0
zuzanna_89 19 listopada 2017 10:22
IMG100.JPG




IMG101.JPG




IMG102.JPG



O 14:30 jesteśmy gotowi ruszać dalej. Pokażcie nam te wirujące piaski! Nasza łódka dobiła do brzegu, teraz jeszcze 15-sto minutowy spacer przez las na punkt widokowy.


IMG103.JPG



Gdy wdrapujemy się na punkt widokowy (Hill Inlet Lookout) pierwsze co widzimy to to:


IMG104.JPG



A po prawej mamy wirujące piaski (powstają wskutek pływów, które przenoszą piasek):


IMG105.JPG




IMG106.JPG



Krótko mówiąc szczęki nam opadły. Na żywo jeszcze piękniejsze niż na wszystkich pocztówkach i zdjęciach, które widzieliśmy przed przyjazdem. Niesamowite. Zdecydowanie warto tu było przyjechać!

Powrót i wieczór mijają spokojnie, idziemy spać wcześnie pełni wrażeń i zmęczeni słońcem i wiatrem.26.10

Obstajemy przy zmianie pierwotnego planu (jakim był przejazd do Brisbane trasą jak najbliżej wybrzeża) i kierujemy się do wąwozu Carnarvon, który znajduje się ponad 700km od Airlie Beach, gdzie się znajdujemy. Przed nami prawie 9h jazdy. Dlaczego zdecydowaliśmy się na taki ruch? Po pierwsze mieliśmy już trochę dość przybrzeżnych atrakcji (a przecież cała trasa z Brisbane do Sydney również będzie wiodła przy wybrzeżu), a po drugie informacje na temat wąwozu, jakie znaleźliśmy w przewodniku i Internecie są naprawdę zachęcające. Prócz tego dzięki WikiCamps znalazłam kemping, na którym podobno można spotkać wiele australijskich zwierzaków. A więc w drogę!

Ruszamy o 7. Jedzie się całkiem dobrze, kiedy radio przestaje odbierać włączamy muzykę z telefonu i śpiewamy. Drogi w głębi kraju są prawie zupełnie puste, a przecież jesteśmy jedynie jakieś 100km od oceanu. Google zaczyna głupieć, nie ma zasięgu i modlimy się żeby telefon się nie zrestartował, żebyśmy nie utracili trasy ustawionej jeszcze w Airlie Beach. Co jakiś czas każe nam zawrócić, jak się okazuje jedziemy nowowybudowaną drogą, której chyba jeszcze nie ma w systemie. Mijamy tereny odkrywkowych kopalń węgla. W końcu około południa dojeżdżamy do miejscowości Blackwater, jesteśmy już za połową trasy! Gdy wysiadamy z samochodu na stacji benzynowej okazuje się, że jest strasznie gorąco – 35 stopni. Zaczynamy się zastanawiać jak my będziemy chodzić w tym wąwozie jutro?

Za Blackwater tereny są już mniej suche, jest nawet dość zielono. Za to samochodów wciąż jak na lekarstwo.


IMG107.JPG



W końcu skręcamy w Carnarvon Highway, a z niej w drogę prowadzącą do wąwozu. Są też znaki na nasz kemping (nazywa się Takarakka;), także wiemy, że jesteśmy na dobrej drodze. Okolice są tu przepiękne, wygląda to jak sawanna – rozległe pola, w oddali kilka drzew, a jeszcze dalej góry. Po polach biegają emu (widziałam nawet rodzinkę – matkę i kilka małych drepczących za nią) i żurawie; zdjęcia robiłam w drodze powrotnej, także będą później. Jest to przejazd z przygodami, kilka razy trzeba przejechać przez rzekę, może nie bardzo głęboką (do kostek – sprawdzone), ale o rwącym nurcie (prawie straciłam klapka!). Oczywiście nikt nie każe wychodzić samochodu przy przejeździe przez rzekę, jedynie ciekawość (i ewentualnie mąż :P).

Przy wjeździe na teren kempingu pojawiają się znaki nakazujące wolną jazdę ze względu na mnogość zwierzaków. Zresztą jest to właściwie terenowa trasa, także jedziemy bardzo powoli nie chcąc znowu wylądować na lawecie... Powolność zostaje wynagrodzona – drogę przebiega nam kolczatka! Jej jeszcze nie widzieliśmy, nowa „zdobycz” na naszej liście :D

Obok recepcji kempingu jest też mały sklepik, bardzo przydatny ze względu na odległość do najbliższego sklepu spożywczego (przynajmniej 2h jazdy). Idziemy na krótki obchód kempingu. Dla fanów zwierząt to wymarzone miejsce, jesteśmy przeszczęśliwi. Po co w ogóle iść do jakiegoś wąwozu, skoro na terenie kempingu widzimy: walabie


IMG108.JPG



Kangury

IMG109.jpg



Kukabury

IMG110.JPG




Na ostatnim zdjęciu możecie zobaczyć, że obłożenie na kempingu... nie jest zbyt wielkie. Zdecydowanie polecam podróż do Australii w tym okresie!

Spacer przerywają nam pomruki burzy. Decydujemy się wrócić do samochodu i rychło w czas – po chwili zrywa się wiatr i zaczyna się ulewa. Gałęzie się walą i zaczynamy się obawiać, że zaraz coś nas przygniecie! Na szczęście obywa się bez większych szkód (nie licząc przerw w dostawie prądu).

Po burzy idziemy do kuchni ugotować coś kolację. Słyszymy coś, ale nie wiemy co – jakby całe mnóstwo ptaków leciło w naszą stronę. Podnosimy głowy i musimy zbierać szczęki z ziemi. To nie ptaki. To nietoperze. Tysiące nietoperzy.


IMG111.JPG



Wybaczcie słabą jakość zdjęcia, nie było czasu lecieć po aparat, trzeba było cykać byle jakie fotki telefonem. Cały spektakl trwał kilka minut. Potem dowiedzieliśmy się, że są to nietoperze owocożerne i stanowią niemały problem dla kempingu. A pojawiły się tu ze względu na zniszczenie ich pobliskich siedlisk. Pracownicy kepmingu próbują się ich pozbyć emitując dźwięki nieprzyjemnej dla nich częstotliwości. Ja tam się cieszę, że jeszcze się ich nie pozbyli!

Już po zmroku przeżyłam też bliskie spotkanie z kangurem – szłam do łazienki, było prawie zupełnie ciemno, jedyne światło pochodziło z pojedynczych camperów, odległego budynku łazienki i księżyca. Szłam między wysokimi eukaliptasami lawirując między kałużami po popołudniowej burzy. Nagle na coś wpadłam. Prawie padłam na zawał. Po bliższej inspekcji okazało się, że jest to... kangur. Kangury w ogóle się nie boją, a do tego ich oczy nie świecą w ciemności, przez co są niebezpieczne dla kierowców, ale, jak się okazuje, również dla niczego nie spodziewających się pieszych! Było to porównywalnie stresujące do spotkania z pająkiem w łazience – siedział na kotarze prysznicowej, bleh. Na szczęście było to jedyne spotkanie z dużym pająkiem podczas całej wyprawy.

27.10

Standardowo wstajemy wcześnie, około 5:30. Sprawnie szykujemy się do dzisiejszego trekkingu – oj, ale się cieszę, że jesteśmy w górach! To jest to co lubię :) O 6:45 jesteśmy już na parkingu przy wejściu do wąwozu, jadąc tu widzieliśmy dziesiątki kangurów i walabii, nie żartuję. Na parkingu prócz nas może ze 2 samochody, a temperatura wynosi niecałe 20 stopni.

Szlak prowadzi dnem wąwozu, a od niego zostały wyznaczone liczne odgałęzienia prowadzące do różnych atrakcji – a to skał zdobionych sztuką aborygeńską, a to wodospadu, czy mniejszego wąwozu. Pracownica kempingu powiedziała nam, że tylko część wąwozu jest aktualnie otwarta dla zwiedzających ze względu na niedawne burze. Nie widzimy jednak żadnych informacji na ten temat ani przy wejściu ani nigdzie indziej.

Tak wygląda mapka szlaku w wąwozie:


IMG112.JPG



Na trasie, a nawet na parkingu widać oznaki wczorajszej burzy – wszędzie leżą połamane gałęzie, a nawet drzewa, czasem na szlaku trzeba się nieźle nagimnastykować żeby je ominąć. To nie koniec przeszkód – wiele razy przechodzimy na drugą stronę potoku po kamieniach. Rano kamienie ledwo wystają z wody i kończymy z mokrymi stopami. Na szczęście jest coraz cieplej :D


IMG113.JPG




IMG114.jpg



Szlak jest właściwie płaski, jedynie do atrakcji w odnogach trzeba się czasami trochę powspinać. W początkowej części wąwóz jest szeroki, jego wysokie ściany widzimy w oddali.


IMG116.JPG



Cały czas idziemy lasem, co prawda dość rzadkim, ale dającym sporo cienia. W pewnym momencie zauważamy, że trawa wokół nas jest spalona, a drzewa nadpalone. Pachnie pogożeliskiem. Pożary buszu w Australii traktowane są jak naturalna kolej rzeczy po której las się odradza.


IMG115.JPG



W końcu dochodzimy do miejsca, w którym zaczyna się odnoga do Galerii Sztuki (Art Gallery, tak nazwano malunki skalne wykonane przez Aborygenów), gdzie skręcamy. Tak naprawdę mamy jeszcze sporo energii i wydaje nam się, że moglibyśmy iść nawet dalej, ale ostatecznie nie decydujemy się na to. Po pierwsze wracając planujemy zajrzeć do wszystkich mijanych atrakcji, więc jeszcze trochę kilometrów nabijemy, są też atrakcje poza wąwozem, które chcemy zobaczyć, do tego robi się coraz cieplej (dochodzi 9 rano), a przewodnik głosi, że dalsza trasa jest słabo oznaczona i znacznie trudniejsza. Także kierujemy się po schodkach i dochodzimy do Galerii:


IMG117.JPG




IMG118.JPG



Pod samymi malunkami widnieją tabliczki z opisami co oznaczają poszczególne symbole. Czego mi brakuje to informacji o wieku tych dzieł sztuki – muszę przyznać, że wyglądają podejrzanie świeżo. Oczywiście mogły zostać odrestaurowane, ale dobrze byłoby wiedzieć, czy patrzymy na coś co znajdowało się tu od wieków, czy to raczej sztuka współczesna.

Drugim miejscem jakie odwiedzamy jest kanion Wards (odkryty przez braci Ward), robi na nas ogromne wrażenie. Jest to boczny kanion, w którym wydaje się, że życie się zatrzymało miliony lat temu. Jest tu cicho i chłodno, rośnie wiele drzewiastych paproci, a dnem płynie strumyk.


IMG119.JPG



Tutaj spotykamy pierwszych turystów. Nie chce mi się wierzyć, że w tak pięknym i niesamowitym miejscu jest tak niewielu zwiedzających. Ale cóż, to Australia.

Następnym punktem jest Amfiteatr – 60-cio metrowa komora wydrążona w skale przez wodę, którą charakteryzuje niebywałe echo. Krajobraz tutaj jest nietypowy i zmienny, wydaje mi się, że przenieśliśmy się do jakiejś oazy na pustyni.


IMG120.JPG



Do Amfiteatru prowadzą strome schody:


IMG121.JPG



Następnie wąskie przejście między skałami:


IMG122.JPG



A tu już sam Amfiteatr:


IMG123.JPG



Znowu można się trochę ochłodzić, powoli zaczynamy też czuć zmęczenie.

Ostatnim punktem w wąwozie, który chcemy zobaczyć jest Ogród Mchu (Moss Garden)


IMG124.JPG




IMG125.JPG



Na zdjęciu mało co widać ze względu na mocne słońce kontrastujące z ocienionymi skałami. Musicie mi uwierzyć na słowo, że skały w tym miejscu były pokryte mchem, a to ze względu na sporą wilgotność. W „ogrodzie” spotkaliśmy starszą parę, która miaszkała na tym samym kempingu co my – przyjechali tu na tydzień z Brisbane i byli bardzo zaintrygowani faktem, że jesteśmy z Polski :D

Zostało nam jeszcze kilka kilometrów i już byliśmy na parkingu, na którym nie przybyło zbyt wielu samochodów. Znajduje się tam dobrze wyposażone centrum informacyjne, gdzie można znaleźć między innymi makietę wąwozu, węże w formalinie i listę gości parku. Ponieważ zbliżała się już 12 udaliśmy się do naszego campera, podjechaliśmy na parking blisko kolejnej atrakcji, którą planowaliśmy zobaczyć i zabraliśmy się za gotowanie :) W takich miejscach campervan jest nieoceniony, w okolicy parkingu nie było żadnej knajpy ani nawet sklepu, każdy mógł liczyć jedynie na własne zapasy (te podstawowe można było uzupełnić w kempingowym sklepiku). Wczesnym popołudniem udaliśmy się na jedyne kąpielisko na terenie parku narodowego wąwozu Carnarvorn o wdzięcznej nazwie Rock Pool. Co ciekawe, aby dojść do właściwego kąpieliska trzeba przejść 2 razy na drugą stronę rzeki, jest płytko, ale kamieniście.


IMG126.JPG



Rock Pool to urokliwe miejsce, ale woda... jak dla mnie za zimna na kąpiel, jedynie krótkie orzeźwienie się wchodzi w grę  Trochę poczytaliśmy w tych pięknych okolicznościach przyrody, a około 15 zebraliśmy się z powrotem na kemping. Myśleliśmy, że później może wybierzemy się jeszcze do pobliskiej groty, ale szczerze mówiąc padliśmy półprzytomni i drzemaliśmy kilka godzin. Przedtem nie czułam specjalnie zmęczenia, a nagle jakbym miała grypę – ani trochę energii choćby na wstanie z łóżka. Dobrze, że w camperze wszystko jest pod ręką :P

Wieczór upłynął nam na nawadnianiu się i odpoczynku – jutro znowu jakieś 8h jazdy przed nami.

28.10

Rano kangury przyszły nas pożegnać :)


IMG127.JPG



A po drodze robiliśmy zdjęcia żurawiom na rozległych pustkowiach. Przepiękne! Jednak poranek i zmierzch to najbardziej fotogeniczne części dnia.


IMG128.JPG




IMG129.JPG



Po drodze zatrzymujemy się w Subwayu na drugie śniadanie, to jedno z najtańszych miejsc, gdzie można zjeść w Australii, duża kanapka (30cm) kosztuje 8 AUD.

Po drodze różne ciekawe widoki, między innymi takie ładne drzewo w jednej z mijanych miejscowości:


IMG130.JPG



Moją uwagę przykuła również Toowoomba – miejscowość znajdująca się na skraju łańcucha Wielkich Gór Wododziałowych, który rozciąga się z północy na południe Australii. Co ciekawe na wschód od miejscowości droga gwałtownie opada w dół dając niezwykły wodok na okolicę. Piękna jest ta Australia :)

Około 17 dojeżdżamy na kemping na przedmieściach Brisbane. W sam raz na... kolejną burzę ;) A jutro będziemy zwiedzać pierwsze australijskie miasto!29.10

To już prawie półmetek naszej podróży po Australii! Muszę przyznać, że jesteśmy zdziwieni – widzieliśmy tyle, że wydaje nam się, że jesteśmy tu zncznie dłużej :P Dotychczas jednak nie widzieliśmy właściwie żadnego większego miasta. To zmieni się dzisiaj!

Dość długo zastanawialiśmy się jak najłatwiej dostać się do centrum Brisbane. Nasz kemping był położony jakieś 15km od centrum, także spacer nie wchodził w grę. Planowaliśmy wybrać się autobusem, ale jak zobaczyliśmy, że bilet całodzienny kosztuje 18AUD od osoby to nam miny zrzedły. Zaczęliśmy rozważać dojazd samochodem i okazało się, że to całkiem niezła opcja. Ponieważ była niedziela znaleźliśmy całodzienny parking w centrum za jedyne 5AUD. Także ruszyliśmy camperem.

Nie będę się za wiele rozpisywać o Brisbane, bo było już kilka relacji na temat tego miasta na forum. Moje spostrzeżenia to:
- miasto pozytywnie mnie zaskoczyło, nie miałam specjalnie ochoty go zwiedzać, wydawało mi się, że przecież australijskie miasto nie może zaimponować Europejczykom. A jednak, jest piękne i przyjazne mieszkańcom (i turystom)
- szczególnie podobały mi się parki – Ogród botaniczny (a w nim zwierzaki!), Southbank Parkland i Roma Street Parkland
- w dużych miastach pamiątki są znacznie tańsze niż na prowincji, czy przy atrakcjach. Dodatkowo można dostać coś gratis przy większych zakupach (my dostaliśmy wisiorek z muszlą nowozelandzką oraz 10 AUD do wykorzystania przy następnych zakupach, czyli po chwili :P).

Uroku wiosennemu miastu dodawały kwitnące rośliny – tu najstarszy budynek w Brisbane (młyn) i kwitnąca jakaranda:


IMG131.JPG



Plac ANZAC (Australia and New Zealand Army Corps) upamiętnia żołnierzy tych krajów poległych w wojnach. Sporo rzeźb, a także grób nieznanego żołnierza:


IMG132.JPG



Takie pomieszanie tradycji z nowoczesnością skojarzyło mi się z Nowym Jorkiem, aczkolwiek w Brisbane zabudowa jest mniej zwarta, a centrum finansowe mniejsze:


IMG133.JPG



Nabrzeżem rzeki wiedzie ścieżka dla spacerowiczów, biegaczy i rowerzystów (nie wiem jak w takim upale można uprawiać sporty):


IMG134.JPG



A tu już ogród botaniczny, niewielki, ale bardzo zadbany:


IMG135.JPG



Tam, jak zwykle, podziwialiśmy australijską faunę. Najpierw znany nam już ibis:


IMG136.JPG



Ten uroczy ptaszek towarzyszący nam podczas jedzenia kanapek to miodożer maskowy:


IMG137.jpg



Co ciekawe, znaki przestrzegały przed agresywnym zachowaniem ptaków w trwającym właśnie sezonie godowym:


IMG138.JPG



Jeśli chodzi o inne zwierzaki, to w parku towarzyszyły nam liczne iguany:


IMG139.jpg



Fauna w Brisbane też była niczego sobie, między innymi kwitnące bugenwilie:


IMG141.JPG



A w Southbank Parkland można zwiedzić bardzo ciekawy ogród pełen owoców i warzyw, oczarował nas ananas:


IMG143.jpg



W Brisbane jest też kąpielisko, podobne do laguny w Airlie Beach. Wygląda na to, że mieszkańcy je uwielbiają – w tę gorącą niedzielę było tam naprawdę sporo osób, zarówno rodzin z dziećmi, jak i młodszych czy starszych grup znajomych, nikt nikomu nie przeszkadzał. Świetne miejsce na takie upalne dni, a widok drapaczy chmur tuż za rzeką robi niesamowite wrażenie.


IMG144.JPG



Stamtąd poszliśmy na zakupy pamiątkowe na Queen Street (tanie i ładne pamiątki, polecam!) i na lunch. Ostatnim punktem był Roma Street Parkland, również bardzo ładny park.


IMG145.jpg



Około 16 byliśmy gotowi do powrotu – 8h łażenia w upale daje w kość. Wieczorem znowu rozpętała się burza i to naprawdę niesamowita, bo wydawała się być wszędzie dookoła. Z wnętrza campervana obserwowaliśmy piękne pioruny, a także samoloty, które mimo niesprzyjających warunków niezmiennie lądowały i startowały. To był udany dzień, a jutro znowu ruszamy na południe 30.10

Tego dnia mieliśmy opuścić Queensland i przez następne kilka dni zwiedzać Nową Południową Walię. Od razu się przyznam, że patrząc na całą naszą wycieczkę Queensland zrobiło na mnie zdecydowanie największe wrażenie. Zapewne przez swoją odmienność względem Europy, obfitość fauny i flory, a także zróżnicowanie krajobrazu. Prócz tego była to pierwsza część wycieczki i byliśmy pełni entuzjazmu.

Rano wyruszyliśmy do Gold Coast, które jest swego rodzaju potworkiem – brzydkie wieżowce stoją nad samą plażą, główne atrakcje to kasyna i parki rozrywki. Przejazd z Brisbane nie zajął długo, tuż po 9 byliśmy w Gold Coast. Ruszyliśmy od razu do informacji turystycznej – liczyliśmy na to, że uda nam się wybrać na oglądanie wielorybów. Niestety, okazało się, że wycieczka wypływająca o 10 jest już pełna, a na kolejną o 13 nie uśmiechało nam się czekać. Postanowiliśmy spróbować szczęścia w Byron Bay, gdzie zamierzaliśmy dojechać po południu. Spytaliśmy więc panią w informacji co innego możemy porobić w Gold Coast przez kilka godzin. Pani szczerze nam powiedziała, że nic tu nie ma poza Domem Strachów i Oceanarium. W takim razie wybraliśmy się na plażę poczytać w cieniu wieżowców.


IMG146.JPG



Po godzinie uznaliśmy, że więcej nie wytrzymamy, także wróciliśmy do samochodu i jechaliśmy dalej na południe. Zatrzymaliśmy się w Tweed Heads, polecanym przez sąsiadów z kempingu w Brisbane.


IMG147.JPG



Byliśmy stanowczo za bardzo rozpieszczeni przez ostatnie 2 tygodnie, żeby docenić taki widok. Postanowiliśmy jechać do Byron Bay, hipsterskiej osady surferów z pobliską latarnią morską.

Kemping znaleźliśmy właściwie w centrum Byron Bay, postanowiliśmy ugotować obiad, odsapnąć chwilę, a potem pójść na spacer do latarni morskiej (około 10km). Przy okazji spróbowaliśmy się zapisać na rejs w celu podziwiania wielorybów na jutro, ale okazało się... że dziś odbył się ostatni rejs w tym sezonie! A to pech, tym razem nie zobaczymy waleni.

Byron Bay faktycznie jest pełne młodych ludzi, część z nich bardziej przypomina hipisów, a część to wysportowani surferzy. Specyficzne miejsce, niemniej jednak jest tam sporo knajp z jedzeniem i drinkami w dobrych cenach i jak na Australię to sporo się tu dzieje. My jednak ominęliśmy wszystkie knajpy i objedzeni domowej roboty spaghetti ruszyliśmy w kierunku latarni morskiej.


IMG148.JPG



Spore fale na oceanie nie pozostawiają wątpliwości, że jest to dobre miejsce do surfingu.


IMG149.JPG



Trasa do latarni jest bardzo dobrze oznaczona i sama w sobie stanowi atrakcję. Wzdłuż ścieżki co jakiś czas są poustawiane przyrządy do ćwiczeń (np. drążki) z opisami sugerowanych ćwiczeń. Uważam to za świetny pomysł, a na trasie widzieliśmy sporo truchtających osób (Australijczycy to naród uwielbiający sport). Swoją drogą ścieżka ta, mająca jakieś 5km, musiała być dość trudna do „przebiegnięcia” nie tylko ze względu na ciągłe wznoszenie się i opadanie, ale i bardzo silny wiatr, przez który słona woda oceanu wręcz unosiła się w powietrzu (tworząc jakby mgłę) i oblepiając ciało. Jak dla mnie spacer był wystarczającym wyzwaniem, szczególnie, że nie pierwszy tego dnia.


IMG150.JPG



Latarnia ta była pierwszą z wielu, jakie mieliśmy zobaczyć w nadchodzących dniach ;)


IMG151.JPG



Spacer do latarni polecam wszystkim będącym w okolicy – idzie się dookoła, także nie da sie znudzić :D

Wracając kupiliśmy rum z miejscowości Bundaberg, którą ominęliśmy przez wizytę w kanionie Carnarvon. Rum jest dość... specyficzny ;) Warto spróbować.



Dodaj Komentarz

Komentarze (13)

miriam 22 stycznia 2018 23:12 Odpowiedz
Bajkowa ta wasza podróż, a zdjęcia krajobrazów wprost urzekają ,fajnie czytać takie relacje :P
julk1 23 stycznia 2018 04:23 Odpowiedz
Ja tez z przyjemnością czytam Wasza relację i oglądam zdjęcia. Tylko odstępy pomiędzy poszczególnymi odcinkami są zbyt duże...A jak camper był na lawecie, to dla Was gdzie znalazło się miejsce? W kabinie kierowcy?
zuzanna-89 29 stycznia 2018 15:05 Odpowiedz
@julk1 @miriam Dziękuję za miłe słowa! Fajnie wiedzieć, że ktoś czyta tę relację. Przepraszam za te przerwy, obiecuję dokończyć pisanie w lutym :) Tak, w kabinie kierowcy były 2 miejsca dla pasażerów, idealnie dla nas :D
lazymathew 2 lutego 2018 10:32 Odpowiedz
zuzanna_89 napisał:23.10.2017Tego dnia mieliśmy w planie zwiedzanie Magnetic Island (przez miejscowych zwaną pieszczotliwie Maggie Island). Nazwa pochodzi od wpływu jaki wyspa wywarła na kompas kapitana Cooka kiedy przepływał w pobliżu (aczkolwiek żadnych złóż tu nie odkryto). Można się na nią dostać promem z Townsville za 33 AUD (bilet powrotny dla dorosłego), płynie się jakieś 20 minut, a promy odpływają co godzinę, albo częściej (zależnie od pory). Po trzech nocach pożegnaliśmy więc kemping w Townsville, aby zaparkować przy marinie ;) Główne atrakcje Maggie Island to trasy spacerowe, plaże, a także przybrzeżna rafa koralowa. Wyspa jest spora i jeśli ktoś chce zobaczyć ją całą to pewnie opłaca się kupić całodzienny bilet autobusowy (kosztuje chyba około 10 AUD). My zdecydowaliśmy się na spacer z Nelly Bay (tam przypływa prom) do Alma Bay przez góry z widokiem na Horseshoe Bay. Było to około 6km, ale ponieważ upał był coraz większy, a teren górzysty można było się trochę zmęczyć Podczas spaceru spotkaliśmy 2 osoby. Wydawało mi się to dość dziwne, bo był to ładny spacer, dość krótki i zlokalizowany najbliżej przystani promowej. No ale to nie pierwszy raz zdziwiła mnie niewielka ilość turystów w Australii. Zwierząt właściwie nie spotkaliśmy żadnych (prócz jaszczurek i kukabur), ale roślinność była zdecydowanie niezwykła. Tu na przykład australijskie „gruszki” na zupełnie suchym drzewie: A tu również suche drzewo, które kwitnie: Początkowo myślałam, że ktoś położył ten kwiat na suchej gałęzi, ale potem zobaczyłam ich więcej. Wyglądało naprawdę niesamowicie, taki przebłysk życia w tym suchym krajobrazie. Spacer zajął nam około 2h, po tym czasie doszliśmy do Alma Bay, gdzie na chwilę zanurzyliśmy się w wodzie pomimo znaku: Marine stingers, czyli parzące meduzy, są sporym zagrożeniem dla osób pływających w wodach Oceanu Spokojnego u wybrzeży Australii. Dwa najgroźniejsze gatunki to kostkomeduza (Box jellyfish) i Irukandji, poparzenia wywołane przez nie w najgorszym wypadku mogą być śmiertelne. Na niewielkie poparzenia dobrze działa ocet, którego butelki często można znaleźć na plażach. Przyjmuje się, że sezon kiedy meduzy występują to okres od października do marca i wtedy zaleca się pływać tylko w wyznaczonych miejscach, a najlepiej w strojach ochronnych. Przy Alma Bay był wyznaczony fragment zatoki bezpieczny do kąpieli i właśnie tam pływaliśmy. Na kamieniach przy zatoce podobno często można spotkać walabie. My niestety znów musieliśmy poprzestać na podziwianiu flory, fauna zapewne schowała się gdzieś przed upałem. Araukaria wyniosła (Norfolk Island Pine): Maggie Island to malownicze miejsce i myślę, że spokojnie można by tu spędzić kilka dni, my jednak byliśmy już trochę rozpieszczeni pięknymi australijskimi krajobrazami i może nie do końca ją doceniliśmy, a prócz tego musieliśmy przeć na południe. Przy terminalu promowym stoi znak przypominający, że znajdujemy się na końcu świata: Postanowiliśmy jechać teraz prosto do Airlie Beach, które jest bazą wypadową na najpiękniejszą plażę świata – Whitehaven Beach. Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad przy drodze, to znaczy ja gotowałam makaron i podgrzewałam sos, a mój mąż-kierowca odpoczywał :)Do Airlie Beach dojechaliśmy chwilę po 18; specjalnie wybraliśmy kemping, który prowadzi biuro podróży, żeby od razu zaklepać tam wycieczkę. Niestety okazało się, że miejsca na odpowiadający nam wyjazd (czytaj: w najniższej cenie) były dopiero na środę, co oznaczało, że czekał nas jeden wolny dzień. Kto by pomyślał!?24.10.2017Dzień wolny, bez jazdy samochodem i przymusowego zwiedzania, był nam potrzebny. Kto był kiedyś w podróży dłużej niż 2 tygodnie wie, że po jakimś czasie kolejny najpiękniejszy wodospad już nie zachwyca, a wspaniała plaża wydaje się identyczna do tej, którą widzieliśmy kilka dni temu. Z nami jeszcze nie było tak źle, ale łaknęliśmy relaksu. Także ten dzień zaczęliśmy od zrobienia prania (pralki są dostępne na wszystkich kempingach za kilka AUD), w międzyczasie czytaliśmy i jedliśmy któreś już śniadanie. Około godziny 10 wyruszyliśmy do centrum Airlie Beach, idąc trasą spacerową przy oceanie było to jakieś 3km bardzo malowniczą ścieżką. Dochodząc już do centrum Airlie Beach mija się lasek namorzynowy :D Samo centrum miasteczka zupełnie nas nie urzekło, kupiliśmy kilka pocztówek i uciekliśmy z powrotem nad wodę. Ze względu na wszechobecne meduzy i krokodyle, a na dokładkę rekiny w Airlie Beach nie zaleca się kąpieli w oceanie. Wychodząc na przeciw mieszkańcom i turystom zbudowano więc tam odkryty basen, zwany laguną, który znajduje się w parku blisko nabrzeża. Wstęp jest darmowy, a bezpieczeństwa pilnują ratownicy. Uważam, że to naprawdę świetny pomysł, tylko woda mogłaby być cieplejsza ;) Po ochłodzeniu się w lagunie zaczęliśmy wracać na kemping zahaczając o pobliski sklep. Tego dnia planowaliśmy zrobić słynnego australijskiego grilla (czyli barbie ;). W Australii w bardzo wielu miejscach można zobaczyć publiczne grille (w parkach, przy plażach i oczywiście na kempingach). Zwykle nie trzeba płacić za korzystanie z nich, a czasami kosztuje to dolara. Grille są elektryczne i bardzo łatwo się je czyści polewając rozgrzaną powierzchnię wodą i trąc. Kolejny świetny australijski pomysł. Jak widzicie skusiliśmy się na steki wołowe (uwielbiane przez Australijczyków) i wieprzowe kiełbaski. Naszym polskim podniebieniom zdecydowanie bardziej smakowały kiełbaski. Do tego świeże pieczywo, sałatka – pycha! A po obiedzie dalszy relaks, tym razem w i nad basenem kempingowym. Zabraliśmy się też za planowanie dalszej części podróży. Wybrzeże jest przepiękne, ale zaczęliśmy czuć lekki przesyt, dlatego postanowiliśmy, że po powrocie z wycieczki na Whitehaven beach spędzimy jeszcze jedną noc w Airlie, a kolejnego dnia o świcie odbijemy wgłąb lądu do wąwozu Carnarvon.Wieczór spędziliśmy patrząc na gwiazdy nad palmami, a później oglądając serial :) Na koniec zdjęcie naszych sąsiadów na kempingu – niesamowity wymysł australijskiej branży turystycznej :D Cześć za 2 tygodnie ruszamy kamperem w trasę z Cairns do Sydney. Jesteś akurat w trakcie relacji z tego odcinka. Mam pytanie, czy 12 dni starczy na odcinek z Cairns do Brisbane? My kampera zostawiamy w Sydney i zostajemy tam na stałe więc odcinek do Brisbane zrobimy w późniejszym terminie [emoji6]Wysłane z mojego LG-H870 przy użyciu Tapatalka
zuzanna-89 2 lutego 2018 13:20 Odpowiedz
@Lazymathew my na trasę z Cairns do Brisbane przeznaczyliśmy 10 dni, także myślę, że 12 tym bardziej spokojnie wystarczy :) Jest tam naprawdę sporo do zobaczenia, radzę zaopatrywać się w mapki w punktach informacji turystycznej, na których zaznaczone są nawet mniej znane atrakcje. Pamiętajcie też o tankowaniu na zapas, szczególnie jeśli jedziecie wgłąb lądu. Miłego zwiedzania!
handsome 28 marca 2018 14:07 Odpowiedz
Fajna relacja. B.ładne zdjecia :P :P :P
marcinsss 8 kwietnia 2018 23:50 Odpowiedz
Wszystkiego najlepszego na tak pięknie rozpoczętej nowej drodze życia. :)Widać, że bardzo dużo pracy włożyłaś w przygotowanie tej relacji. Dobrze się to czyta i ogląda.A co do jedzenia w QA to może następnym razem spróbujcie zamówić któreś ze specjalnych zestawów. Moja żona, która nie cierpi samolotowego jedzenia i już nawet sam zapach przyprawia ją o mdłości, w QA zamawia zawsze talerz owoców i bardzo sobie ten wybór chwali.A czy mogę prosić jeszcze o kilka słów na temat spania/mieszkania/gotowania/jeżdżenia w campervanie? W sierpniu czeka mnie 17 dni w takim wynalazku, tyle że w USA. :) To będzie nasz pierwszy raz w kamperze i ciekawy jestem, czy nam się spodoba...
zuzanna-89 15 kwietnia 2018 09:02 Odpowiedz
@marcinsss, wybacz, że dopiero odpowiadam. Dzięki za info odnośnie QA, jeśli chodzi o owoce, to faktycznie, chyba niewiele można zepsuć ;) Ten nasz campervan, jak widziałeś na zdjęciach, to nie był typowy camper, tylko zwykły osobowy samochód przerobiony tak, żeby dało się w nim spać. Ze względu na to było w nim dość mało miejsca i trochę wkurzające było codzienne rozkładanie łóżka i przenoszenie bagaży. Jeśli wy będziecie mieli normalnego campera, to unikniecie tego typu problemów. Spanie - To na pewno kwestia osobista, ja lubię małe przestrzenie i śpiąc w camperze czułam się bezpiecznie i przytulnie. Przy 170cm wzrostu mieściłam się tak na styk, a już mój mąż 180cm musiał spać trochę pod kątem, żeby się wyprostować ;) Minusem było to, że nie mieliśmy siatek na okna (zamówiłam z Chin, ale za późno doszły...), także codziennie stawaliśmy przed pytaniem - spać w zaduchu czy spać z komarami (i innym robactwem). Ogólnie na kempingach nie ma zbyt wiele prywatności - wszyscy zaglądają ci w okna, a czasami miejsca postojowe są wyznaczone naprawdę blisko siebie. Głównym plusem jest oczywiście to, że nie musisz rezerwować noclegów, jedziesz gdzie chcesz, możesz na bieżąco zmieniać plany - niesamowita elastyczność. Jedzenie - gotowaliśmy głównie w kuchniach kempingowych, w camperze zwykle tylko odgrzewaliśmy. I tu znowu - największym plusem była elastyczność, to, że jak jesteś głodny to po prostu stajesz przy drodze i bierzesz się za gotowanie.Jeżdżenie - w Australii jest na drogach mnóstwo camperów, poza miastami jeździ się bardzo dobrze, pewnie podobnie jest w USA. Na parkingach (np. przy sklepach czy parkach narodowych) są większe miejsca postojowe wyznaczone specjalnie dla camperów. Samochód był dość stary, ale zadbany i spełniał swoje funkcje.Ogólnie - myślę, że to świetna przygoda i będziecie się dobrze bawić :)
marcinsss 15 kwietnia 2018 16:42 Odpowiedz
Dzięki za odpowiedź. Też wynajmujemy z JUCY, ale wersję "dwupokojową" :) Myślę, że noclegi na pięterku pozwolą uniknąć zamieszania z bagażami.
zuzanna-89 15 kwietnia 2018 18:50 Odpowiedz
O kurczę, nie wiedziałam nawet, że Jucy działa też w USA :D Super, udanej wycieczki!
p-wl 21 kwietnia 2018 06:34 Odpowiedz
Ciekawa relacja, dzięki. Pech z tą pogodą w Sydney (15° w listopadzie!) - podobnej spodziewaliśmy się podczas kilkudniowego pobytu w zeszłym tygodniu czyli w kwietniu, podczas gdy był upał 30°. Sent from my SM-G950FD using Tapatalk
zuzanna-89 23 kwietnia 2018 08:04 Odpowiedz
@p.wl Dzięki za miłe słowa. Z pogodą to nigdy nie wiadomo, ale z dwojga złego wolę kiepską pogodę w mieście niż na łonie natury ;)Miłego zwiedzania!
mk1112 12 listopada 2018 12:15 Odpowiedz
Piękny początek na nowej drodze życia i wspaniała relacja. Życzę powodzenia...