0
zuzanna_89 19 listopada 2017 10:22
IMG50.JPG



Po pewnym czasie faktycznie doszliśmy do pustego straganu, chyba wszyscy miejscowi wiedzą, że pojawia się tam zasięg, bo stał tam już samochód, którego kierowca, a jakże, używał telefonu. Nasz telefon oczywiście nie złapał zasięgu, także spytaliśmy pana, czy możemy skorzystać z jego komórki (to był chyba mój rekordowy w życiu dzień jeśli chodzi o proszenie ludzi o różne rzeczy, na szczęście Australijczycy są bardzo życzliwi ;). W Jucy powiedzieli, że mamy czekać na kempingu, oni coś dla nas zorganizują. Także wróciliśmy, a przy okazji obejrzeliśmy zwierzaki na recepcji kempingowej. Było tam takie jakby mini zoo budzące dość mieszane uczucia. I tak papugi miały otwarte klatki, więc spoko, walabie miały spory wybieg, ale węże gniotły się w mikro-terrariach – bardzo przykry widok.


IMG51.JPG



IMG52.JPG



Korzystając z wolnej chwili poszliśmy się przejść jedną z przyośrodkowych tras. Piękny las deszczowy, ale niestety ani jednego zwierzaka.


IMG53.JPG



Ponieważ była już 12, a na nogach byliśmy od 5:30 zabraliśmy się za obiad. Kończyłam już zmywać, kiedy patrzę, że jakiś wielki samochód przyjechał na nasz kemping. Okazało się, że to laweta po nas, która zabierze nas do wypożyczalni w Cairns, gdzie dostaniemy nowy samochód :D

Tak oto zakończyła się nasza przygoda z lasem deszczowym w Daintree. Jak już pisałam, bardzo mi zależało na zobaczeniu go. Liczyłam na dłuższy kontakt – dojazd do Cape Tribulation, spacery, może kąpiel w jakimś oczku wodnym, szukanie zwierzaków z przewodnikiem. Zamiast tego mieliśmy spacer w poszukiwaniu zasięgu, 135mm deszczu przez jedną noc (dla porównania w hotelu w Katarze wyczytaliśmy, że tam przez cały rok spada 70mm) i zwierzaki w klatkach...


IMG54 .jpg



Cóż, przynajmniej kierowca lawety był bardzo sympatyczny i rozmawialiśmy przez całe 2.5h drogi do Cairns. Opowiadał o tym, że dużym problemem w kraju są leniwi Australijczycy żyjący na zasiłkach. Dużo pytał o Polskę. Nie wiem, czy nasz kierowca o tym wiedział, ale Jucy zamykano o 16, a dotarliśmy tam o 15:55. Od razu dostaliśmy nowy samochód, mieliśmy przenieść rzeczy, pozaznaczać na rysunku uszkodzenia na nowym samochodzie, a na koniec wrzucić kluczyki do skrzynki, bo pracownicy szli już do domu. Kiedy powiedzieliśmy, że chcemy ubiegać się o zwrot pieniędzy za ten dzień, kazano nam powiedzieć o tym oddając samochód. Tak zrobiliśmy i mimo początkowej niechęci pani obsługującej, oddano dam pieniądze za jeden dzień (120 AUD).

Od razu postanowiliśmy, że nie wracamy już do Daintree – zostało nam 15 dni i jakieś 2500km do przejechania, nie było czasu. Postanowiliśmy skierować się na zachód, do Atherton Tablelands. I tak pojechaliśmy do kempingu w Youngaburra, gdzie dotarliśmy 10 minut przed zamknięciem (o 18:30, na prowincji australijskiej wszystko się wcześnie zamyka). To był dzień pełen wrażeń, ale niekoniecznie takich po jakie tu przyjechaliśmy ;)20.10.2017

Obudziłam się bardzo wcześnie. Za oknem samochodu jak oszalałe hałasowały ptaki. Śpiewały, kwakały, gęgały, cała gama dźwięków dochodząca znad pobliskiego jeziora. Ze względu na wysokość nad poziomem morza temperatura na płaskowyżu jest o kilka stopni niższa niż na wybrzeżu i bardzo często tam pada. To prawda, tego jednego dnia padało non stop i było jakieś 22 stopnie. To jednak nie przeszkodziło nam w zwiedzaniu, a naprawdę jest tam sporo atrakcji.

Platforma do obserwacji dziobaków (Platypus viewing platform), Youngaburra


IMG55.JPG



Platforma znajduje się nad rzeczką, w której podobno można zobaczyć te niezwykłe zwierzęta. Mimo że byliśmy tam wcześnie, około 7 rano, na tablicy informacyjnej przeczytaliśmy, że największa szansa zobaczenia dziobaków jest o świecie i zmierzchu. Czyli byliśmy o jakieś 2h za późno. Żadnego dziobaka nie widzieliśmy, za to przyglądaliśmy się dość długo zwierzątku, które wyglądało jak mały krokodyl, siedzącemu na gałęzi nad wodą. Deszcz lał.

Figa zasłonowa (Curtain Fig Tree), Youngaburra

Okazuje się, że niektóre gatunki fig to pasożyty – rosną na innych drzewach wytwarzając długie korzenie powietrzne sięgające aż do ziemi. Drzewo-gospodarz w końcu umiera z powodu braku dostępu do światła i przerostu pasożytniczej figi. Brzmi to dość strasznie, ale wygląda naprawdę imponująco. Wokół drzewa zbudowano ścieżkę na palach (broadwalk) i, jak zwykle, było bardzo niewielu turystów. Klimatyczne miejsce.


IMG56.JPG




IMG57.jpg



Jezioro Eacham

To nic że pada, czas jechać oglądać powulkaniczne jezioro Eacham. Zostawiliśmy samochód na zupełnie pustym parkingu i poszliśmy na spacer wokół jeziora. Od razu sprawdziliśmy temperaturę wody – idealna do kąpieli! A to pewnie dlatego, że jezioro Eacham jest zbiornikiem zupełnie odizolowanym od wszelkich cieków wodnych, także potrafi się nieźle nagrzać. Niestety znaki (patrz zdjęcie) i brak innych kąpielowiczów skutecznie zniechęciły nas do zanurzenia się w jeziorze.


IMG58.JPG



Swoją drogą tak to napisali jakby sprawcą całego zamieszania był jeden krokodyl... My (nie)stety krokodyla nie widzieliśmy, ale główną atrakcją jeziora Eacham są żółwie i ich było pod dostatkiem! Pływały sobie pomiędzy tymi zatopionymi pniami. Przejrzysta woda ułatwiała ich obserwację (niestety nie załapały się na zdjęciu). Tablica informacyjna obok platformy do obserwacji żołwi informuje, że gatunek ten oddycha... przez odbyt! Takie rzeczy tylko w Australii ;)


IMG59.JPG



Cała trasa wokół jeziora Eacham ma jakieś 4km i jest zupełnie płaska, każdy da radę się nią przejść. Po drodze spotykamy różne ciekawe formacje drzewne...


IMG60.JPG



A także sporo indyków (bush turkey).


IMG61.JPG



Jest to bardzo przyjemny spacer, w pewnym momencie jednak odkrywam przyssaną do mojej łydki pijawkę! Na szczęście musiała dopiero co się przyczepić, bo po jej oderwaniu nie ma śladu, ani kropelki krwi. Teraz jednak spacer staje się stresujący, ciągle wydaje mi się, że coś po mnie chodzi. Po dojściu na parking okazuje się, że pijawki powłaziły w zagłębienia moich sandałów, bleeee. Decyduję się je wywalić, na szczęście były stare i zniszczone :(

Plantacja herbaty „Nerada”

Największa plantacja herbaty w Australii znajduje się w pobliżu miejscowości Malanda i jest kolejnym godnym polecenia miejscem. Nie dość, że fabryka jest otwarta dla turystów (czuliśmy się jakbyśmy oglądali program „Jak to jest zrobione” na żywo), to jeszcze na terenie parku przy plantacji mieszka kangur drzewny (tak, istnieje coś takiego;).


IMG62.JPG




IMG63.JPG



Zakład produkcyjny wygląda na niespecjalnie nowoczesny, ale wszystko wydaje się działać bardzo sprawnie. Oczywiście jest też kawiarnia, gdzie można się napić herbaty i sklepik sprzedający dziesiątki rodzajów herbaty w zupełnie przystępnych cenach.

A tutaj kangur drzewny, wcale nie tak łatwo go dostrzec (to ta kulka w górnej, środkowej części zdjęcia):


IMG64.JPG



W Australii nie ma małp, dlatego część kangurów przystosowała się do życia na drzewach i tak powstał nowy gatunek – kangury drzewne. Kolejne niesamowite zwierzaki :)

Rezerwat dziobaków (Australian Platypus Park)

No nie mogłam odpuścić. Nie udało się rano, to musi się udać po południu! Ten rezerwat to było coś pomiędzy zobaczeniem dziobaków w zoo, a na wolności. Trzeba było zapłacic 8AUD za wstęp i zobaczenie dziobaków było zagwarantowane, jednak nie były one nigdzie zamknięte, po prostu żyły w tym jeziorze ze względu na obfitość pożywienia.


IMG65.JPG



Oglądać dziobaki idzie się z przewodnikiem, który opowiada trochę o ich zwyczajach i o tym jak się zachowywać w ich obecności. Cały czas niemiłosiernie lało, byliśmy zupełnie mokrzy, na szczęście było ciepło.

Przewodnik kazał nam się wpatrywać w taflę jeziora, ale jedynym co widzieliśmy były krople deszczu ją burzące. Po jakimś czasie jednak zobaczyliśmy coś! Przez środek jeziora płynął dziobak :D


IMG66.JPG



Potem widzieliśmy jeszcze kilka okazów (a może jednego kilka razy) w przybrzeżnych trzcinach i liliach. Niestety ciężko było dostrzec coś więcej niż zarys ciała czy dziób, a tym bardziej zrobić dobre zdjęcie. Mimo tego były to dobrze wydane pieniądze, bo podczas dalszych etapów wycieczki nie udało nam się więcej zobaczyć tych zwierzaków.

Wodospad Milaa Milaa

Najpierw zatrzymaliśmy się na parkingu przy wodospadzie, aby ugotować sobie obiad. Wrzaski dobiegające znad wodospadu potwierdzały to, o czym czytaliśmy w przewodniku – że w jeziorku do którego wpada wodospad można się kąpać. Może kiedy jest cieplej i nie pada jest to bardziej kusząca opcja, ale jak dla nas woda była dość brudna i zdecydowanie zimna. Za to widoki ładne :)


IMG67.JPG



W okolicy było jeszcze kilka wodospadów, jednak uznaliśmy, że już nie docenimy kolejnych atrakcji, byliśmy po prostu zmęczeni. Postanowiliśmy zanocować w Innisfail, na wybrzeżu. Co ciekawe, jak tylko opuściliśmy płaskowyż Atherton deszcz momentalnie ustał, chmury się przerzedziły i pokazało się (na chwilę) słońce. Płaskowyż to niesamowite miejsce, według mnie jedno z najpiękniejszych w całej Australii i chyba jedyne, w którym mogłabym mieszkać.

Dojeżdżając do Innisfail mijaliśmy liczne plantacje bananów i trzciny cukrowej, o których więcej będzie w kolejnych postach. Bardzo urokliwe miejsca, nie wiem czemu aż tak mi przypadły do gustu, może przez to że tak bardzo różnią się od naszych rodzimych pól ziemniaków i pszenicy (które też mają urok, żeby nie było ;).

Camping w Innisfail był chyba najbardziej sympatycznym ze wszystkich, w których spaliśmy – cena 23AUD (!), ogromna łazienka i dobrze wyposażona kuchnia. Do tego właścicielka – równa babka, i lokalizacja tuż nad rzeką, w której mieszkają krokodyle. Niestety gady te lubią wygrzewać się w słońcu, a w deszczowe dni, takie jak te podczas naszego pobytu tam, raczej się nie pokazują.

Ponieważ był piątek postanowiliśmy przejść się „na miasto” do jakiegoś pubu. Jakież było nasze zdziwienie kiedy okazało się, że jedyne miejsca czynne o 19:30 w Innisfail to pizzeria Dominos i kilka knajp z chińskim jedzeniem. Zero pubów. Z dalszych poszukiwań zrezygnowaliśmy, bo po mieście przechadzały się grupki Aborygenów, którzy nie patrzyli na nas z sympatią (a może tak nam się tylko wydawało), a wszędobylskie głośne papugi stwarzały klimat jak z horroru. Postanowiliśmy kupić piwo w sklepie i wypić w campervanie, a co. Niedoczekanie, sklep, który mijaliśmy nie miał działu z alkoholem (chyba jeszcze nie wspominałam, że w Australii alkohol nie jest sprzedawany w supermarketach, ale w osobnych sklepikach sprzedających tylko napoje procentowe). Cóż, w takiej sytuacji zmęczeni całym dniem pełnym wrażeń poszliśmy spać o 21 :D-- 29 Sty 2018 15:05 --

@julk1 @miriam Dziękuję za miłe słowa! Fajnie wiedzieć, że ktoś czyta tę relację. Przepraszam za te przerwy, obiecuję dokończyć pisanie w lutym :)

Tak, w kabinie kierowcy były 2 miejsca dla pasażerów, idealnie dla nas :D

-- 29 Sty 2018 15:36 --

21.10.2017

Kolejny raz obudziłam się o 5, ale tym razem to nie był problem. Za oknem rozgrywał się niesamowity spektakl – burza o wschodzie słońca. Po jednej stronie nieba ciemne chmury i ulewa, a po drugiej tęcza.
Po deszczu przeszłam się na spacer po kempingu, na którym rosło trochę ciekawych roślin, między innymi plumeria, z której na Hawajach robi się naszyjniki.


IMG68.JPG



Głównym celem naszej australijskiej wycieczki było zobaczenie jak największej ilości zwierząt na wolności. W Australii byliśmy dopiero tydzień, a już widzieliśmy koale, kangury, walabie, emu, dziobaki, żółwie i sporo innych. Jednak wciąż nie widzieliśmy kazuarów! Największa szansa na ich spotkanie jest w parku narodowym Daintree, a także właśnie w okolicach Innisfail – rejon ten nawet nazwano wybrzeżem kazuarów (Cassowary Coast). Spytaliśmy właścicielkę naszego kempingu gdzie najlepiej się udać, aby spotkać te endemiczne ptaki, a ona skierowała nas do Etty Bay i Mission Beach.

Sama zatoka Etty to bardzo ładne miejsce – droga kończy się przy plaży, jest tam kilka domków do wynajęcia i maleńki sklepik. Plaża obwarowana jest znakami ostrzegającymi przed krokodylami i meduzami, a szkoda, bo jest piękna.


IMG69.JPG



To, że kazuary tam występują potwierdza znak:


IMG70.JPG



Niestety, przy plaży nie było żadnego kazuara, także zawiedzeni zawróciliśmy. Nie ujechaliśmy nawet kilometra kiedy... Tak, zobaczyliśmy kazuara!


IMG71.JPG



Siedział sobie spokojnie, ale oczywiście nie podchodziliśmy zbyt blisko. Prócz nas nie było tam nikogo, idealne warunki do obserwacji. Usatysfakcjonowani pojechaliśmy dalej :)

Kierowaliśmy się do Mission Beach, ale po drodze wstąpiliśmy jeszcze do winiarni w Murdering Point (nazwa pochodzi stąd, że w XIX wieku w okolicy brzegu rozbił się na rafie koralowej statek, a miejscowi Aborygeni ponoć zjedli kilku rozbitków...). Pomimo strasznej historii winiarnię zdecydowanie warto odwiedzić. Znajduje się w pięknej okolicy pól trzciny cukrowej (ten mini wagonik służy do przewozu skoszonej trzciny).


IMG72.JPG



Dotarliśmy do winiarni około 9:15, ale było już otwarte i właściciel powiedział nam, że jeśli decydujemy się cokolwiek kupić, to możemy próbować do woli :D Spróbowaliśmy więc dwóch rodzajów win i dwóch porto obficie zapijając wodą, żeby nie mieć kaca przez cały dzień ;) Wszystkie napoje zostały zrobione z miejscowych owoców (mango, ananas i inne mniej znane). Za 2 butelki porto i jedną wina zapłaciliśmy 70AUD, co wydało nam się niezłą ceną patrząc na standardowe ceny alkoholi w Australii. Pokrzepieni jechaliśmy dalej :D

Przed Mission Beach zatrzymaliśmy się na spacer na jednej z tras wiodących przez las deszczowy. Była to bardzo urokliwa ścieżka, na której podobno często można spotkać kazuary. Na początku trasy postawiono kilka tablic informacyjnych, z których sporo można się dowiedzieć o tych niezwykłych ptakach. Kazuary są w relacji symbiotycznej z pewnym gatunkiem palmy – ptaki jedzą owoce tej palmy (zwane śliwkami kazuara – cassowary plum), które są trujące dla innych zwierząt i wydalają pestki wspomagając wysiew palmy (pestka znajduje się w przewodzie pokarmowym kazuara na tyle krótko, że nie zostaje strawiona, a gdy wydostaje się z powrotem na światło dzienne jest już nieatrakcyjna dla innych zwierząt i może z niej wyrosnąć mała palma).
Niestety, zamiast majestatycznych kazuarów spotkaliśmy tu całe mnóstwo komarów, które nic sobie nie robiły z naszego offa. Były też ładne widoki:


IMG73.JPG



W Mission Beach zatrzymaliśmy się na chwilę na spacer po molo (kolejne żółwie:), ale upał był nieznośny i nad wodą w towarzystwie znaków o zakazie kąpieli nie dało się wytrzymać. Pomyśleliśmy więc, że pora poszukać wycieczki na rafę skoro wreszcie przestało padać :D W samym Mission Beach była tylko jedna firma organizująca takie wyjazdy i najbliższy był za dwa dni, także zdecydowaliśmy się jechać do Townsville i skorzystać z usług tamtejszej firmy Adrenalin Snorkel and Dive (http://adrenalindive.com.au/). Zdecydowanie polecam.

Wyjeżdżając z Mission Beach natrafiliśmy na korek. Na początku trochę się wkurzyliśmy, bo chcieliśmy dojechać do Townsville przed zamknięciem biura podróży, ale kiedy zobaczyliśmy jego przyczynę...


IMG74.JPG



IMG75.JPG



Kazuary, podobnie zresztą jak kangury, wydają się zupełnie nie rozumieć jakie zagrożenie stwarza dla nich ulica, czy raczej samochody. Przechodzą na drugą stronę kiedy im się zachce stanowiąc spore zagrożenie dla siebie i kierowców. Miejsca, w których niedawno widziano kazuary są oznaczane przy drodze znakami „recent crossing”. Widzieliśmy sporo takich znaków a teraz wreszcie zobaczyliśmy „crossing” na żywo! Niesamowite stworzenia.

W Townsville zaklepaliśmy wycieczkę na kolejny dzień, zrobiliśmy zakupy, ugotowaliśmy obiad i już była 20, czyli pora spać ;) Kemping na którym wylądowaliśmy dużo mniej mi odpowiadał niż poprzednie – był ogromny, zatłoczona kuchnia, a miejsca wyznaczone jedno przy drugim. Co ciekawe na wszystkich kempingach spotykaliśmy Niemców, a na tym było ich szczególnie wielu. Jakoś jadąc do Australii myślałam, że więcej będzie tam Brytyjczyków (ze względu na postimperialne sentymenty i bazując na opowieściach znajomych z UK), ale to jednak Niemcy znacznie przeważali. Być może Brytyjczycy nie lubią spać na kempingach ;)

22.10.2017

Tym razem wczesne wstawanie było nam na rękę – zbiórka w marinie miała być o 7, także po wstaniu o 5 mieliśmy sporo czasu na zjedzenie niewielkiego śniadania i przygotowanie się do wycieczki. Oboje byliśmy podekscytowani na myśl o snorkelingu na Wielkiej Rafie Koralowej, ale myślę, że oboje (a na pewno ja) byliśmy też trochę poddenerwowani. Nie pływam zbyt dobrze i ogólnie czuję niepokój na samą myśl o głębokiej wodzie. Na dodatek podczas ostatniej wyprawy łódką nie czułam się dobrze (ale tu winę zwalam na śmierdzący kanał, którym płynęliśmy).

Wycieczka z firmą Adrenalin Snorkel and Dive kosztowała 240AUD od osoby, w cenie był transport na rafę (w okolicy Townsville to aż 80km, płynęliśmy jakieś 2h), wypożyczenie sprzętu do snorkelingu, lunch, napoje i przekąski, a także trochę informacji odnośnie samej rafy i zwierząt, które na niej żyją (na pokładzie znajdował się atlas, w którym po wyjściu z wody można było sprawdzić jak nazywały się zwierzaki, które widzieliśmy :) . Zbiórka była o 7 rano, a wróciliśmy do Townsville około 17.

Na naszym statku było około 20 uczestników wycieczki i 4 osoby z obsługi, przez co można było się dość dobrze poznać i wypytać przewodników o wszystko co nas intrygowało ;) Płyneliśmy na rafę Lodestone, mnie nic to nie mówiło, ale większość uczestników wyprawy już wcześniej nurkowała, a wszyscy, którzy byli na tej rafie bardzo ją chwalili. No to super, ruszamy!

Mimo, że na rafę płynęliśmy 2h, to ten czas wcale się nie dłużył. Załoga kursowała ze smakołykami, które zapijaliśmy kawą, herbatą i sokami (dwie osoby miały objawy choroby morskiej, nas na szczęście to ominęło), odbyliśmy też szkolenie BHP i zapoznaliśmy się z kilkoma osobami. Połowa z nas miała nurkować, a połowa snurkować; gdybyśmy chcieli była też opcja dokupienia jednego zanurkowania za (chyba) 50 AUD. Po drodze widzieliśmy z daleka delfiny, a także stadko ptaków drapieżnych polujących na latające ryby.

W końcu dobiliśmy do rafy, widać było, że woda jest tu o wiele płytsza, miała jaśniejszy kolor. Podniecenie i stres sięgały zenitu. Widok na rafę z górnego pokładu naszego stateczku:


IMG76.JPG



W końcu zeszliśmy do wody i... dosłownie nas zatkało. To co zobaczyliśmy po wsadzeniu głowy pod wodę przerosło nasze najśmielsze oczekiwania! To był National Geographic na żywo, cud natury w każdym calu! Wynurzyliśmy głowy i zaczęliśmy krzyczeć do siebie zachłystując się słoną wodą. Nie mogliśmy uwierzyć w to, co widzimy.


IMG77.png



Koralowce, ryby, rozgwiazdy, ogórki morskie; wszystko kolorowe i, zdawało by się, na wyciągnięcie ręki. Ciężko było ocenić odległość do korali, ale po konsultacji z przewodnikiem dowiedzieliśmy się, że rafa ma głębokość od 2 do 20m. Oczywiście nic nie można dotykać.

Trochę zajęło nam przyzwyczajenie się do oddychania przez rurkę, początkowo uparcie próbowałam nabierać powietrza przez zatkany nos co chwilę łykając spore porcje okropnie słonej morskiej wody. Na szczęście jakoś to opanowałam i po 15 minutach spokojnie pływałam (czy raczej unosiłam się na powierzchni leniwie machając nogami). Dzięki Bogu za pianki (noodles), dzięki którym pływanie nie było męczące.


IMG80.jpg



Kiedy wchodziliśmy do wody przewodnik, który zanurkował aby opuścić kotwicę poinformował nas, że widział rekina, jednak nie byliśmy pewni, czy traktować go poważnie. W każdym razie zobaczenie tego drapieżnika kilka metrów pod nami było niesamowicie ekscytujące!


IMG78.png



Jak się okazało był to rekin rafowy, który pływa w pobliżu piaszczystego dna rafy (nie bezpośrednio przy koralowcach) i zjada ranne i martwe zwierzęta czyszcząc rafę. Rzadko kiedy atakuje ludzi. Po jakimś czasie widzieliśmy go jeszcze raz (a może to jego kolega, nie wiem).


IMG79.png



Pełni wrażeń wynurzyliśmy się na lunch. Kanapki z chleba tostowego nigdy nie smakowały tak dobrze! Pieczywo, warzywa, wędliny, a do tego sporo owoców i wody i byliśmy gotowi na ponowne wejście do wody.

Niestety, po przerwie, jak zwykle, nie było już tak dobrze. Było nam bardzo zimno (woda wcale nie była ciepła, dobrze, że organizatorzy zapewniali długie pianki) i czuliśmy się zmęczeni. W sumie pływaliśmy jakieś 3h, byliśmy zmęczeni ale szczęśliwi.

Wracając na ląd grzaliśmy się w promieniach słońca. To był wspaniały dzień i zdecydowanie polecam wszystkim wyjazd z tą firmą. Nurkujący również byli zadowoleni, a w opowieściach wszystkich królował oczywiście rekin.

Po powrocie na kemping porządnie się wykąpaliśmy (statek był mały i nie było na nim przysznica), zjedliśmy obiadokolację i poszliśmy jeszcze na chwilę na plażę popatrzeć na Magnetic Island, na którą jutro mieliśmy zamiar popłynąć.


IMG81.jpg

23.10.2017

Tego dnia mieliśmy w planie zwiedzanie Magnetic Island (przez miejscowych zwaną pieszczotliwie Maggie Island). Nazwa pochodzi od wpływu jaki wyspa wywarła na kompas kapitana Cooka kiedy przepływał w pobliżu (aczkolwiek żadnych złóż tu nie odkryto). Można się na nią dostać promem z Townsville za 33 AUD (bilet powrotny dla dorosłego), płynie się jakieś 20 minut, a promy odpływają co godzinę, albo częściej (zależnie od pory).

Po trzech nocach pożegnaliśmy więc kemping w Townsville, aby zaparkować przy marinie ;) Główne atrakcje Maggie Island to trasy spacerowe, plaże, a także przybrzeżna rafa koralowa. Wyspa jest spora i jeśli ktoś chce zobaczyć ją całą to pewnie opłaca się kupić całodzienny bilet autobusowy (kosztuje chyba około 10 AUD). My zdecydowaliśmy się na spacer z Nelly Bay (tam przypływa prom) do Alma Bay przez góry z widokiem na Horseshoe Bay. Było to około 6km, ale ponieważ upał był coraz większy, a teren górzysty można było się trochę zmęczyć


IMG82.JPG



Podczas spaceru spotkaliśmy 2 osoby. Wydawało mi się to dość dziwne, bo był to ładny spacer, dość krótki i zlokalizowany najbliżej przystani promowej. No ale to nie pierwszy raz zdziwiła mnie niewielka ilość turystów w Australii. Zwierząt właściwie nie spotkaliśmy żadnych (prócz jaszczurek i kukabur), ale roślinność była zdecydowanie niezwykła. Tu na przykład australijskie „gruszki” na zupełnie suchym drzewie:


IMG83.JPG



A tu również suche drzewo, które kwitnie:


IMG84.JPG



Początkowo myślałam, że ktoś położył ten kwiat na suchej gałęzi, ale potem zobaczyłam ich więcej. Wyglądało naprawdę niesamowicie, taki przebłysk życia w tym suchym krajobrazie.

Spacer zajął nam około 2h, po tym czasie doszliśmy do Alma Bay, gdzie na chwilę zanurzyliśmy się w wodzie pomimo znaku:


IMG85.jpg



Marine stingers, czyli parzące meduzy, są sporym zagrożeniem dla osób pływających w wodach Oceanu Spokojnego u wybrzeży Australii. Dwa najgroźniejsze gatunki to kostkomeduza (Box jellyfish) i Irukandji, poparzenia wywołane przez nie w najgorszym wypadku mogą być śmiertelne. Na niewielkie poparzenia dobrze działa ocet, którego butelki często można znaleźć na plażach. Przyjmuje się, że sezon kiedy meduzy występują to okres od października do marca i wtedy zaleca się pływać tylko w wyznaczonych miejscach, a najlepiej w strojach ochronnych.

Przy Alma Bay był wyznaczony fragment zatoki bezpieczny do kąpieli i właśnie tam pływaliśmy.


IMG86.JPG



Na kamieniach przy zatoce podobno często można spotkać walabie. My niestety znów musieliśmy poprzestać na podziwianiu flory, fauna zapewne schowała się gdzieś przed upałem. Araukaria wyniosła (Norfolk Island Pine):


IMG87.JPG



Maggie Island to malownicze miejsce i myślę, że spokojnie można by tu spędzić kilka dni, my jednak byliśmy już trochę rozpieszczeni pięknymi australijskimi krajobrazami i może nie do końca ją doceniliśmy, a prócz tego musieliśmy przeć na południe.

Przy terminalu promowym stoi znak przypominający, że znajdujemy się na końcu świata:


IMG88.jpg



Postanowiliśmy jechać teraz prosto do Airlie Beach, które jest bazą wypadową na najpiękniejszą plażę świata – Whitehaven Beach. Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad przy drodze, to znaczy ja gotowałam makaron i podgrzewałam sos, a mój mąż-kierowca odpoczywał :)

Do Airlie Beach dojechaliśmy chwilę po 18; specjalnie wybraliśmy kemping, który prowadzi biuro podróży, żeby od razu zaklepać tam wycieczkę. Niestety okazało się, że miejsca na odpowiadający nam wyjazd (czytaj: w najniższej cenie) były dopiero na środę, co oznaczało, że czekał nas jeden wolny dzień. Kto by pomyślał!?

24.10.2017

Dzień wolny, bez jazdy samochodem i przymusowego zwiedzania, był nam potrzebny. Kto był kiedyś w podróży dłużej niż 2 tygodnie wie, że po jakimś czasie kolejny najpiękniejszy wodospad już nie zachwyca, a wspaniała plaża wydaje się identyczna do tej, którą widzieliśmy kilka dni temu. Z nami jeszcze nie było tak źle, ale łaknęliśmy relaksu. Także ten dzień zaczęliśmy od zrobienia prania (pralki są dostępne na wszystkich kempingach za kilka AUD), w międzyczasie czytaliśmy i jedliśmy któreś już śniadanie. Około godziny 10 wyruszyliśmy do centrum Airlie Beach, idąc trasą spacerową przy oceanie było to jakieś 3km bardzo malowniczą ścieżką.


IMG89.JPG




IMG90.JPG



Dochodząc już do centrum Airlie Beach mija się lasek namorzynowy :D


IMG91.JPG



Samo centrum miasteczka zupełnie nas nie urzekło, kupiliśmy kilka pocztówek i uciekliśmy z powrotem nad wodę. Ze względu na wszechobecne meduzy i krokodyle, a na dokładkę rekiny w Airlie Beach nie zaleca się kąpieli w oceanie. Wychodząc na przeciw mieszkańcom i turystom zbudowano więc tam odkryty basen, zwany laguną, który znajduje się w parku blisko nabrzeża. Wstęp jest darmowy, a bezpieczeństwa pilnują ratownicy. Uważam, że to naprawdę świetny pomysł, tylko woda mogłaby być cieplejsza ;)


IMG92.jpg



Po ochłodzeniu się w lagunie zaczęliśmy wracać na kemping zahaczając o pobliski sklep. Tego dnia planowaliśmy zrobić słynnego australijskiego grilla (czyli barbie ;).

W Australii w bardzo wielu miejscach można zobaczyć publiczne grille (w parkach, przy plażach i oczywiście na kempingach). Zwykle nie trzeba płacić za korzystanie z nich, a czasami kosztuje to dolara. Grille są elektryczne i bardzo łatwo się je czyści polewając rozgrzaną powierzchnię wodą i trąc. Kolejny świetny australijski pomysł.


IMG93.jpg



Jak widzicie skusiliśmy się na steki wołowe (uwielbiane przez Australijczyków) i wieprzowe kiełbaski. Naszym polskim podniebieniom zdecydowanie bardziej smakowały kiełbaski. Do tego świeże pieczywo, sałatka – pycha!

A po obiedzie dalszy relaks, tym razem w i nad basenem kempingowym. Zabraliśmy się też za planowanie dalszej części podróży. Wybrzeże jest przepiękne, ale zaczęliśmy czuć lekki przesyt, dlatego postanowiliśmy, że po powrocie z wycieczki na Whitehaven beach spędzimy jeszcze jedną noc w Airlie, a kolejnego dnia o świcie odbijemy wgłąb lądu do wąwozu Carnarvon.

Wieczór spędziliśmy patrząc na gwiazdy nad palmami, a później oglądając serial :) Na koniec zdjęcie naszych sąsiadów na kempingu – niesamowity wymysł australijskiej branży turystycznej :D


IMG94.JPG

@Lazymathew my na trasę z Cairns do Brisbane przeznaczyliśmy 10 dni, także myślę, że 12 tym bardziej spokojnie wystarczy :) Jest tam naprawdę sporo do zobaczenia, radzę zaopatrywać się w mapki w punktach informacji turystycznej, na których zaznaczone są nawet mniej znane atrakcje. Pamiętajcie też o tankowaniu na zapas, szczególnie jeśli jedziecie wgłąb lądu. Miłego zwiedzania!25.10.2017

Mimo że pochodzimy z Gdańska, a mieszkamy w Gdyni żadne z nas nie jest fanem plażowania. Nie mogliśmy jednak nie odwiedzić plaży Whitehaven na wyspie Whitsunday, ponieważ stanowi ona jedną z największych atrakcji Queensland. Ciekawość nas zżerała co powoduje, że jakaś plaża zostaje okrzyknięta najpiękniejszą na świecie.

Są dwa rodzaje wycieczek na plażę Whitehaven, można wybrać się na rejs żaglówką (aczkolwiek czytałam na forach narzekanie, że zdarza się, że żaglówka większość czasu płynie napędzana silnikiem), który może trwać nawet kilka dni, albo łodzią motorową. My wybraliśmy najtańszą opcję całodniową – wycieczka łodzią motorową Big Fury była akurat w promocji i kosztowała 140 AUD za osobę. W cenę wchodził transport łodzią, snorkelling wraz z wypożyczeniem sprzętu, 2h na plaży Whitehaven, lunch, a także wyjście na punkt widokowy, z którego widać słynne wirujące piaski. Dodatkowo bezpłatnie odebrano nas z kempingu, a później odwieziono. Za dodatkową opłatą można było na łódce kupić napoje (zapewniali wodę kranową zdatną do picia, ale ta w Australii zalatuje chlorem, więc najlepiej wziąć ze sobą sporą butelkę) i wypożyczyć strój chroniący przed meduzami (coś jak pianka, tylko zupełnie cienkie; my się skusiliśmy za 8 AUD). Myślę, że to świetna cena za taką wycieczkę, a czy było warto – o tym poniżej.

Byliśmy ciekawi tej wycieczki z dwóch względów – po pierwsze, czy plaża i wirujące piaski będą faktycznie tak piękne jak na zdjęciach oraz jak wypadnie snorkeling w porównaniu do tego na Wielkiej Rafie.

Dodatkowo, w opisie wycieczki zaznaczono żeby wziąć ze sobą kurtkę. Przy 30-sto stopniowym upale brzmiało to dość absurdalnie, ale karnie zapakowaliśmy kurtki do plecaka zaraz obok ręczników i kremu z filtrem. Jak tylko wypłynęliśmy poza obszar mariny zrozumiałam po co były te kurtki, co więcej od razu swoją założyłam. Łódka była właściwie zupełnie odsłonięta, z siedzeniami na środku, przez co kiedy szybko płynęliśmy wiało potwornie. Kiedy płynęliśmy przewodnik starał się coś mówić o mijanych wyspach, ale naprawdę ciężko mu było przekrzyczeć ryk silników i wiatru. Wyspy, które mijaliśmy należą do archipelagu Whitsunday. Jeszcze rok temu na wielu z nich znajdowały się hotele, czy nawet całe ośrodki wypoczynkowe (Resorts). Niestety, wiele z nich zostało zniszczonych przez cyklon Debbie, który szalał tutaj w marcu 2017 roku. Aktualnie jedynie wyspa Hamilton przyjmuje gości w swoich hotelach.


IMG95.JPG



Płyniemy dalej i mijamy siedzącego na skale bielika białobrzuchego. Australia nie przestaje zadziwiać swoją przyrodą. W końcu docieramy na miejsce snorkelingu, które znajduje się między wyspami, w pobliżu Whitehaven beach.


IMG96.JPG



Wcale nie uśmiecha mi się wchodzić do wody, mimo kurtki jest strasznie zimno. Na szczęście kilka minut na słońcu działa cuda i wskakujemy do wody. O matko, ale lodowata! Okazuje się, że przewodnik który był z nami na Wielkiej Rafie Koralowej miał rację. „Rafową” poprzeczkę mamy zawieszoną bardzo wysoko i to co widzimy tutaj oceniamy kiepsko. Kolka koralowców, parę ryb, wszystko przysłonięte sporą ilością piasku. Nie ma co, wracamy na pokład się zagrzać, o dziwo wcale nie jesteśmy jedynymi, którzy się na to decydują. Mimo to jesteśmy zadowoleni, że spróbowaliśmy snorkelingu tutaj, dzięki temu jeszcze bardziej doceniamy wycieczkę na Wielką Rafę.

Po kilku minutach jesteśmy już na Whitehaven beach.


IMG97.JPG



Spędzimy tu około 2h, najpierw zjemy lunch, który zostanie wystawiony w tym małym budynku z daszkiem, następnie będziemy mieli czas wolny na rozkoszowanie się pięknem plaży.


IMG98.JPG



Okazuje się, że nie tylko my jesteśmy głodni. Wokół domku z lunchem kręcą się dwie spore jaszczurki.


IMG99.png



Jak się okazuje, jest to waran kolorowy, druga największa jaszczurka w Australii osiągająca do 2m. Wygląda trochę strasznie, szczególnie kiedy dwa warany zaczynają się gonić i walczyć ze sobą. Przewodnik mówi, że bardzo rzadko je tu spotyka.

Lunch jest bardzo smaczny – sałatki, wędliny, pieczywo, a do tego sporo owoców. Kolejny etap odwiedzin najpiękniejszej plaży na świecie to drzemka :D Okazuje się, że śpi się tu bardzo dobrze – piasek jest bardzo drobny i dzięki temu można się wygodnie ułożyć. Przed drzemką nasmarowaliśmy się oczywiście kremem z filtrem 50, jednak wieczorem stwierdzamy, że jesteśmy lekko różowi. I bardzo dobrze, nie możemy przecież wrócić zupełnie bladzi!

Następnie rozglądamy się po plaży. Chyba już wiem co sprawia, że wiele osób uważa ją za najpiękniejszą – niewielu turystów (plaża jest na wyspie, dostać można się tu tylko łódką i nie jestem pewna, czy każdy dostaje pozwolenie, a na pewno są opłaty), piaseczek jest drobny i miękki, woda czysta i względnie ciepła (jakieś 26 stopni), a wokół piękne widoki. Zero sklepów, zero naganiaczy. Czysty relaks.



Dodaj Komentarz

Komentarze (13)

miriam 22 stycznia 2018 23:12 Odpowiedz
Bajkowa ta wasza podróż, a zdjęcia krajobrazów wprost urzekają ,fajnie czytać takie relacje :P
julk1 23 stycznia 2018 04:23 Odpowiedz
Ja tez z przyjemnością czytam Wasza relację i oglądam zdjęcia. Tylko odstępy pomiędzy poszczególnymi odcinkami są zbyt duże...A jak camper był na lawecie, to dla Was gdzie znalazło się miejsce? W kabinie kierowcy?
zuzanna-89 29 stycznia 2018 15:05 Odpowiedz
@julk1 @miriam Dziękuję za miłe słowa! Fajnie wiedzieć, że ktoś czyta tę relację. Przepraszam za te przerwy, obiecuję dokończyć pisanie w lutym :) Tak, w kabinie kierowcy były 2 miejsca dla pasażerów, idealnie dla nas :D
lazymathew 2 lutego 2018 10:32 Odpowiedz
zuzanna_89 napisał:23.10.2017Tego dnia mieliśmy w planie zwiedzanie Magnetic Island (przez miejscowych zwaną pieszczotliwie Maggie Island). Nazwa pochodzi od wpływu jaki wyspa wywarła na kompas kapitana Cooka kiedy przepływał w pobliżu (aczkolwiek żadnych złóż tu nie odkryto). Można się na nią dostać promem z Townsville za 33 AUD (bilet powrotny dla dorosłego), płynie się jakieś 20 minut, a promy odpływają co godzinę, albo częściej (zależnie od pory). Po trzech nocach pożegnaliśmy więc kemping w Townsville, aby zaparkować przy marinie ;) Główne atrakcje Maggie Island to trasy spacerowe, plaże, a także przybrzeżna rafa koralowa. Wyspa jest spora i jeśli ktoś chce zobaczyć ją całą to pewnie opłaca się kupić całodzienny bilet autobusowy (kosztuje chyba około 10 AUD). My zdecydowaliśmy się na spacer z Nelly Bay (tam przypływa prom) do Alma Bay przez góry z widokiem na Horseshoe Bay. Było to około 6km, ale ponieważ upał był coraz większy, a teren górzysty można było się trochę zmęczyć Podczas spaceru spotkaliśmy 2 osoby. Wydawało mi się to dość dziwne, bo był to ładny spacer, dość krótki i zlokalizowany najbliżej przystani promowej. No ale to nie pierwszy raz zdziwiła mnie niewielka ilość turystów w Australii. Zwierząt właściwie nie spotkaliśmy żadnych (prócz jaszczurek i kukabur), ale roślinność była zdecydowanie niezwykła. Tu na przykład australijskie „gruszki” na zupełnie suchym drzewie: A tu również suche drzewo, które kwitnie: Początkowo myślałam, że ktoś położył ten kwiat na suchej gałęzi, ale potem zobaczyłam ich więcej. Wyglądało naprawdę niesamowicie, taki przebłysk życia w tym suchym krajobrazie. Spacer zajął nam około 2h, po tym czasie doszliśmy do Alma Bay, gdzie na chwilę zanurzyliśmy się w wodzie pomimo znaku: Marine stingers, czyli parzące meduzy, są sporym zagrożeniem dla osób pływających w wodach Oceanu Spokojnego u wybrzeży Australii. Dwa najgroźniejsze gatunki to kostkomeduza (Box jellyfish) i Irukandji, poparzenia wywołane przez nie w najgorszym wypadku mogą być śmiertelne. Na niewielkie poparzenia dobrze działa ocet, którego butelki często można znaleźć na plażach. Przyjmuje się, że sezon kiedy meduzy występują to okres od października do marca i wtedy zaleca się pływać tylko w wyznaczonych miejscach, a najlepiej w strojach ochronnych. Przy Alma Bay był wyznaczony fragment zatoki bezpieczny do kąpieli i właśnie tam pływaliśmy. Na kamieniach przy zatoce podobno często można spotkać walabie. My niestety znów musieliśmy poprzestać na podziwianiu flory, fauna zapewne schowała się gdzieś przed upałem. Araukaria wyniosła (Norfolk Island Pine): Maggie Island to malownicze miejsce i myślę, że spokojnie można by tu spędzić kilka dni, my jednak byliśmy już trochę rozpieszczeni pięknymi australijskimi krajobrazami i może nie do końca ją doceniliśmy, a prócz tego musieliśmy przeć na południe. Przy terminalu promowym stoi znak przypominający, że znajdujemy się na końcu świata: Postanowiliśmy jechać teraz prosto do Airlie Beach, które jest bazą wypadową na najpiękniejszą plażę świata – Whitehaven Beach. Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad przy drodze, to znaczy ja gotowałam makaron i podgrzewałam sos, a mój mąż-kierowca odpoczywał :)Do Airlie Beach dojechaliśmy chwilę po 18; specjalnie wybraliśmy kemping, który prowadzi biuro podróży, żeby od razu zaklepać tam wycieczkę. Niestety okazało się, że miejsca na odpowiadający nam wyjazd (czytaj: w najniższej cenie) były dopiero na środę, co oznaczało, że czekał nas jeden wolny dzień. Kto by pomyślał!?24.10.2017Dzień wolny, bez jazdy samochodem i przymusowego zwiedzania, był nam potrzebny. Kto był kiedyś w podróży dłużej niż 2 tygodnie wie, że po jakimś czasie kolejny najpiękniejszy wodospad już nie zachwyca, a wspaniała plaża wydaje się identyczna do tej, którą widzieliśmy kilka dni temu. Z nami jeszcze nie było tak źle, ale łaknęliśmy relaksu. Także ten dzień zaczęliśmy od zrobienia prania (pralki są dostępne na wszystkich kempingach za kilka AUD), w międzyczasie czytaliśmy i jedliśmy któreś już śniadanie. Około godziny 10 wyruszyliśmy do centrum Airlie Beach, idąc trasą spacerową przy oceanie było to jakieś 3km bardzo malowniczą ścieżką. Dochodząc już do centrum Airlie Beach mija się lasek namorzynowy :D Samo centrum miasteczka zupełnie nas nie urzekło, kupiliśmy kilka pocztówek i uciekliśmy z powrotem nad wodę. Ze względu na wszechobecne meduzy i krokodyle, a na dokładkę rekiny w Airlie Beach nie zaleca się kąpieli w oceanie. Wychodząc na przeciw mieszkańcom i turystom zbudowano więc tam odkryty basen, zwany laguną, który znajduje się w parku blisko nabrzeża. Wstęp jest darmowy, a bezpieczeństwa pilnują ratownicy. Uważam, że to naprawdę świetny pomysł, tylko woda mogłaby być cieplejsza ;) Po ochłodzeniu się w lagunie zaczęliśmy wracać na kemping zahaczając o pobliski sklep. Tego dnia planowaliśmy zrobić słynnego australijskiego grilla (czyli barbie ;). W Australii w bardzo wielu miejscach można zobaczyć publiczne grille (w parkach, przy plażach i oczywiście na kempingach). Zwykle nie trzeba płacić za korzystanie z nich, a czasami kosztuje to dolara. Grille są elektryczne i bardzo łatwo się je czyści polewając rozgrzaną powierzchnię wodą i trąc. Kolejny świetny australijski pomysł. Jak widzicie skusiliśmy się na steki wołowe (uwielbiane przez Australijczyków) i wieprzowe kiełbaski. Naszym polskim podniebieniom zdecydowanie bardziej smakowały kiełbaski. Do tego świeże pieczywo, sałatka – pycha! A po obiedzie dalszy relaks, tym razem w i nad basenem kempingowym. Zabraliśmy się też za planowanie dalszej części podróży. Wybrzeże jest przepiękne, ale zaczęliśmy czuć lekki przesyt, dlatego postanowiliśmy, że po powrocie z wycieczki na Whitehaven beach spędzimy jeszcze jedną noc w Airlie, a kolejnego dnia o świcie odbijemy wgłąb lądu do wąwozu Carnarvon.Wieczór spędziliśmy patrząc na gwiazdy nad palmami, a później oglądając serial :) Na koniec zdjęcie naszych sąsiadów na kempingu – niesamowity wymysł australijskiej branży turystycznej :D Cześć za 2 tygodnie ruszamy kamperem w trasę z Cairns do Sydney. Jesteś akurat w trakcie relacji z tego odcinka. Mam pytanie, czy 12 dni starczy na odcinek z Cairns do Brisbane? My kampera zostawiamy w Sydney i zostajemy tam na stałe więc odcinek do Brisbane zrobimy w późniejszym terminie [emoji6]Wysłane z mojego LG-H870 przy użyciu Tapatalka
zuzanna-89 2 lutego 2018 13:20 Odpowiedz
@Lazymathew my na trasę z Cairns do Brisbane przeznaczyliśmy 10 dni, także myślę, że 12 tym bardziej spokojnie wystarczy :) Jest tam naprawdę sporo do zobaczenia, radzę zaopatrywać się w mapki w punktach informacji turystycznej, na których zaznaczone są nawet mniej znane atrakcje. Pamiętajcie też o tankowaniu na zapas, szczególnie jeśli jedziecie wgłąb lądu. Miłego zwiedzania!
handsome 28 marca 2018 14:07 Odpowiedz
Fajna relacja. B.ładne zdjecia :P :P :P
marcinsss 8 kwietnia 2018 23:50 Odpowiedz
Wszystkiego najlepszego na tak pięknie rozpoczętej nowej drodze życia. :)Widać, że bardzo dużo pracy włożyłaś w przygotowanie tej relacji. Dobrze się to czyta i ogląda.A co do jedzenia w QA to może następnym razem spróbujcie zamówić któreś ze specjalnych zestawów. Moja żona, która nie cierpi samolotowego jedzenia i już nawet sam zapach przyprawia ją o mdłości, w QA zamawia zawsze talerz owoców i bardzo sobie ten wybór chwali.A czy mogę prosić jeszcze o kilka słów na temat spania/mieszkania/gotowania/jeżdżenia w campervanie? W sierpniu czeka mnie 17 dni w takim wynalazku, tyle że w USA. :) To będzie nasz pierwszy raz w kamperze i ciekawy jestem, czy nam się spodoba...
zuzanna-89 15 kwietnia 2018 09:02 Odpowiedz
@marcinsss, wybacz, że dopiero odpowiadam. Dzięki za info odnośnie QA, jeśli chodzi o owoce, to faktycznie, chyba niewiele można zepsuć ;) Ten nasz campervan, jak widziałeś na zdjęciach, to nie był typowy camper, tylko zwykły osobowy samochód przerobiony tak, żeby dało się w nim spać. Ze względu na to było w nim dość mało miejsca i trochę wkurzające było codzienne rozkładanie łóżka i przenoszenie bagaży. Jeśli wy będziecie mieli normalnego campera, to unikniecie tego typu problemów. Spanie - To na pewno kwestia osobista, ja lubię małe przestrzenie i śpiąc w camperze czułam się bezpiecznie i przytulnie. Przy 170cm wzrostu mieściłam się tak na styk, a już mój mąż 180cm musiał spać trochę pod kątem, żeby się wyprostować ;) Minusem było to, że nie mieliśmy siatek na okna (zamówiłam z Chin, ale za późno doszły...), także codziennie stawaliśmy przed pytaniem - spać w zaduchu czy spać z komarami (i innym robactwem). Ogólnie na kempingach nie ma zbyt wiele prywatności - wszyscy zaglądają ci w okna, a czasami miejsca postojowe są wyznaczone naprawdę blisko siebie. Głównym plusem jest oczywiście to, że nie musisz rezerwować noclegów, jedziesz gdzie chcesz, możesz na bieżąco zmieniać plany - niesamowita elastyczność. Jedzenie - gotowaliśmy głównie w kuchniach kempingowych, w camperze zwykle tylko odgrzewaliśmy. I tu znowu - największym plusem była elastyczność, to, że jak jesteś głodny to po prostu stajesz przy drodze i bierzesz się za gotowanie.Jeżdżenie - w Australii jest na drogach mnóstwo camperów, poza miastami jeździ się bardzo dobrze, pewnie podobnie jest w USA. Na parkingach (np. przy sklepach czy parkach narodowych) są większe miejsca postojowe wyznaczone specjalnie dla camperów. Samochód był dość stary, ale zadbany i spełniał swoje funkcje.Ogólnie - myślę, że to świetna przygoda i będziecie się dobrze bawić :)
marcinsss 15 kwietnia 2018 16:42 Odpowiedz
Dzięki za odpowiedź. Też wynajmujemy z JUCY, ale wersję "dwupokojową" :) Myślę, że noclegi na pięterku pozwolą uniknąć zamieszania z bagażami.
zuzanna-89 15 kwietnia 2018 18:50 Odpowiedz
O kurczę, nie wiedziałam nawet, że Jucy działa też w USA :D Super, udanej wycieczki!
p-wl 21 kwietnia 2018 06:34 Odpowiedz
Ciekawa relacja, dzięki. Pech z tą pogodą w Sydney (15° w listopadzie!) - podobnej spodziewaliśmy się podczas kilkudniowego pobytu w zeszłym tygodniu czyli w kwietniu, podczas gdy był upał 30°. Sent from my SM-G950FD using Tapatalk
zuzanna-89 23 kwietnia 2018 08:04 Odpowiedz
@p.wl Dzięki za miłe słowa. Z pogodą to nigdy nie wiadomo, ale z dwojga złego wolę kiepską pogodę w mieście niż na łonie natury ;)Miłego zwiedzania!
mk1112 12 listopada 2018 12:15 Odpowiedz
Piękny początek na nowej drodze życia i wspaniała relacja. Życzę powodzenia...