0
zuzanna_89 19 listopada 2017 10:22
IMG152.jpg



Wieczorem poczuliśmy, że opuściliśmy Queensland – było dość chłodno. Wreszcie dobrze się spało w campervanie :D

31.10.

Tego dnia nie mieliśmy zbyt wiele w planach, ot jechać przed siebie, wziąć mapkę w informacji turystycznej i zwiedzać co nam się spodoba. Niestety, taki plan sprawdzał się w Queensland, ale w Nowej Południowej Walii tych atrakcji było jakoś mniej, co gorsza były podobne do siebie i w większości niezbyt imponujące.

Najpierw skierowaliśmy się do Angourie, niewielkiej miejscowości nad oceanem, w którego okolicy znajdują się słodkowodne stawy. W przewodniku brzmiało to pięknie, wyobrażałam sobie turkusową wodę zachęcającą do kąpieli. W rzeczywistości było trochę inaczej:


IMG154.jpg



Sama „plaża” była jednak odpowiednia dla nas – piasek nie wciskał się pod ubrania i można było spokojnie poczytać przez kilka godzin.


IMG153.jpg




IMG155.jpg



Wczesnym popołudniem ruszyliśmy dalej na południe – do Coffs Harbor. Poszliśmy na mały spacer, ale było bardzo wietrznie, także Muttonbird Island postawiliśmy na kolejny dzień. Jeśli chodzi o dzisiejsze święto – Halloween – to nic, dosłownie nic nie działo się ani na kempingu ani w samym Coffs Harbor. Cóż, jak zwykle w takim razie poszliśmy wcześnie spać. A takich mieliśmy sąsiadów (kakadu różowe):


IMG156.JPG



1.11

Po wczorajszym lenistwie byliśmy wytęsknieni atrakcji. Dziś musimy zobaczyć coś więcej niż tylko plaże!

Dzień zaczęliśmy, zgodnie z planem, od wizyty na Muttonbird Island. Wyspa ta jest połączona groblą z Coffs Harbor, także można się na nią dostać suchą nogą.


IMG157.JPG




IMG158.JPG



Jak sama nazwa wskazuje, wyspę zamieszkują ptaki – muttonbirds (po polsku nazywane burzykami). Są to ptaki morskie, o tyle nietypowe, że mieszkają nie w gniazdach, a w norach. Wyspa była pełna tych ptasich nor, niestety żadnego ptaka nie widziałam:


IMG159.JPG



To było udane rozpoczęcie dnia :) Orzeźwieni po spacerze udaliśmy się do miejsca, z którego słynie Coffs Harbor, a mianowicie... do parku Big Banana!


IMG160.JPG



Park rozrywki Big Banana powstał w 1964 roku, aby zainteresować ludzi plantacją bananów, z których słynie ta okolica. Wielki banan był jedną z pierwszych wielkich rzeźb, z czasem powstało ich w Australii całe mnóstwo (jest też wielki ananas, homar i wiele innych „Big Things”). Akurat banan jest według mnie całkiem ładny, inne podobno niekoniecznie. Już w okolicy parkingu można z bliska przyjrzeć się bananowcom i owocom dojrzewających w workach ochronnych.


IMG161.JPG



W kawiarni spróbowaliśmy banana w czekoladzie i gofra z bananem – oba bardzo dobre, a kalorii powinno nam starczyć na pół dnia :D Z innych atrakcji, jak zjeżdżalnie wodne, mini golf czy laser tag, nie korzystaliśmy.

Kolejnym atrakcją dzisiejszego dnia była wizyta w Nambucca Heads. Z punktu widokowego był widok na całkiem ładną plażę z jednej strony:


IMG162.JPG



I przepiękne ujście rzeki Nambucca z drugiej:


IMG163.JPG




IMG164.JPG



Uff, trochę nam ulżyło, że wciąż jesteśmy w stanie docenić piękno australijskich krajobrazów :D Spędziliśmy tu około godziny większość czasu po prostu chłonąc widoki.

No dobrze, to jak na razie był bardzo udany dzień. Czy mógłby być jeszcze lepszy? Ależ oczywiście! A to za sprawą wizyty w szpitalu dla koali w Port Macquaire!


IMG165.jpg



Ogólnie wolimy oglądać zwierzęta na wolności, a nie w zoo, ale szpital to przecież co innego. Szczęśliwie udało nam się trafić na zwiedzanie z przewodnikiem, które odbywa się codziennie o 15. Wstęp do szpitala jest darmowy, ale ponieważ utrzymuje się on jedynie z datków to dobrze jest ich wesprzeć kilkoma dolarami, lub choćby kupić coś z uroczych koalowych pamiątek.

Przy wejściu widzimy spis pacjentów, z przyczyną pobytu w szpitalu, wiekiem i innymi informacjami:


IMG166.JPG



Jak widać część pacjentów przebywa w szpitalu na stałe (np. zwierzaki z uszkodzonymi kończynami, czy niewidome), a część tylko na czas leczenia. Po poszkodowane koale jeździ specjalny ambulans:


IMG167.jpg



Podczas zwiedzania o 15 zwierzaki są karmione (abyśmy nie musieli oglądać śpiących koali;).


IMG168.jpg



Są tak urocze, że moglibyśmy się godzinami gapić. A przewodniczka opowiada historie poszczególnych pacjentów. Kurczę, sama chętnie zostałabym wolontariuszką w takim miejscu!


IMG169.JPG



W końcu zbieramy się do wyjścia. Miejsce godne polecenia każdemu kto jest w okolicy!

Na przeciwko szpitala znajduje się dom z XIX wieku, Roto House, który również warto odwiedzić. Bardzo sympatyczny przewodnik opowiada historię rodziny, która tu mieszkała, a my mamy okazję zobaczyć jak się kiedyś żyło w Australii. Całkiem nieźle ;)


IMG170.jpg



Port Macquaire robi na nas bardzo dobre wrażenie – miejscowość jest pełna uroczych domków jednorodzinnych, moglibyśmy tu zamieszkać! Szybko meldujemy się na kempingu, jemy obiadokolację i idziemy na spacer do latarni morskiej :) Tym razem jest to spacer po plaży:


IMG171.JPG



Trasę umila nam puszczanie kaczek.


IMG172.JPG



Do latarni dochodzimy akurat na zachód słońca.


IMG173.JPG



Sam budynek nie jest może specjalnie imponujący, ale to on zmobilizował nas do spaceru ;)


IMG174.JPG



Tak, to był udany dzień i te okolice Nowej Południowej Walii będę wspominać bardzo dobrze. A tymczasem zostało nam tylko 1.5 dnia w campervanie!2.11

Do Sydney zostało nam jeszcze jakieś 400km w linii prostej, czyli nie musieliśmy się spieszyć. Na nocleg planowaliśmy zatrzymać się w okolicy Nelson Bay, a po drodze tam, standardowo, zwiedzać co się nawinie. Przewodnik rozpisywał się o Myall Lakes, także nastawiliśmy GPSa na Seal Rocks znajdujące się na najbardziej wysuniętym w ocean cyplu tego rezerwatu i jechaliśmy. Tereny jakie mijaliśmy przypominały nasze polskie pojezierza, tylko były bardziej płaskie. Także jechaliśmy dalej aż do Seal Rocks, gdzie najpierw wybraliśmy się na plażę:


IMG175.JPG



Jak widać trochę jej brakowało do najpiękniejszej plaży świata, ale można było popatrzeć na początkujących surferów.

Następnie udaliśmy się do... latarni morskiej. Tak, kolejnej latarni morskiej. Ten region wybrzeża NSW jest naznaczony wieloma latarniami, a patrząc na przybrzeżne skały wcale to nie dziwi:


IMG176.JPG



Wielu marynarzy i pasażerów statków straciło tu życie. Aby zwiedzający latarnię nie podzielili ich losu wieszane są takie oto ostrzeżenia:


IMG177.JPG



Sama latarnia jest bardzo malownicza.


IMG178.JPG



Co ciekawe, jaśli ktoś chciałby się zatrzymać na dłużej, to można wynająć pokój lub domek, w których kiedyś mieszkali pracownicy latarni:


IMG179.JPG



Latarnię otaczają skały:


IMG180.JPG



Ale dalej rozciąga się plaża:


IMG181.JPG



Następnie skierowaliśmy się do kolejnego kempingu. Chcieliśmy zrobić pranie i przejść się po okolicy, może nawet zjeść coś na mieście. Zdawaliśmy sobie sprawę, że kolejne 2 tygodnie będziemy zdani na jedzenie na mieście, ale spaghetti po bolońsku dosłownie wychodziło nam już uszami, a większość składników i tak już nam się pokończyła.

Zatrzymaliśmy się na kempingu w Anna Bay, blisko szerokiej piaszczystej plaży. Pan w recepcji powiedział, że jesteśmy pierwszymi gośćmi z Polski, a pracuje tu juz 8 lat. Szkoda, że nie mieliśmy flagi ze sobą! :D

Na Google maps zauważyliśmy, że jeśli przejdziemy się kawałek plażą, to dojdziemy do knajpki z fish and chips. Ponieważ jeszcze nie jedliśmy tego specjału w Australii postanowiliśmy spróbować. Aby dojść na plażę najpierw musieliśmy przejść przez wydmy.


IMG184.JPG



Okazało się, że na plaży rozgrywane są zawody w surfingu i to nie bylejakie, bo byli zawodnicy nie tylko z Australii, ale też z Hawajów i innych dalekich miejsc. Trochę popatrzyliśmy, ale przydałaby się lornetka, nie wiem jak ci sędziowie oceniają zawodników w takim oddaleniu ;)


IMG182.JPG



Ryba (i owoce morza) z frytkami kosztowały nas 17 AUD, były świeże i smaczne, także byliśmy zadowoleni z zakupu. Wszystkie kalorie spaliliśmy oczywiście chodząc po piaszczystych wydmach :D

Tym razem na kempingu zamiast papug królowały kukabury. Sfotografować było je trudno, ale jedna była względnie chętna do pozowania:


IMG183.JPG



3.11

A więc dziś oddajemy naszego campervana. Ponieważ jednak podaliśmy, że oddamy go o 15, mieliśmy jeszcze sporo czasu do zagospodarowania. Postanowiliśmy więc wybrać się do Nelson Bay.

Najpierw zatrzymaliśmy się w okolicy (a jakże) latarni morskiej. Tam właśnie po raz pierwszy w życiu zobaczyliśmy pelikany. I to był większy szok niż zobaczenie kangura czy koali, które były dokładnie takie jak się spodziewaliśmy. Pelikany są po prostu ogromne. Wyglądają tak nienaturalnie, jak maskotki, że rodzina, której wysyłaliśmy zdjęcia pytała czy to było żywe :D Sama się przez chwilę zastanawiałam, ale się ruszały :D


IMG185.JPG




IMG186.JPG



Niesamowite.

W dziupli natomiast pozowała papuga:


IMG187.JPG



Ach te zwierzaki, to one sprawiają, że Australia jest taka niezwykła :)

Następnie chcieliśmy wejść do muzeum przy latarni morskiej, niestety było jeszcze zamknięte. Zastanawiając się nad tym gdzie by się tu dalej udać zwróciliśmy uwagę na wzgórze (Tomaree Mountain). Niezwłocznie postanowiliśmy się na nie wdrapać :D

U podnóża wzgórza znajduje się wjazd na teren ośrodka dla umysłowo chorych (o czym informuje tablica). Góra Tomaree ma 161 metrów, a podejście ma długość około kilometra. Jest dość strome, wchodzi się głównie po schodach, ale widoki wynagradzają wszelkie trudy. Góra najduje się na cyplu, a po obu jego stronach widać puste plaże poprzedzielane skałami. Co chwilę przystajemy chłonąć widoki, robić zdjęcia i łapać oddech. Nagle zauważamy coś w wodzie. Ławicę sporych ryb.


IMG188.jpg



Po chwili obserwacji dociera do nas, że to nie ryby – to delfiny!


IMG189.JPG



Niesamowite, jesteśmy szczęśliwi! Takie piękne zakończenie naszej wycieczki campervanem :)

Na szczycie kiedyś znajdowały się forty obronne, a ze szczytu rozciągają się piękne widoki. Nic dziwnego, że potrzebne tu tyle latarni morskich – wszędzie wyspy, skały, przesmyki.


IMG190.JPG



Jesteśmy ustasfakcjonowani. To był świetny poranek, a teraz możemy się już kierować do Sydney. Po drodze zatrzymujemy się na parkingu przy autostradzie po raz ostatni podgrzać spaghetti na tyłach naszego campervana. Czy będziemy za nim tęsknić? Oj, nie. Kiedyś jeszcze chętnie wybierzemy się w podróż w taki sposób, ale na razie mamy ochotę wyspać się i wykąpać porządnie. Jesteśmy jednak bardzo zadowoleni, że tyle zobaczyliśmy i sporo zaoszczędziliśmy.

Samochód oddajemy w biurze Jucy przy lotnisku. Kto czyta relację od początku ten wie, że na początku wynajmu mieliśmy niemiłą przygodę – samochód się zepsuł i większą część jednego dnia zajęło nam czekanie na mechanika, lawetę i potem transport z powrotem do Cairns, gdzie dostaliśmy nowy samochód. Już przy wymianie samochodu spytaliśmy o to, czy możemy się ubiegać o zwrot kosztów za ten dzień i pracownica Jucy powiedziała nam, że jak najbardziej, ale przy oddawaniu samochodu. Dziś nadszedł ten dzień. Oczywiście pracownica z Sydney wcale nie była chętna do oddawania nam pieniędzy, ale my byliśmy uparci i w końcu poszła spytać managera. Po chwili wróciła i powiedziała, że nie ma sprawy – oddadzą nam 120 AUD (czyli za 1 dzień wynajmu łącznie z ubezpieczeniem) i od razu to zrobili. Super :)

W takim razie byliśmy gotowi wyruszyć do centrum. Nocleg w Sydney jako jedyny podczas całej wycieczki zarezerwowaliśmy przez Airbnb. Zależało nam na dobrej lokalizacji, a hostele były bardzo drogie (od 200AUD za noc za pokój). Mieliśmy ogromne szczęście z tym Airbnb, bo mimo że wynajęliśmy tylko pokój, to mieliśmy do dyspozycji całe mieszkanie, a to dlatego, że właściciel był akurat na wakacjach, a ludzie, którzy mieli nocować w drugiej sypialni zrezygnowali jak doczytali, że mają z kimś dzielić mieszkanie:P Mieszkanie znajdowało się w dzielnicy Pyrmont, z bezpośrednim wyjściem na Pyrmont Bridge:


IMG193.JPG



Nie tak źle jak na 100AUD za noc :D Do dyspozycji mieliśmy w pełni wyposażoną kuchnię, a prócz tego mogliśmy korzystać z tarasu na dachu, a także basenu i siłowni dla mieszkańców.


IMG195.JPG



Nie muszę chyba mówić, że właściciel usilnie prosił, żebyśmy nikomu w budynku nie wspominali, że jesteśmy z Airbnb, bo nie jest to mile widziane ;)

A taki mieliśmy widok z balkonu:


IMG194.jpg



Jak tylko trochę odsapnęliśmy postanowiliśmy wybrać się na kolację do Chinatown, a potem na spacer po mieście. Muszę przyznać, że dobrze było być znowu wśród ludzi i poczuć gwar wielkiego miasta. Jedzenie było przepyszne i tanie.

Wieczorem pochodziliśmy jeszcze po mieście i zajrzeliśmy między innymi do Hyde Parku – z relacji z naszego forum wiedziałam, że wieczorem można spotkać tam oposy. Trochę nie chciało mi się w to wierzyć, ale to prawda! Była to śmieszna sytuacja, bo zauważyliśmy oposa i najpierw robiliśmy mu zdjęcia z daleka myśląc, że ucieknie gdy się zbliżymy. Gdzie tam, nie uciekał, pozował do zdjęć i nawet dał się pogłaskać :D Najbardziej „zaskamowała” mu mozzarella ;)


IMG191.JPG




IMG192.jpg



To był dzień pełen zwierzaków – takie lubimy! A jutro porządne zwiedzanie Sydney.

4.11

Na lunch byliśmy umówieni ze znajomymi, a wcześniej planowaliśmy trochę pochodzić sami. Sporo już było relacji z Sydney więc wrzucę tylko kilka zdjęć i istotnych według mnie uwag.

Po pierwsze – źle się zwiedza w deszczu. Tak jak przez poprzednie 3 tygodnie mieliśmy piękną pogodę, nie licząc okazjonalnych burz, tak przez 3 dni jakie spędziliśmy w Sydney padało i nawet lot do Hobart mieliśmy opóźniony ze względu na burzę. Koleżanka pisała, że jak tylko wyjechaliśmy, jeszcze tego samego popołudnia, się rozpogodziło ^^ No cóż.

Po drugie – budynek opery wcale nie jest biały. Jest koloru kości słoniowej i nie zrobił na nas oczekiwanego wrażenia.

Po trzecie – Harbour Bridge jest strasznie wysoki i samo przejście nim jest przerażające (a wcale nie mam lęku wysokości), nie wiem jak ktoś może wchodzić na przęsła mostu...


IMG196.JPG




IMG197.JPG



Nabrzeże przy Operze jest bardzo ładne, a ogród botaniczny ciekawy i zadbany. Następnym razem chętnie zobaczymy te miejsca w słońcu :D


IMG198.JPG



5.11

Tego dnia zamierzaliśmy popływać promami, a to dlatego, że była niedziela, a w niedzielę bilet całodniowy na komunikację miejską kosztuje jedynie 2.60AUD. Sporo osób wykorzystuje to na odwiedzenie Gór Błękitnych, my jednak chcieliśmy zwiedzić słynne plaże Sydney. Był to wyjątkowo kiepski dzień na tego rodzaju zwiedzanie – do wczorajszego deszczu doszedł silny wiatr. Całe szczęście, że przejazdy były darmowe i mogliśmy się ogrzać w autobusie czy promie, bo było tylko 15 stopni. Kubki termiczne napełnione herbatą były tego dnia niezbędne :)

Trasa jaką pokonaliśmy to:
Prom z Pyrmont Bay do Circular Quay
Prom z Circular Quay do Watson’s Bay
Autobus z Watson’s Bay do Bondi Beach (pierwotnie miał być spacer, ale nad oceanem w ogóle okropnie wiało)
Autobus z Bondi Beach do Circular Quay
Prom z Circular Quay do Manly
Powrót promem z Manly do Circular Quay
Prom z Circular Quay do Pyrmont Bay

I niech ktoś powie, że nie wykorzystaliśmy biletu za 2.60 AUD :P

Pewnie jakby pogoda była lepsza, to zamiast całego tego jeżdżenia wybralibyśmy się na spacer w jednym z tych miejsc, ale cóż. Było jak było.

Muzeum Marynistyczne w Pyrmont Bay


IMG199.JPG



Widok na City z Watson’s Bay:


IMG200.JPG



Bondi Beach:


IMG201.JPG



Słynny basen na Bondi Beach:



Dodaj Komentarz

Komentarze (13)

miriam 22 stycznia 2018 23:12 Odpowiedz
Bajkowa ta wasza podróż, a zdjęcia krajobrazów wprost urzekają ,fajnie czytać takie relacje :P
julk1 23 stycznia 2018 04:23 Odpowiedz
Ja tez z przyjemnością czytam Wasza relację i oglądam zdjęcia. Tylko odstępy pomiędzy poszczególnymi odcinkami są zbyt duże...A jak camper był na lawecie, to dla Was gdzie znalazło się miejsce? W kabinie kierowcy?
zuzanna-89 29 stycznia 2018 15:05 Odpowiedz
@julk1 @miriam Dziękuję za miłe słowa! Fajnie wiedzieć, że ktoś czyta tę relację. Przepraszam za te przerwy, obiecuję dokończyć pisanie w lutym :) Tak, w kabinie kierowcy były 2 miejsca dla pasażerów, idealnie dla nas :D
lazymathew 2 lutego 2018 10:32 Odpowiedz
zuzanna_89 napisał:23.10.2017Tego dnia mieliśmy w planie zwiedzanie Magnetic Island (przez miejscowych zwaną pieszczotliwie Maggie Island). Nazwa pochodzi od wpływu jaki wyspa wywarła na kompas kapitana Cooka kiedy przepływał w pobliżu (aczkolwiek żadnych złóż tu nie odkryto). Można się na nią dostać promem z Townsville za 33 AUD (bilet powrotny dla dorosłego), płynie się jakieś 20 minut, a promy odpływają co godzinę, albo częściej (zależnie od pory). Po trzech nocach pożegnaliśmy więc kemping w Townsville, aby zaparkować przy marinie ;) Główne atrakcje Maggie Island to trasy spacerowe, plaże, a także przybrzeżna rafa koralowa. Wyspa jest spora i jeśli ktoś chce zobaczyć ją całą to pewnie opłaca się kupić całodzienny bilet autobusowy (kosztuje chyba około 10 AUD). My zdecydowaliśmy się na spacer z Nelly Bay (tam przypływa prom) do Alma Bay przez góry z widokiem na Horseshoe Bay. Było to około 6km, ale ponieważ upał był coraz większy, a teren górzysty można było się trochę zmęczyć Podczas spaceru spotkaliśmy 2 osoby. Wydawało mi się to dość dziwne, bo był to ładny spacer, dość krótki i zlokalizowany najbliżej przystani promowej. No ale to nie pierwszy raz zdziwiła mnie niewielka ilość turystów w Australii. Zwierząt właściwie nie spotkaliśmy żadnych (prócz jaszczurek i kukabur), ale roślinność była zdecydowanie niezwykła. Tu na przykład australijskie „gruszki” na zupełnie suchym drzewie: A tu również suche drzewo, które kwitnie: Początkowo myślałam, że ktoś położył ten kwiat na suchej gałęzi, ale potem zobaczyłam ich więcej. Wyglądało naprawdę niesamowicie, taki przebłysk życia w tym suchym krajobrazie. Spacer zajął nam około 2h, po tym czasie doszliśmy do Alma Bay, gdzie na chwilę zanurzyliśmy się w wodzie pomimo znaku: Marine stingers, czyli parzące meduzy, są sporym zagrożeniem dla osób pływających w wodach Oceanu Spokojnego u wybrzeży Australii. Dwa najgroźniejsze gatunki to kostkomeduza (Box jellyfish) i Irukandji, poparzenia wywołane przez nie w najgorszym wypadku mogą być śmiertelne. Na niewielkie poparzenia dobrze działa ocet, którego butelki często można znaleźć na plażach. Przyjmuje się, że sezon kiedy meduzy występują to okres od października do marca i wtedy zaleca się pływać tylko w wyznaczonych miejscach, a najlepiej w strojach ochronnych. Przy Alma Bay był wyznaczony fragment zatoki bezpieczny do kąpieli i właśnie tam pływaliśmy. Na kamieniach przy zatoce podobno często można spotkać walabie. My niestety znów musieliśmy poprzestać na podziwianiu flory, fauna zapewne schowała się gdzieś przed upałem. Araukaria wyniosła (Norfolk Island Pine): Maggie Island to malownicze miejsce i myślę, że spokojnie można by tu spędzić kilka dni, my jednak byliśmy już trochę rozpieszczeni pięknymi australijskimi krajobrazami i może nie do końca ją doceniliśmy, a prócz tego musieliśmy przeć na południe. Przy terminalu promowym stoi znak przypominający, że znajdujemy się na końcu świata: Postanowiliśmy jechać teraz prosto do Airlie Beach, które jest bazą wypadową na najpiękniejszą plażę świata – Whitehaven Beach. Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad przy drodze, to znaczy ja gotowałam makaron i podgrzewałam sos, a mój mąż-kierowca odpoczywał :)Do Airlie Beach dojechaliśmy chwilę po 18; specjalnie wybraliśmy kemping, który prowadzi biuro podróży, żeby od razu zaklepać tam wycieczkę. Niestety okazało się, że miejsca na odpowiadający nam wyjazd (czytaj: w najniższej cenie) były dopiero na środę, co oznaczało, że czekał nas jeden wolny dzień. Kto by pomyślał!?24.10.2017Dzień wolny, bez jazdy samochodem i przymusowego zwiedzania, był nam potrzebny. Kto był kiedyś w podróży dłużej niż 2 tygodnie wie, że po jakimś czasie kolejny najpiękniejszy wodospad już nie zachwyca, a wspaniała plaża wydaje się identyczna do tej, którą widzieliśmy kilka dni temu. Z nami jeszcze nie było tak źle, ale łaknęliśmy relaksu. Także ten dzień zaczęliśmy od zrobienia prania (pralki są dostępne na wszystkich kempingach za kilka AUD), w międzyczasie czytaliśmy i jedliśmy któreś już śniadanie. Około godziny 10 wyruszyliśmy do centrum Airlie Beach, idąc trasą spacerową przy oceanie było to jakieś 3km bardzo malowniczą ścieżką. Dochodząc już do centrum Airlie Beach mija się lasek namorzynowy :D Samo centrum miasteczka zupełnie nas nie urzekło, kupiliśmy kilka pocztówek i uciekliśmy z powrotem nad wodę. Ze względu na wszechobecne meduzy i krokodyle, a na dokładkę rekiny w Airlie Beach nie zaleca się kąpieli w oceanie. Wychodząc na przeciw mieszkańcom i turystom zbudowano więc tam odkryty basen, zwany laguną, który znajduje się w parku blisko nabrzeża. Wstęp jest darmowy, a bezpieczeństwa pilnują ratownicy. Uważam, że to naprawdę świetny pomysł, tylko woda mogłaby być cieplejsza ;) Po ochłodzeniu się w lagunie zaczęliśmy wracać na kemping zahaczając o pobliski sklep. Tego dnia planowaliśmy zrobić słynnego australijskiego grilla (czyli barbie ;). W Australii w bardzo wielu miejscach można zobaczyć publiczne grille (w parkach, przy plażach i oczywiście na kempingach). Zwykle nie trzeba płacić za korzystanie z nich, a czasami kosztuje to dolara. Grille są elektryczne i bardzo łatwo się je czyści polewając rozgrzaną powierzchnię wodą i trąc. Kolejny świetny australijski pomysł. Jak widzicie skusiliśmy się na steki wołowe (uwielbiane przez Australijczyków) i wieprzowe kiełbaski. Naszym polskim podniebieniom zdecydowanie bardziej smakowały kiełbaski. Do tego świeże pieczywo, sałatka – pycha! A po obiedzie dalszy relaks, tym razem w i nad basenem kempingowym. Zabraliśmy się też za planowanie dalszej części podróży. Wybrzeże jest przepiękne, ale zaczęliśmy czuć lekki przesyt, dlatego postanowiliśmy, że po powrocie z wycieczki na Whitehaven beach spędzimy jeszcze jedną noc w Airlie, a kolejnego dnia o świcie odbijemy wgłąb lądu do wąwozu Carnarvon.Wieczór spędziliśmy patrząc na gwiazdy nad palmami, a później oglądając serial :) Na koniec zdjęcie naszych sąsiadów na kempingu – niesamowity wymysł australijskiej branży turystycznej :D Cześć za 2 tygodnie ruszamy kamperem w trasę z Cairns do Sydney. Jesteś akurat w trakcie relacji z tego odcinka. Mam pytanie, czy 12 dni starczy na odcinek z Cairns do Brisbane? My kampera zostawiamy w Sydney i zostajemy tam na stałe więc odcinek do Brisbane zrobimy w późniejszym terminie [emoji6]Wysłane z mojego LG-H870 przy użyciu Tapatalka
zuzanna-89 2 lutego 2018 13:20 Odpowiedz
@Lazymathew my na trasę z Cairns do Brisbane przeznaczyliśmy 10 dni, także myślę, że 12 tym bardziej spokojnie wystarczy :) Jest tam naprawdę sporo do zobaczenia, radzę zaopatrywać się w mapki w punktach informacji turystycznej, na których zaznaczone są nawet mniej znane atrakcje. Pamiętajcie też o tankowaniu na zapas, szczególnie jeśli jedziecie wgłąb lądu. Miłego zwiedzania!
handsome 28 marca 2018 14:07 Odpowiedz
Fajna relacja. B.ładne zdjecia :P :P :P
marcinsss 8 kwietnia 2018 23:50 Odpowiedz
Wszystkiego najlepszego na tak pięknie rozpoczętej nowej drodze życia. :)Widać, że bardzo dużo pracy włożyłaś w przygotowanie tej relacji. Dobrze się to czyta i ogląda.A co do jedzenia w QA to może następnym razem spróbujcie zamówić któreś ze specjalnych zestawów. Moja żona, która nie cierpi samolotowego jedzenia i już nawet sam zapach przyprawia ją o mdłości, w QA zamawia zawsze talerz owoców i bardzo sobie ten wybór chwali.A czy mogę prosić jeszcze o kilka słów na temat spania/mieszkania/gotowania/jeżdżenia w campervanie? W sierpniu czeka mnie 17 dni w takim wynalazku, tyle że w USA. :) To będzie nasz pierwszy raz w kamperze i ciekawy jestem, czy nam się spodoba...
zuzanna-89 15 kwietnia 2018 09:02 Odpowiedz
@marcinsss, wybacz, że dopiero odpowiadam. Dzięki za info odnośnie QA, jeśli chodzi o owoce, to faktycznie, chyba niewiele można zepsuć ;) Ten nasz campervan, jak widziałeś na zdjęciach, to nie był typowy camper, tylko zwykły osobowy samochód przerobiony tak, żeby dało się w nim spać. Ze względu na to było w nim dość mało miejsca i trochę wkurzające było codzienne rozkładanie łóżka i przenoszenie bagaży. Jeśli wy będziecie mieli normalnego campera, to unikniecie tego typu problemów. Spanie - To na pewno kwestia osobista, ja lubię małe przestrzenie i śpiąc w camperze czułam się bezpiecznie i przytulnie. Przy 170cm wzrostu mieściłam się tak na styk, a już mój mąż 180cm musiał spać trochę pod kątem, żeby się wyprostować ;) Minusem było to, że nie mieliśmy siatek na okna (zamówiłam z Chin, ale za późno doszły...), także codziennie stawaliśmy przed pytaniem - spać w zaduchu czy spać z komarami (i innym robactwem). Ogólnie na kempingach nie ma zbyt wiele prywatności - wszyscy zaglądają ci w okna, a czasami miejsca postojowe są wyznaczone naprawdę blisko siebie. Głównym plusem jest oczywiście to, że nie musisz rezerwować noclegów, jedziesz gdzie chcesz, możesz na bieżąco zmieniać plany - niesamowita elastyczność. Jedzenie - gotowaliśmy głównie w kuchniach kempingowych, w camperze zwykle tylko odgrzewaliśmy. I tu znowu - największym plusem była elastyczność, to, że jak jesteś głodny to po prostu stajesz przy drodze i bierzesz się za gotowanie.Jeżdżenie - w Australii jest na drogach mnóstwo camperów, poza miastami jeździ się bardzo dobrze, pewnie podobnie jest w USA. Na parkingach (np. przy sklepach czy parkach narodowych) są większe miejsca postojowe wyznaczone specjalnie dla camperów. Samochód był dość stary, ale zadbany i spełniał swoje funkcje.Ogólnie - myślę, że to świetna przygoda i będziecie się dobrze bawić :)
marcinsss 15 kwietnia 2018 16:42 Odpowiedz
Dzięki za odpowiedź. Też wynajmujemy z JUCY, ale wersję "dwupokojową" :) Myślę, że noclegi na pięterku pozwolą uniknąć zamieszania z bagażami.
zuzanna-89 15 kwietnia 2018 18:50 Odpowiedz
O kurczę, nie wiedziałam nawet, że Jucy działa też w USA :D Super, udanej wycieczki!
p-wl 21 kwietnia 2018 06:34 Odpowiedz
Ciekawa relacja, dzięki. Pech z tą pogodą w Sydney (15° w listopadzie!) - podobnej spodziewaliśmy się podczas kilkudniowego pobytu w zeszłym tygodniu czyli w kwietniu, podczas gdy był upał 30°. Sent from my SM-G950FD using Tapatalk
zuzanna-89 23 kwietnia 2018 08:04 Odpowiedz
@p.wl Dzięki za miłe słowa. Z pogodą to nigdy nie wiadomo, ale z dwojga złego wolę kiepską pogodę w mieście niż na łonie natury ;)Miłego zwiedzania!
mk1112 12 listopada 2018 12:15 Odpowiedz
Piękny początek na nowej drodze życia i wspaniała relacja. Życzę powodzenia...