej sumy. Dlatego my uznaliśmy, że wolimy trochę więcej zapłacić za ubezpieczenie i wtedy kaucji albo nie ma, albo jest rzędu 150-300AUD (zależy od firmy).

Tak w ogóle 1AUD = 2.7PLN

Jeszcze jedna sprawa – w Australii niezbędne jest międzynarodowe prawo jazdy. Nie wiem jakie dokładnie są regulacje, bo przy wypożyczaniu samochodu osobowego o nie nie pytali, ale przy campervanie już tak. Wyrobienie takowego trwa 3 dni robocze, więc nie ma problemu, jeśli tak jak my przypomnicie sobie o tym na tydzień przed wyjazdem ;)

No dobra, dość tego gadania. Wypełniliśmy formularze, pozaznaczaliśmy uszkodzenia, zapakowaliśmy torby i w drogę! Trochę było problemów przy wyjeździe z Melbourne, ponieważ mapy offline zaczęły do nas gadać po indonezyjsku. W końcu przypomniało mi się, że przecież wczoraj kupiliśmy kartę australijską, więc mamy internet i możemy korzystać z map Googla jak Bóg przykazał.

Na Great Ocean Road wjechaliśmy kilka kilometrów za Torquay i tam zatrzymaliśmy się na śniadanie z takim widokiem:


img4.JPG



O tak, jesteśmy w Australii. Jesteśmy w Australii!

Pierwszy dłuższy przystanek mieliśmy w Lorne, gdzie zaszliśmy do informacji turystycznej, wzięliśmy mapki i kupiliśmy pierwsze pamiątki. Ale oni mają piękne pamiątki!


IMG5.JPG



Pod informacją turystyczną w Lorne przeżyliśmy też pierwsze spotkanie z fauną australijską.


IMG6.JPG



Z Lorne skierowaliśmy się do wodospadów Erskine, które są oddalone od tej miejscowości o około 15 minut. Tam mieliśmy po raz pierwszy styczność z drzewiastymi paprociami, w których od razu się zakochałam. Są przepiękne, w ich otoczeniu czułam się jakbym cofnęła się w czasie o kilka milionów lat.


IMG7.JPG



Wodospad może niespecjalnie imponujący, ale ogólnie miejsce bardzo urokliwe i godne polecenia.


IMG8.jpg



Stamtąd kierowaliśmy się przepięknym wybrzeżem na zachód. Prócz przyrody bardzo podobały mi się tamtejsze domy – z widokiem na ocean, przeszklone, z dużymi tarasami. Kto by nie chciał mieszkać w takim miejscu?

Dojechaliśmy do Kennet River, gdzie jest podobno duża szansa na spotkanie koali! Zaparkowaliśmy przy Café Koala (brzmi obiecująco;) i poszliśmy w górę Grey River Road.

Na początku natrafiliśmy na grupkę lorys, które ponoć siadają ludziom na głowach.


IMG9.JPG



Idąc dalej w górę drogi rozglądaliśmy się uważnie. Widzieliśmy sporo malowniczych drzew, ale koali ani śladu.


IMG10.JPG



W końcu, po około 15 minutach spaceru raźnym krokiem od parkingu, patrzymy i oczom nie wierzymy – jest! I po chwili kolejna! Oczywiście były dość wysoko i ciężko było zrobić dobre zdjęcie, ale myślę, że nikt nie będzie kwestionował, iż jest to koala :D


IMG11.jpg



Słyszeliśmy też niepokojące dźwięki typu pochrumkiwania. Trochę nas to przestraszyło, bo jednak byliśmy sami w lesie, pierwszego dnia w Australii nie chcielibyśmy się natknąć na jakiegoś wkurzonego dzika. No ale przecież tu nie ma dzików. Potem czytając informacje o koalach dowiedzieliśmy się, że takie dźwięki wydają panowie koale w okresie godowym, który właśnie trwał. No kto by pomyślał, że taki słodziak tak się odzywa :D

Ponieważ zmęczenie po podróży zaczynało już się odzywać, a udało nam się zobaczyć (i usłyszeć) koale, zawróciliśmy. Po drodze napotkaliśmy stadko kilka kangurów! Wcale nie płochliwych ☺


IMG12.JPG



IMG13.jpg



To był bardzo udany spacer i niech mi mówi kto chce, że w Australii nie da się zobaczyć zwierzaków na wolności! A to dopiero pierwszy dzień ☺

Na nocleg udaliśmy się do motelu w Apollo Bay.

A odnośnie noclegów – standardem w pokojach motelowych był czajnik i lodówka, często również toster i mikrofalówka. Ba, koc elektryczny też się pojawiał :D Parę razy korzystaliśmy, bo dni były słoneczne i ciepłe, ale już noce zimne (niewiele powyżej 0). Jeśli ktoś ma pytania odnośnie noclegów, to chętnie odpowiem, wszystko rezerwowane z booking.com (prócz Sydney), a ceny w okolicach 100-120AUD za pokój dwuosobowy. Naprawdę ciężko znaleźć coś tańszego.

15.10
Tej nocy ciężko nam się spało. Śniadanie zjedliśmy o 5, a potem czytaliśmy, próbowaliśmy jeszcze spać, ale nic z tego.


IMG14.JPG



Tego dnia zwiedzanie zaczęliśmy od Przylądka Otway, podobno przy drodze można spotkać koale! A i owszem, widzieliśmy całą jedną :D Niestety znowu bardzo daleko.


IMG15.jpg



Dojechaliśmy aż do latarni, ale widząc, że wstęp kosztuje 20AUD zawróciliśmy. Widoki po drodze – przepiękne, a ludzi niewielu.


IMG16.JPG



Dalej kierowaliśmy się na zachód, do 12-stu Apostołów i okolicznych atrakcji. A tam, najpierw ostrzeżenie:


IMG17.JPG



Potem informacja – znajdujemy się we właściwym miejscu ;)


IMG18.jpg



I potem już tylko przepiękne widoki!


IMG19.jpg



IMG20.JPG



Prócz samych Apostołów inne okoliczne formacje skalne (Loch Ard George, Razorback, London Bridge, Grotto) są również warte zatrzymania i spaceru.


IMG21.JPG



IMG22.jpg



IMG23.JPG



Co tu dużo mówić – miejsca te są naprawdę przepiękne, jest trochę turystów, ale nie są to tłumy. Wszystko jest czytelnie opisane – jak powstawały dane formacje skalne i czemu nazywają się tak, a nie inaczej (również w języku chińskim, bo turystów z tego kraju jest tu chyba najwięcej).


IMG24.JPG



Wczesnym popołudniem zaczęliśmy już kierować się do Warrnambool, gdzie mieliśmy kolejny nocleg. Ponieważ dotarliśmy tam około 16 poszliśmy coś zjeść i przy okazji pozwiedzać miasto. Mimo, że nie jest to typowo turystyczna miejscowość, bardzo przypadła mi do gustu ze względu na bardzo duży park pełen atrakcji (place zabaw i labirynt dla dzieci, stawy z możliwością wypożyczenia łódek i rowerów wodnych, sporo ptactwa wodnego no i wszechobecne grille). Takie to wszystko przyjazne mieszkańcom. Ponieważ było dość chłodno i wietrznie dość wcześnie udaliśmy się na spoczynek. To był udany dzień :)


IMG25.jpg

16.10

Ten dzień zaczął się inaczej niż wszystkie pozostałe. Dlaczego? A dlatego, że śniadanie zostało nam zaserwowane do pokoju! To dopiero miła niespodzianka :D


IMG26.JPG



Tak pokrzepieni możemy ruszać – dziś pierwszym punktem zwiedzania jest rezerwat Tower Hill, położony bardzo blisko Warrnambool. Okolice uśpionego wulkanu stanowią najstarszy park narodowy w Victorii, w którym podobno można spotkać sporo dzikich zwierząt. No skoro tak, to nie trzeba nas nakłaniać – jedziemy!

Rezerwat od razu robi na nas dobre wrażenie – bezchmurne niebo zwiastuje nadchodzący upał, ale poranek jest rześki, na parkingu pusto, a spora mapa parku informuje nas o dużej ilości krótkich tras. Wokół wszystko kwitnie, ptaki śpiewają, jednym słowem – wiosna.


IMG27.JPG



IMG28.JPG



Jedne trasy są bardziej płaskie, inne górzyste, ale przejście żadnej nie zajmuje więcej niż godzinę. Widoki są przepiękne, mi wydały się afrykańskie (aczkolwiek nigdy w Afryce nie byłam ;). Już na pierwszej trasie spotkaliśmy obiecywane emu, ale najwięcej ich było w okolicach parkingu.


IMG29.JPG



W okolicy parkingu widzieliśmy też dwie koale i sporą jaszczurkę (na początku myśleliśmy, że to wąż, ale po chwili okazało się, że ma łapki). Dalej kolejne koale i węża (chyba nieżywego, ale nie ruszaliśmy).

Rezerwat jest piękny i godny polecenia wszystkim miłośnikom przyrody. Na jego terenie znajduje się sklep z pamiątkami i przekąskami. Chętni mogą się wybrać na płatną wycieczkę z przewodnikiem, nam wystarczyły spacery na własną rękę.

Następnie skierowaliśmy się do miejscowości Port Fairy, którą polecała właścicielka motelu z Warrnambool. A ponieważ przyniosła nam śniadanie do pokoju, czuliśmy się zobowiązani wykorzystać jej sugestię ;)

Port Fairy zostało założone w 1843 roku, także jest uważane za bardzo stare miasto (jak na Australię, oczywiście). Samo w sobie nie zrobiło na nas większego wrażenia, ale spodobała nam się wyspa Griffitts Island, która jest połączona z lądem mostkiem. Na wyspie jest rezerwat, w którym można spotkać sporo ptaków (i podobno również walabie), a spacer wokół wyspy zajmie około godzinny. Jest to bardzo przyjemna trasa – mijamy laguny z krystalicznie czystą wodą, latarnię morską, a w oddali widzimy ocean rozbijający się o falochron.


IMG30.JPG



IMG31.jpg



Później kierowaliśmy się już na północ, do Parku Narodowego Grampians. Jego południowa część wygląda według mnie bardzo europejsko, dalej jednak jest coraz bardziej sucho,


IMG32.JPG



Do motelu w Halls Gap dotarliśmy wcześnie, także szybko się przepakowaliśmy, wypytaliśmy właściciela o to gdzie w okolicy można wieczorem coś zjeść (wiele restauracji zamyka się o 20, a w poniedziałek kilka było w ogóle nieczynnych) i gdzie można zobaczyć zwierzaki, a potem ruszyliśmy na szlak. W planie mieliśmy zdobycie The Pinnacle, najsłynniejszego szczytu Grampians.

Są dwie trasy prowadzące na Pinnacle, a ponieważ było już po 17 zdecydowaliśmy się na krótszy szlak, zaczynający się z parkingu Sundial. Po drodze spotkaliśmy łącznie 4 (!) osoby. Nie jest to zbyt wiele jak na najpopularniejszy szlak, ale rozumiem, że był poniedziałek poza sezonem. Szlak jest względnie prosty, trochę przez busz, trochę po skałach, ale wspinać się nie trzeba.


IMG33.jpg



Wejście na platformę widokową tylko dla osób, które nie mają lęku przestrzeni.


IMG34.jpg



Widoki z góry są przepiękne, choć o tej porze dnia część już zacieniona.


IMG35.JPG



IMG36.JPG



Dotarcie do Pinnacle i z powrotem zajęło nam jakieś 1.5h, jest to zdecydowanie godny polecenia spacer.

Wracając zatrzymaliśmy się przy boisku w Halls Gap, zobaczyć trening miejscowych zawodników ;)


IMG37.JPG



Była też pani kangurzyca z małym w torbie!


IMG38.JPG



Zwierzaki wcale się nas nie bały, a co więcej, co chwilę skakały przez ulicę nie zważając na samochody – są naprawdę niebezpieczne.

Dzień zakończyliśmy w jedynej otwartej knajpie w okolicy, a mianowicie knajpie indyjskiej. Wniosek: zawsze opłaca się pytać właścicieli motelu o to gdzie można tanio zjeść i gdzie można zobaczyć zwierzaki :)

17.10

Dzisiejsze przedpołudnie planowaliśmy spędzić jeszcze w Grampians, a następnie kierować się do Melbourne, gdzie mieliśmy oddać samochód i spędzić noc w tym samym Best Western co 4 dni temu, w okolicy lotniska. Dodatkową atrakcją miało być kupno ładowarki do kamerki GoPro, ponieważ zapomnieliśmy odpowiedniego kabla i próbując wcisnąć nieprawidłowy kabel (zwykłą ładowarkę do telefonu) zepsuliśmy wejście w kamerce...

Drugą najsłynniejszą atrakcją parku Grampians są wodospady MacKenzie i do nich się skierowaliśmy około 8 rano. Wodospady są oddalone od parkingu jedynie o kilometr, ale ponieważ idzie się ciągle w dół (a wracając w górę), dużą część po schodach, nie można lekceważyć tego spaceru ;)


IMG39.jpg



Sam wodospad jest całkiem spory i malowniczy.


IMG40.JPG



Dalej przeszliśmy się kawałek w dół rzeki, ale ponieważ trasa miała prowadzić do polany oddalonej o 7km uznaliśmy, że trzeba zawrócić.

Wracając zatrzymaliśmy się jeszcze na lody w Halls Gap, które wydawało się zupełnie wymarłe. Sympatyczny sprzedawca opowiadał nam, że jego brat jest teraz w Europie, ale on sam za mało zarabia, aby wybrać się na nasz kontynent. Cóż, widać rzeczywistość w Australii nie jest aż taka różowa, jak się niektórym wydaje.

Myślę, że do parku Grampians można spokojnie przyjechać na 3-4 dni, jest co robić i jest pięknie.

Resztę dnia spędziliśmy na dojeździe do Melbourne, poszukiwaniu ładowarki (w końcu się udało kupić i to niedrogo), następnie oddaliśmy samochód, poszliśmy coś zjeść i zrobiliśmy pranie. Był to jedyny raz podczas tej wycieczki kiedy zdecydowałam się na ręczne pranie – jest to zupełnie bez sensu, w każdym hotelu i na każdym kempingu w Australii można zrobić pranie. Jednak na początku wycieczki byliśmy bardzo skąpi i wydawało nam się, że 7AUD to sporo i tak oto spędziłam 3h piorąc, a potem prasując naszą bieliznę (żeby szybciej wyschła). Niestety, nawet podkręcenie klimatyzacji do 30 stopni nie pomogło nam wysuszyć wszystkich ciuchów. To nic, doschną w Cairns, do którego lecimy już jutro rano.Jeśli ktoś czyta tę relację to przepraszam za sporą przerwę - w zeszłym tygodniu składałam filmik z Australii, a że miałam wersję próbną Adobe Premiere Pro CC, która jest darmowa przez tydzień, to musiałam się sprężać ;)

Etap 3 Campervanem z Cairns do Sydney

Od początku wiedziałam, że to, co najbardziej chcę zobaczyć w Australii to las deszczowy Daintree. Jak zaczęliśmy planować to okazało się, że w okolicach Cairns jest całkiem sporo ciekawych miejsc, a właściwie to jest ich sporo aż do Brisbane. Najpierw myśleliśmy o wynajęciu samochodu i spaniu w hotelach, potem jednak na czyimś blogu przeczytałam o dwuosobowym campervanie. Nie wiedziałam, że takie istnieją!

Dużo czasu zajęło nam czytanie ofert wypożyczalni i opinii o nich. Hippie camper, Lucky, Jucy, Wicked… Firm jest dużo, ale niestety im tańsze samochody tym gorsze opinie. Co z tego, że wypożyczymy samochód za grosze, jeśli pali benzyny jak smok, jest brudny, albo zupełnie rozklekotany? Dość tanie (600 AUD/2 tygodnie) są campervany firmy Wicked, jednak jak zobaczyliśmy jak one wyglądają… Malowane są w różnorakie wzory (widzieliśmy już w Australii m.in. z karykaturą Donalda Trumpa) z różnymi sentencjami na klapie bagażnika (większość o tematyce mniej lub bardziej erotycznej, widzieliśmy np. ‘if quizzes are quizzical than what are tests?’. To jednak bardzo łagodny przykład, bywały o wiele gorsze, i jak się okazuje wielu osobom się to nie podoba https://www.echo.net.au/2016/04/thousan ... e-slogans/ ).

No dobra, czyli Wicked odpada. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na Jucy – dobre opinie, samochody odnowione, no i cena nie najgorsza. Tutaj wypożyczalnia w Cairns:


IMG41.jpg



Problem był tylko taki, że Jucy nie ma wypożyczalni w Brisbane, więc mogliśmy albo pojeździć wokół Cairns i tam też oddać samochód, albo jechać aż do Sydney. A jest to, bagatela, jakieś 2500km. Na dodatek mieliśmy tylko jednego kierowcę, bo ja się do takich rzeczy w ogóle nie nadaję. No ale mój mąż uznał, że da radę, także zdecydowaliśmy się na tę wyprawę i uznaliśmy, że 17 dni będzie optymalnym czasem przejazdu. Już w Australii okazało się, że Jucy ma też filię w Gold Coast, której albo nie było wcześniej, albo nie zauważyliśmy, a może obsługuje tylko samochody osobowe. W każdym razie nie żałujemy, że zdecydowaliśmy się jechać aż do Sydney, a dlaczego - o tym już niedługo :)

Samochód, który wypożyczyliśmy nazywa się Jucy Crib i dlatego pieszczotliwie nazywaliśmy go Kołyską :) Możecie poczytać o nim na stronie Jucy. Pokrótce, prócz jeżdżenia i spania w nim można też w nim gotować i przechowywać jedzenie (ma lodówkę, zlew, palnik i wszystkie niezbędne sztućce, talerze, garnek, patelnię itd). Oto jak wygląda jego tył (tam gdzie stoją butelki był zlew, a po prawej na dole wysuwał się palnik):


IMG43 copy.jpg



W Jucy za wypożyczenie campervana na 17 dni wyszło 117 AUD/noc z pełnym ubezpieczeniem i dopłatą za oddanie samochodu w innym miejscu. Nocleg na polu kempingowym kosztował średnio 30AUD, także w sumie wychodziło nam około 150 AUD za noc. Czyli właściwie tyle samo, co gdybyśmy jeździli samochodem i spali w hotelach, ale jest parę niewątpliwych plusów campervana:
- przez te 17 dni tylko 2 razy jedliśmy na mieście. Prócz tego gotowaliśmy w kuchniach kempingowych, dzięki czemu sporo zaoszczędziliśmy
- nie trzeba było planować gdzie dokładnie się zatrzymamy, tylko sprawdzić na WikiCamps (świetna aplikacja!) gdzie są kempingi w okolicy, poczytać opinie i jechać
- ładowarka samochodowa działała również przy wyłączonym silniku, także zwykle wystarczało nam na kempingu miejsce bez prądu
- wzmożony kontakt z naturą na kempingu (o tym więcej później :D)
- nie trzeba codziennie sprawdzać, czy coś nie zostało w hotelu, owszem ciągle czegoś się szuka, ale wiadomo, że jest to w campervanie :P
- spanie w samochodzie to frajda :D

Nasz campervan miał też parę minusów:
- miejsca było w nim na tyle mało, że aby rozłożyć łóżko trzeba było fotele pasażera i kierowcy dosunąć na maksa do przodu, przez co nie dało się prowadzić samochodu z rozłożonym łóżkiem
- nie było miejsca na bagaże, także kiedy łóżko było rozłożone, trzeba było je umieszczać na przednich siedzeniach (gdzie, jak już pisałam, było mało miejsca), przez co dostęp do nich był utrudniony. Tak to wyglądało:


IMG42 copy.jpg



- mój mąż, wzrostu 180cm, musiał spać w poprzek łóżka, inaczej się nie mieścił
- campervan nie miał w oknach moskitier, co wiązało się z dylematem – albo śpimy z pająkami i innym robactwem (okna otwarte), albo nie śpimy ze względu na duchotę (okna zamknięte)
- kiepskie oświetlenie w części sypialnej – czytać po zmroku się nie dało

Oczywiście minusy to drobnostki i części wakacyjnej przygody. Campervana wszystkim polecam!

Nasz campervan na kempingu w Brisbane:


IMG44.JPG

18.10.2017

Tego dnia miała się zacząć nasza wielka przygoda, czyli podróż campervanem. Ale najpierw musieliśmy dostać się do Cairns. Samolot mieliśmy o 9 rano z Melbourne, także o 6:30 wyruszyliśmy busikiem hotelowym na lotnisko. Przy odprawie i nadawaniu bagażu wzbudziliśmy niemałą konsternację pracownicy ze względu na naszą kulawą wymowę. Byłam święcie przekonana, że Cairns wymawia się 'kaerns' i tak mówiłam. Na co pani, że nie ma takiego lotu o 9. Hmm, o co chodzi? Okazało się, że pani myślała, że mówię Perth (nie wiedziałam, że aż tak źle jest z moją wymową :P ). Dopiero gdy wyjaśniłam, że chodzi mi o miasto na północy Queensland pani wykrzyknęła ‘oh, you mean <kiaerns>’. Tak oto dowiedzieliśmy się jak miejscowi wymawiają Cairns. Uznaliśmy to za rodzaj chrztu bojowego – teraz jesteśmy gotowi lecieć!

W Australii loty są bardzo popularnym sposobem przemieszczania się po kraju. I nie chodzi to tylko o bardzo odległe kierunki, ale również te trochę bliższe jak Canberra-Melbourne czy Melbourne-Sydney. Jest tanio i szybko, porównując do rzadko jeżdżących pociągów, jedyną alternatywą jest zwykle długa podróż samochodem. Co ciekawe bramki na loty krajowe zamykają się 10 minut przed odlotem! I wszystko odbywa się o czasie. Niesamowite.

Lot do Cairns okazał się popularny wśród rodzin z dziećmi. Również obok mnie siedziała matka z 6-cio miesięcznym dzieckiem. Dumnie opowiadała innym matkom, że jest to piąty lot jej dziecka. Cóż, każdy ma jakiś sposób na spędzenie urlopu macierzyńskiego…

Lot trwał prawie 4h. Nie chciało mi się wierzyć, aż tyle!? No niestety, Australia jest większa niż mi się wydawało. Podczas lotu, kiedy akurat przez chwilę nie trzęsło, zaserwowano nam ciastko francuskie, jogurt i batona, plus napoje. Ogólnie był to bardzo nieprzyjemny lot, ciągłe turbulencje, a przy lądowaniu… Jakiś koleś za nami powiedział, żeby się przygotować na wyboiste lądowanie – czyli to chyba standard tam. W każdym razie dowiedziałam się wreszcie po co są w samolocie pasy bezpieczeństwa, raz tak nas podrzuciło, że podskoczyłam kilka centymetrów nad siedzenie. Za to widoki piękne.


IMG45.JPG



Wypożyczalnia Jucy w Cairns jest dość daleko od lotniska i aby ułatwić swoim klientom dojazd oferują przejazd taksówką za stałą kwotę 20 AUD. Faktycznie się to opłaca, bo na liczniku wyszło prawie 28 AUD. Co ciekawe siedzenia taksówki były wyłożone dość grubą folią, zapewne, żeby pasażerowie ich nie zabrudzili ;)

Samochód odebraliśmy bez problemu i po krótkiej demonstracji (co jest gdzie i do czego służy) mogliśmy jechać. Pierwszym naszym celem był sklep spożywczy, gdzie kupiliśmy składniki na obiady (makaron z sosem jedliśmy aż 6 razy :P), owoce, płyn do mycia naczyń i inne takie. Zjedliśmy również obiad w postaci pieczonego kurczaka – to dopiero jest tani obiad, 8 AUD na 2 osoby :D Jedząc na parkingu pod sklepem i chowając się przed ulewą po raz pierwszy widzieliśmy ibisa, których na wschodnim wybrzeżu jest bardzo dużo.


IMG46.JPG



Pozostawało pytanie – gdzie jedziemy? Nasze główne plany na te okolice to był las deszczowy Daintree oraz rafa koralowa. Niestety od około tygodnia w tym rejonie bardzo intensywnie padało i na razie nie było widać końca tego deszczu. Postanowiliśmy na razie odłożyć rafę (ponieważ ciągnie się ona aż do Brisbane, to chyba będzie jakiś słoneczny dzień do tego czasu!?) i udać się do Daintree. W końcu to las deszczowy, to trochę deszczu nam nie zaszkodzi ☺ Po drodze przejechaliśmy przed Port Douglas, o którym słyszeliśmy wiele dobrego, ale jakoś nas ta turystyczna mieścina nie urzekła i parliśmy na północ.

W końcu dojechaliśmy do rzeki Daintree, na której drugą stronę trzeba przeprawić się promem. Jak czytałam o tym miejscu przed wyjazdem to wyobrażałam sobie nie wiadomo co – koniec świata, mnóstwo dzikich zwierząt, jeden prom na godzinę. Nic bardziej mylnego. Po prostu w pewnym momencie kończyła się droga, wjeżdżało się na prom, który szybciutko się zapełniał, pracownik przechodził zbierając pieniądze za przejazd (26 AUD za bilet powrotny) i już zaraz byliśmy na drugim brzegu, na którym dalej była asfaltowa droga.

Niestety jak tylko zjechaliśmy z promu coś zaczęło stukać w naszym campervanie. Najpierw myśleliśmy, że przejdzie. Nie przechodziło. Gdzie by tu się zatrzymać i sprawdzić, skoro nie ma żadnego pobocza nie mówiąc już o zatoczkach? Na szczęście napatoczył się punkt widokowy Mount Alexandra. A owszem, widok całkiem ładny:


IMG47.JPG



Od razu jak wysiedliśmy poczuliśmy, że od przednich kół bije gorąco, aż parowały. Klocków hamulcowych nie dało się dotknąć. O nie ☹ Niezwłocznie zadzwoniliśmy do Jucy, o dziwo od razu ktoś odebrał. Kazali nam dojechać do kempingu i skontaktować się z nimi rano (było już po 17), to przyślą mechanika, żeby to obejrzał. No dobrze, do kempingu (Lync Haven), w którym chcieliśmy zanocować było jeszcze 8km, czyli niewiele, ale to było najbardziej stresujące 8km w życiu. Wiedzieliśmy, że z samochodem jest coś nie tak, a droga była mokra i stroma.

Na szczęście bez problemu udało nam się dojechać. Kemping był, tak jak sobie wymarzyłam, w samym środku lasu deszczowego. Poza sezonem było na nim kilka campervanów, może z 6. Prócz tego było parę domków do wynajęcia, większość pusta. Bardzo malownicze miejsce, a prócz tego wokół kempingu wytyczonych było kilka ścieżek prowadzących przez las deszczowy. Rano, jeśli nie będzie lało, miała odbyć się wycieczka z przewodnikiem w poszukiwaniu krokodyli. Na dodatek pan z recepcji powiedział, że prawie codziennie można tu spotkać kazuary. Raj na ziemi!


IMG48.jpg



Zanim po raz pierwszy rozłożyliśmy nasze łóżko w campervanie zrobiło się już prawie zupełnie ciemno (około 18:30). Wpadłam jeszcze na genialny pomysł zrobienia herbaty do termosów, żebyśmy mieli co pić wieczorem. Odradzam takie pomysły, po pierwsze, aby ostudzić herbatę musieliśmy trzymać termos otwarty, podnosząc temperaturę i wilgotność w samochodzie (a i tak były bardzo wysokie). Po drugie w campervanie nie ma toalety.

Oj ciężka była ta pierwsza noc. Zawsze myślałam, że jednym z moich ulubionych dźwięków jest stukot deszczu o szybę/parapet. Jednak jeśli ze stukotu robi się całonocne walenie ulewnego deszczu to jest to mniej przyjemne. Upał i duchota nie dawały nam spać, a otworzenie okna na więcej niż szerokość palca skutkowały krzykami mojego męża ‘zamykaj, bo pająki wejdą!’.

19.10

O 6:30 rano postanowiłam, że idę się myć. W łazience, o dziwo, było dość tłoczno (ale potem okazało się, że na campingach wszyscy chodzą spać i wstają wcześnie). Nastąpiło też moje pierwsze spotkanie z owadem w Daintree, na szczęści była to piękna ćma ☺


IMG49.JPG



W końcu o 9 uznaliśmy, że można już dzwonić do Jucy, także złapaliśmy za australijski telefon… A tam zero zasięgu. No tak, jesteśmy w lesie deszczowym ;) Poszliśmy więc do recepcji poprosić, aby nam użyczyli telefonu stacjonarnego. Udało się, a w Jucy powiedzieli, że mechanik będzie w ciągu godziny. No super. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że wycieczki z przewodnikiem nie będzie ze względu na kiepską pogodę. Wróciliśmy więc do samochodu. Owszem, po chwili rozpętała się niezła burza, pioruny waliły naprawdę blisko nas.

O 10 przyjechał mechanik, popatrzył, dotknął, stwierdził ‘nie można tym jeździć, a ja tu tego nie naprawię’ i pojechał. No pięknie, to co teraz? Uznaliśmy, że trzeba znowu dzwonić do Jucy, niech przywiozą nam inny samochód albo nas stąd zabiorą. Poszliśmy więc do recepcji. A tam pan, bardzo miły, mówi, że niestety nie możemy zadzwonić, gdyż wskutek uderzenia pioruna telefon im padł. Zasugerował, żebyśmy pojechali na punkt widokowy Mount Alexandra, bo to jest jedyne miejsce gdzie jest zasięg. ‘Panie kochany, ale my musimy zadzwonić, bo samochód nam się zepsuł!’ mówimy. ‘A, no to nie, pieszo to za daleko. Ale możecie spróbować około kilometr w górę drogi, tam przy straganie z owocami jest czasem kreska zasięgu’. Tak więc na własne życzenie znaleźliśmy się w miejscu odciętym od cywilizacji. Niestety, akurat dziś cywilizacja była nam potrzebna, także ruszyliśmy w górę drogi mijając plantacje herbaty.



Dodaj Komentarz

Komentarze (13)

miriam 22 stycznia 2018 23:12 Odpowiedz
Bajkowa ta wasza podróż, a zdjęcia krajobrazów wprost urzekają ,fajnie czytać takie relacje :P
julk1 23 stycznia 2018 04:23 Odpowiedz
Ja tez z przyjemnością czytam Wasza relację i oglądam zdjęcia. Tylko odstępy pomiędzy poszczególnymi odcinkami są zbyt duże...A jak camper był na lawecie, to dla Was gdzie znalazło się miejsce? W kabinie kierowcy?
zuzanna-89 29 stycznia 2018 15:05 Odpowiedz
@julk1 @miriam Dziękuję za miłe słowa! Fajnie wiedzieć, że ktoś czyta tę relację. Przepraszam za te przerwy, obiecuję dokończyć pisanie w lutym :) Tak, w kabinie kierowcy były 2 miejsca dla pasażerów, idealnie dla nas :D
lazymathew 2 lutego 2018 10:32 Odpowiedz
zuzanna_89 napisał:23.10.2017Tego dnia mieliśmy w planie zwiedzanie Magnetic Island (przez miejscowych zwaną pieszczotliwie Maggie Island). Nazwa pochodzi od wpływu jaki wyspa wywarła na kompas kapitana Cooka kiedy przepływał w pobliżu (aczkolwiek żadnych złóż tu nie odkryto). Można się na nią dostać promem z Townsville za 33 AUD (bilet powrotny dla dorosłego), płynie się jakieś 20 minut, a promy odpływają co godzinę, albo częściej (zależnie od pory). Po trzech nocach pożegnaliśmy więc kemping w Townsville, aby zaparkować przy marinie ;) Główne atrakcje Maggie Island to trasy spacerowe, plaże, a także przybrzeżna rafa koralowa. Wyspa jest spora i jeśli ktoś chce zobaczyć ją całą to pewnie opłaca się kupić całodzienny bilet autobusowy (kosztuje chyba około 10 AUD). My zdecydowaliśmy się na spacer z Nelly Bay (tam przypływa prom) do Alma Bay przez góry z widokiem na Horseshoe Bay. Było to około 6km, ale ponieważ upał był coraz większy, a teren górzysty można było się trochę zmęczyć Podczas spaceru spotkaliśmy 2 osoby. Wydawało mi się to dość dziwne, bo był to ładny spacer, dość krótki i zlokalizowany najbliżej przystani promowej. No ale to nie pierwszy raz zdziwiła mnie niewielka ilość turystów w Australii. Zwierząt właściwie nie spotkaliśmy żadnych (prócz jaszczurek i kukabur), ale roślinność była zdecydowanie niezwykła. Tu na przykład australijskie „gruszki” na zupełnie suchym drzewie: A tu również suche drzewo, które kwitnie: Początkowo myślałam, że ktoś położył ten kwiat na suchej gałęzi, ale potem zobaczyłam ich więcej. Wyglądało naprawdę niesamowicie, taki przebłysk życia w tym suchym krajobrazie. Spacer zajął nam około 2h, po tym czasie doszliśmy do Alma Bay, gdzie na chwilę zanurzyliśmy się w wodzie pomimo znaku: Marine stingers, czyli parzące meduzy, są sporym zagrożeniem dla osób pływających w wodach Oceanu Spokojnego u wybrzeży Australii. Dwa najgroźniejsze gatunki to kostkomeduza (Box jellyfish) i Irukandji, poparzenia wywołane przez nie w najgorszym wypadku mogą być śmiertelne. Na niewielkie poparzenia dobrze działa ocet, którego butelki często można znaleźć na plażach. Przyjmuje się, że sezon kiedy meduzy występują to okres od października do marca i wtedy zaleca się pływać tylko w wyznaczonych miejscach, a najlepiej w strojach ochronnych. Przy Alma Bay był wyznaczony fragment zatoki bezpieczny do kąpieli i właśnie tam pływaliśmy. Na kamieniach przy zatoce podobno często można spotkać walabie. My niestety znów musieliśmy poprzestać na podziwianiu flory, fauna zapewne schowała się gdzieś przed upałem. Araukaria wyniosła (Norfolk Island Pine): Maggie Island to malownicze miejsce i myślę, że spokojnie można by tu spędzić kilka dni, my jednak byliśmy już trochę rozpieszczeni pięknymi australijskimi krajobrazami i może nie do końca ją doceniliśmy, a prócz tego musieliśmy przeć na południe. Przy terminalu promowym stoi znak przypominający, że znajdujemy się na końcu świata: Postanowiliśmy jechać teraz prosto do Airlie Beach, które jest bazą wypadową na najpiękniejszą plażę świata – Whitehaven Beach. Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad przy drodze, to znaczy ja gotowałam makaron i podgrzewałam sos, a mój mąż-kierowca odpoczywał :)Do Airlie Beach dojechaliśmy chwilę po 18; specjalnie wybraliśmy kemping, który prowadzi biuro podróży, żeby od razu zaklepać tam wycieczkę. Niestety okazało się, że miejsca na odpowiadający nam wyjazd (czytaj: w najniższej cenie) były dopiero na środę, co oznaczało, że czekał nas jeden wolny dzień. Kto by pomyślał!?24.10.2017Dzień wolny, bez jazdy samochodem i przymusowego zwiedzania, był nam potrzebny. Kto był kiedyś w podróży dłużej niż 2 tygodnie wie, że po jakimś czasie kolejny najpiękniejszy wodospad już nie zachwyca, a wspaniała plaża wydaje się identyczna do tej, którą widzieliśmy kilka dni temu. Z nami jeszcze nie było tak źle, ale łaknęliśmy relaksu. Także ten dzień zaczęliśmy od zrobienia prania (pralki są dostępne na wszystkich kempingach za kilka AUD), w międzyczasie czytaliśmy i jedliśmy któreś już śniadanie. Około godziny 10 wyruszyliśmy do centrum Airlie Beach, idąc trasą spacerową przy oceanie było to jakieś 3km bardzo malowniczą ścieżką. Dochodząc już do centrum Airlie Beach mija się lasek namorzynowy :D Samo centrum miasteczka zupełnie nas nie urzekło, kupiliśmy kilka pocztówek i uciekliśmy z powrotem nad wodę. Ze względu na wszechobecne meduzy i krokodyle, a na dokładkę rekiny w Airlie Beach nie zaleca się kąpieli w oceanie. Wychodząc na przeciw mieszkańcom i turystom zbudowano więc tam odkryty basen, zwany laguną, który znajduje się w parku blisko nabrzeża. Wstęp jest darmowy, a bezpieczeństwa pilnują ratownicy. Uważam, że to naprawdę świetny pomysł, tylko woda mogłaby być cieplejsza ;) Po ochłodzeniu się w lagunie zaczęliśmy wracać na kemping zahaczając o pobliski sklep. Tego dnia planowaliśmy zrobić słynnego australijskiego grilla (czyli barbie ;). W Australii w bardzo wielu miejscach można zobaczyć publiczne grille (w parkach, przy plażach i oczywiście na kempingach). Zwykle nie trzeba płacić za korzystanie z nich, a czasami kosztuje to dolara. Grille są elektryczne i bardzo łatwo się je czyści polewając rozgrzaną powierzchnię wodą i trąc. Kolejny świetny australijski pomysł. Jak widzicie skusiliśmy się na steki wołowe (uwielbiane przez Australijczyków) i wieprzowe kiełbaski. Naszym polskim podniebieniom zdecydowanie bardziej smakowały kiełbaski. Do tego świeże pieczywo, sałatka – pycha! A po obiedzie dalszy relaks, tym razem w i nad basenem kempingowym. Zabraliśmy się też za planowanie dalszej części podróży. Wybrzeże jest przepiękne, ale zaczęliśmy czuć lekki przesyt, dlatego postanowiliśmy, że po powrocie z wycieczki na Whitehaven beach spędzimy jeszcze jedną noc w Airlie, a kolejnego dnia o świcie odbijemy wgłąb lądu do wąwozu Carnarvon.Wieczór spędziliśmy patrząc na gwiazdy nad palmami, a później oglądając serial :) Na koniec zdjęcie naszych sąsiadów na kempingu – niesamowity wymysł australijskiej branży turystycznej :D Cześć za 2 tygodnie ruszamy kamperem w trasę z Cairns do Sydney. Jesteś akurat w trakcie relacji z tego odcinka. Mam pytanie, czy 12 dni starczy na odcinek z Cairns do Brisbane? My kampera zostawiamy w Sydney i zostajemy tam na stałe więc odcinek do Brisbane zrobimy w późniejszym terminie [emoji6]Wysłane z mojego LG-H870 przy użyciu Tapatalka
zuzanna-89 2 lutego 2018 13:20 Odpowiedz
@Lazymathew my na trasę z Cairns do Brisbane przeznaczyliśmy 10 dni, także myślę, że 12 tym bardziej spokojnie wystarczy :) Jest tam naprawdę sporo do zobaczenia, radzę zaopatrywać się w mapki w punktach informacji turystycznej, na których zaznaczone są nawet mniej znane atrakcje. Pamiętajcie też o tankowaniu na zapas, szczególnie jeśli jedziecie wgłąb lądu. Miłego zwiedzania!
handsome 28 marca 2018 14:07 Odpowiedz
Fajna relacja. B.ładne zdjecia :P :P :P
marcinsss 8 kwietnia 2018 23:50 Odpowiedz
Wszystkiego najlepszego na tak pięknie rozpoczętej nowej drodze życia. :)Widać, że bardzo dużo pracy włożyłaś w przygotowanie tej relacji. Dobrze się to czyta i ogląda.A co do jedzenia w QA to może następnym razem spróbujcie zamówić któreś ze specjalnych zestawów. Moja żona, która nie cierpi samolotowego jedzenia i już nawet sam zapach przyprawia ją o mdłości, w QA zamawia zawsze talerz owoców i bardzo sobie ten wybór chwali.A czy mogę prosić jeszcze o kilka słów na temat spania/mieszkania/gotowania/jeżdżenia w campervanie? W sierpniu czeka mnie 17 dni w takim wynalazku, tyle że w USA. :) To będzie nasz pierwszy raz w kamperze i ciekawy jestem, czy nam się spodoba...
zuzanna-89 15 kwietnia 2018 09:02 Odpowiedz
@marcinsss, wybacz, że dopiero odpowiadam. Dzięki za info odnośnie QA, jeśli chodzi o owoce, to faktycznie, chyba niewiele można zepsuć ;) Ten nasz campervan, jak widziałeś na zdjęciach, to nie był typowy camper, tylko zwykły osobowy samochód przerobiony tak, żeby dało się w nim spać. Ze względu na to było w nim dość mało miejsca i trochę wkurzające było codzienne rozkładanie łóżka i przenoszenie bagaży. Jeśli wy będziecie mieli normalnego campera, to unikniecie tego typu problemów. Spanie - To na pewno kwestia osobista, ja lubię małe przestrzenie i śpiąc w camperze czułam się bezpiecznie i przytulnie. Przy 170cm wzrostu mieściłam się tak na styk, a już mój mąż 180cm musiał spać trochę pod kątem, żeby się wyprostować ;) Minusem było to, że nie mieliśmy siatek na okna (zamówiłam z Chin, ale za późno doszły...), także codziennie stawaliśmy przed pytaniem - spać w zaduchu czy spać z komarami (i innym robactwem). Ogólnie na kempingach nie ma zbyt wiele prywatności - wszyscy zaglądają ci w okna, a czasami miejsca postojowe są wyznaczone naprawdę blisko siebie. Głównym plusem jest oczywiście to, że nie musisz rezerwować noclegów, jedziesz gdzie chcesz, możesz na bieżąco zmieniać plany - niesamowita elastyczność. Jedzenie - gotowaliśmy głównie w kuchniach kempingowych, w camperze zwykle tylko odgrzewaliśmy. I tu znowu - największym plusem była elastyczność, to, że jak jesteś głodny to po prostu stajesz przy drodze i bierzesz się za gotowanie.Jeżdżenie - w Australii jest na drogach mnóstwo camperów, poza miastami jeździ się bardzo dobrze, pewnie podobnie jest w USA. Na parkingach (np. przy sklepach czy parkach narodowych) są większe miejsca postojowe wyznaczone specjalnie dla camperów. Samochód był dość stary, ale zadbany i spełniał swoje funkcje.Ogólnie - myślę, że to świetna przygoda i będziecie się dobrze bawić :)
marcinsss 15 kwietnia 2018 16:42 Odpowiedz
Dzięki za odpowiedź. Też wynajmujemy z JUCY, ale wersję "dwupokojową" :) Myślę, że noclegi na pięterku pozwolą uniknąć zamieszania z bagażami.
zuzanna-89 15 kwietnia 2018 18:50 Odpowiedz
O kurczę, nie wiedziałam nawet, że Jucy działa też w USA :D Super, udanej wycieczki!
p-wl 21 kwietnia 2018 06:34 Odpowiedz
Ciekawa relacja, dzięki. Pech z tą pogodą w Sydney (15° w listopadzie!) - podobnej spodziewaliśmy się podczas kilkudniowego pobytu w zeszłym tygodniu czyli w kwietniu, podczas gdy był upał 30°. Sent from my SM-G950FD using Tapatalk
zuzanna-89 23 kwietnia 2018 08:04 Odpowiedz
@p.wl Dzięki za miłe słowa. Z pogodą to nigdy nie wiadomo, ale z dwojga złego wolę kiepską pogodę w mieście niż na łonie natury ;)Miłego zwiedzania!
mk1112 12 listopada 2018 12:15 Odpowiedz
Piękny początek na nowej drodze życia i wspaniała relacja. Życzę powodzenia...