0
zuzanna_89 19 listopada 2017 10:22
IMG253.JPG



Jeśli ktoś ma mało czasu, wchodzi tylko na punkt widokowy (dość krótkie, ale strome podejście), my mieliśmy do dyspozycji cały dzień, także postanowiliśmy zejść do Wineglass Beach, a potem wrócić przez Hazards Beach. Trasa ta ma 11km, jest zróżnicowana, a widoki piękne. Najpierw dochodzimy do punktu widokowego na Wineglass Bay (nie lubię tak zaczynać od punktu kulminacyjnego, ale czasem trzeba :P). Widok, co tu dużo mówić, jest piękny.


IMG254.JPG



Następnie schodzimy 230m w dół, aż do plaży Wineglass, większość czasu po schodach. Plaża nie umywa się do Whitehaven, dużo na niej patyków, kamieni, piasek jest gruboziarnisty... O Boże, ale my jesteśmy rozpieszczeni! Za długo siedzimy w tym pięknym kraju.


IMG255.JPG



Dalej przesmykiem idziemy na drugą stronę półwyspu – na plażę Hazards. Nazwa pochodzi od pobliskich wzgórz, plaża nie jest szczególnie niebezpieczna, za to całkiem malownicza:


IMG256.JPG




IMG257.JPG



Z bliska za to jest pełna muszli i glonów, zapewne zgoła inaczej wygląda podczas odpływu.


IMG258.JPG



Morski zapach jest bardzo intensywny, nie da się tam posiedzieć. To nic, idziemy dalej :)

Kiedy plaża się kończy trasa wchodzi w rzadki las i tak już wiedzie aż do końca.


IMG259.JPG



Po spacerze byliśmy nieźle zgrzani i marzyliśmy o kąpieli, zatrzymaliśmy się więc w Honeymoon Bay z zamiarem zamoczenia się w oceanie. Niedoczekanie – woda była lodowata! Trochę utrwaliliśmy opaleniznę i pojechaliśmy dalej.

Dwie kolejne noce (ostatnie na Tasmanii) mieliśmy spędzić w Triabunna ze względu na bliskość Maria Island. Była to kolejna mieścina, w której nic nie było i nic się nie działo, także ugotowaliśmy obiad, a następnie kupiliśmy bilety na prom na kolejny dzień (bilety w Informacji Turystycznej na nabrzeżu, bardzo duża dostępność), obejrzeliśmy film i poszliśmy spać;)

12.11

Głównym celem przyjazdu do Triabunna było odwiedzenie Maria Island, o której przeczytałam przygotowując się do naszej wycieczki. Na Maria Island można dostać się promem z Triabunna (bilet powrotny kosztuje 50AUD, minus 5AUD jeśli ktoś ma bilet wstępu do parków narodowych w Tasmanii), wyspa nie jest zamieszkana przez ludzi, za to mieszka na niej sporo zwierząt (głównie kangurów, walabii i wombatów). Na wyspie przez jakiś czas było więzienie, budynki nadal tam są i prowadzony jest tam spartański hostel, jeśli ktoś ma ochotę przespać się w celi ;) Na miejscu można też wypożyczyć rowery, aczkolwiek wyspa jest dość górzysta, a drogi szutrowe. Trzeba też pamiętać, że na wyspie nie ma żadnych sklepów – jedzenie i picie musimy przywieźć ze sobą.

Wypływamy o 9 – prócz nas na promie jest może ze 20 osób, niektórzy jadą z rowerami, inni z bagażami (będą nocować w więzieniu lub pod namiotem). Rejs trwa około 20 minut, a wyspa wita nas pochmurną pogodą i ponurą aurą.


IMG260.JPG



Przez te wszystkie opuszczone budynki Maria Island ma dość specyficzny klimat, ma w sobie coś pociągającego, ale nie chciałabym się tu znaleźć sama nocą... Na szczęście po chwili wiatr przegania chmury, jest szansa na słońce!


IMG261.JPG




IMG262.JPG



W planie mamy obejść jak najwięcej, także od razu ruszamy ścieżką w kierunku Malowanych Klifów (Painted Cliffs). Widoki przepiękne, gdyby tylko było trochę cieplej...


IMG263.JPG



Wyspę zamieszkują kapodzioby (gęsi te po angielsku nazywają się Cape Barren Geese), które są bardzo ładne ze swoimi piórami w groszki i seledynowymi dziobami.


IMG264.JPG



Wybrzeże wyspy ma dość surowy krajobraz – od razu widać, że sporo tu wieje.


IMG265.JPG



Po około godzinie spaceru dochodzimy do klifów – faktycznie bardzo ładnych:


IMG266.JPG



Trafiliśmy akurat na odpływ, także klify można było dokładnie obejrzeć z bliska, jakby ktoś się wybierał na Maria Island to polecam sprawdzić godziny pływów, aby odpowiednio zaplanować zwiedzanie.

Stamtąd zawróciliśmy do przystani, ale inną trasą – przez las. Tam od razu natknęliśmy się na całe mnóstwo wombacich odchodów i jednego sprawcę ;)


IMG267.JPG



Kawałek dalej w zaroślach szalały walabie. Goniły się jak głupie – chyba poczuły wiosnę ;)


IMG268.JPG



Dotarliśmy też do budynku służącego do suszenia chmielu (Oast House). Wszystkie budynki posiadały tablice informacyjne, można było się sporo dowiedzieć o tym do czego, kiedy i komu służyły.


IMG269.JPG



Widoki wciąż były piękne.


IMG270.JPG



Z „miasteczka” wyruszyliśmy w drugą stronę – w stronę klifów ze skamielinami (Fossil Cliffs). Trasa nie była aż tak zjawiskowa jak ta do Malowanych Klifów, ale wybrzeże było piękne, zupełnie inne niż kilka kilometrów na południe. Klify miały swojego strażnika ;)


IMG271.JPG



Widok na klify i wzgórza w oddali był przepiękny – surowy i dziki.


IMG272.JPG



Znaleźliśmy w miarę zaciszne miejsce i przez godzinę czytaliśmy w pobliżu klifów. Niestety, wiatr był bardzo silny, a my ubraliśmy się trochę za cienko, dlatego postanowiliśmy wrócić wcześniejszym promem. Myśleliśmy, że spędzimy na wyspie cały dzień, ale już 5h wystarczyło, żeby sporo zobaczyć i poczuć jej niesamowity klimat. Dalsze atrakcje i tak nie były w zasięgu kilkugodzinnego spaceru, także wsiadając na prom czuliśmy się usatysfakcjonowani :)

Po powrocie do Triabunna zjedliśmy obiad, odpoczęliśmy trochę i stwierdziliśmy, że mamy już dość wakacji i jesteśmy gotowi wracać do Polski :P

13.11

Rano mieliśmy samolot do Melbourne (znowu Virgin), bez problemu dotarliśmy na lotnisko, oddaliśmy samochód i bagaże i zasiedliśmy w maleńkim terminalu. Lot był na czas i trwał około godziny. W Melbourne, podobnie jak w Sydney, pojechaliśmy do centrum transportem składanym (autobus + pociąg) i znowu było to bardzo korzystne finansowo.

Tak jak ostatnie kilka dni na Tasmanii nieźle wymarźliśmy, tak te 2 ostatnie dni w Melbourne zapowiadały się upalnie. 30 stopni i bezchmurne niebo – w sam raz przed powrotem do listopadowej Polski :D

Na tę jedną noc w Melbourne zaklepaliśmy hotel Sophia, około 1km od stacji Southern Cross. Niby tylko 1km, ale nasze bagaże zrobiły się bardzo ciężkie od tych wszystkich pamiątek, a że kółka walizki rozwaliły się już na samym początku, to ciągnięcie jej też wymagało sporo wysiłku. Ech... Do hotelu dotarliśmy o 13:45, ale jeszcze te 15 minut musieliśmy poczekać, aby się zameldować. Hotel był bardzo tani i miał mieszane opinie – na szczęście my żadnych karaluchów nie widzieliśmy :D

Odpoczęliśmy trochę i ruszyliśmy w miasto. Najpierw do Chinatown, żeby coś zjeść (pysznie i tanio!), a następnie nad rzekę Yarra zobaczyć słynne korty tenisowe. Trochę pochodziliśmy po tym terenie, bo chcieliśmy znaleźć jakiś sklep z pamiątkami (pomyśleliśmy, że skoro na Wimbledonie taki jest to i tu powinien być). Niestety, był mini sklep dla tenisistów, ale nie miał w asortymencie nic co by się nadawało na pamiątkę z Rod Laver Arena. Za to z okolic kortów rozciąga się całkiem ładny widok na miasto.


IMG273.JPG



Posiedzieliśmy trochę nad rzeką i popatrzyliśmy na ekipy wioślarskie. Prawie jak nad Tamizą, gdyby tylko nie ten upał, to naprawdę możnaby się poczuć jak w UK ;) Późnym popołudniem wróciliśmy pieszo do hotelu zgarniając mapkę z informacji na jutro.

14.11

Ostatni dzień w Australii. Czy jest nam żal wyjeżdżać? Nie. Czy jesteśmy zadowoleni z pobytu? Bardzo! No ale zanim wyjedziemy mamy jeszcze cały dzień na zwiedzanie Melbourne :)

Pomimo niepochlebnych opinii decydujemy się zjeść śniadanie w hotelu, kosztuje 4AUD i można spokojnie się najeść, trzeba tylko ostrożnie wybierać co się je ;) Następnie wymeldowujemy się z hotelu, a bagaże zostawiamy na recepcji – wrócimy po nie około 18.

Najpierw kierujemy się na Queen Victoria Market, który jest odpowiednikiem Paddy’s Market w Sydney. Krótko mówiąc sprzedaje się tam mnóstwo różności – pamiątki, ubrania, jedzenie. Nas oczywiście obchodzą pamiątki – po wczorajszym przeliczeniu okazuje się, że jeszcze kilku nam brakuje... Na szczęście tu można dostać co tylko dusza zapragnie.

Dalej kierujemy się do darmowego tramwaju. Jest to świetna opcja wstępnego zwiedzania miasta – można zobaczyć co gdzie jest i posłuchać opisów miejsc.


IMG274.JPG



Tak nam się podoba, że jedziemy całą trasę zamiast kilku przystanków. Na szczęście tramwaj jeździ w kółko, więc w końcu docieramy gdzie chcieliśmy :D Odwiedzamy katedrę Świętego Patryka.


IMG275.JPG



Dalej idziemy do Fitzroy Gardens, gdzie naszą uwagę przyciąga Chata Cooka (Cook’s Cottage), jakby żywcem wyciągnięta z brytyjskiego Cotswolds. Okazuje się, że nie byliśmy daleko od prawdy – chata należała do rodziców kapitana Cooka i została przeniesiona tu (cegiełka po cegiełce) z północnoangielskiego Yorkshire. Tak oto zobaczyliśmy najstarszą australijską budowlę. Niezłe jaja.


IMG276.JPG



W planach mieliśmy jeszcze spacer do ogrodów botanicznych, ale ze względu na upał nie zdecydowaliśmy się. Zamiast tego poszliśmy coś zjeść, a następnie zalegliśmy w parku przy Royal Exhibition Building, aby poczytać i złapać ostatnie promienie słońca.


IMG277.JPG



Bez problemu dotarliśmy na lotnisko (znowu transportem składanym) i tym razem nasz lot był o czasie. Co tu dużo mówić – był to strasznie długi lot i po przylocie do Kataru byliśmy bliscy ucałowania ziemi jak papież :P

15.11

W Katarze mieliśmy 8h czekania, tym razem nie wychodziliśmy poza lotnisko. Nauczeni doświadczeniem, że jedzenie jest tu wyjątkowo okropne krążyliśmy w poszukiwaniu knajpy ze zjadliwym jedzeniem. Skończyło się na tym, że śniadanie zjedliśmy we włoskiej kawiarni w jakimś odległym, zupełnie pustym terminalu (całkiem niezłe panini), a lunch w Burger Kingu.

Dalej lot do Berlina, bez przygód. Nie mieliśmy już siły jeść samolotowego jedzenia, także podziękowaliśmy za lunch. Stewardesa była nieźle zdziwiona i kilka razy pytała czy na pewno nie będziemy jeść. W końcu przyniosła nam chipsy i batony, a także zrobiła naprawdę mocne drinki, przez co większość trasy przespaliśmy :P Także teraz dopiero doceniam wysiłki forumowiczów latających dookoła świata, co drugi dzień w samolocie z TYM jedzeniem. Szacunek dla Was, to nie dla mnie. Chociaż może to QA ;)

W Berlinie nocleg blisko dworca autobusowego ZOB, a rano śniadanie i Polskibus do Gdańska. Takim sposobem po 36 dniach wróciliśmy do domu!

To już koniec relacji, przepraszam, że była tak rozciągnięta w czasie. Czytającym dziękuję, a jeśli ktoś ma pytania to chętnie odpowiem. Mogę też wrzucić podsumowanie kosztów, jeśli ktoś jest zainteresowany, ale od razu mówię – koszta były spore :P

Dodaj Komentarz

Komentarze (13)

miriam 22 stycznia 2018 23:12 Odpowiedz
Bajkowa ta wasza podróż, a zdjęcia krajobrazów wprost urzekają ,fajnie czytać takie relacje :P
julk1 23 stycznia 2018 04:23 Odpowiedz
Ja tez z przyjemnością czytam Wasza relację i oglądam zdjęcia. Tylko odstępy pomiędzy poszczególnymi odcinkami są zbyt duże...A jak camper był na lawecie, to dla Was gdzie znalazło się miejsce? W kabinie kierowcy?
zuzanna-89 29 stycznia 2018 15:05 Odpowiedz
@julk1 @miriam Dziękuję za miłe słowa! Fajnie wiedzieć, że ktoś czyta tę relację. Przepraszam za te przerwy, obiecuję dokończyć pisanie w lutym :) Tak, w kabinie kierowcy były 2 miejsca dla pasażerów, idealnie dla nas :D
lazymathew 2 lutego 2018 10:32 Odpowiedz
zuzanna_89 napisał:23.10.2017Tego dnia mieliśmy w planie zwiedzanie Magnetic Island (przez miejscowych zwaną pieszczotliwie Maggie Island). Nazwa pochodzi od wpływu jaki wyspa wywarła na kompas kapitana Cooka kiedy przepływał w pobliżu (aczkolwiek żadnych złóż tu nie odkryto). Można się na nią dostać promem z Townsville za 33 AUD (bilet powrotny dla dorosłego), płynie się jakieś 20 minut, a promy odpływają co godzinę, albo częściej (zależnie od pory). Po trzech nocach pożegnaliśmy więc kemping w Townsville, aby zaparkować przy marinie ;) Główne atrakcje Maggie Island to trasy spacerowe, plaże, a także przybrzeżna rafa koralowa. Wyspa jest spora i jeśli ktoś chce zobaczyć ją całą to pewnie opłaca się kupić całodzienny bilet autobusowy (kosztuje chyba około 10 AUD). My zdecydowaliśmy się na spacer z Nelly Bay (tam przypływa prom) do Alma Bay przez góry z widokiem na Horseshoe Bay. Było to około 6km, ale ponieważ upał był coraz większy, a teren górzysty można było się trochę zmęczyć Podczas spaceru spotkaliśmy 2 osoby. Wydawało mi się to dość dziwne, bo był to ładny spacer, dość krótki i zlokalizowany najbliżej przystani promowej. No ale to nie pierwszy raz zdziwiła mnie niewielka ilość turystów w Australii. Zwierząt właściwie nie spotkaliśmy żadnych (prócz jaszczurek i kukabur), ale roślinność była zdecydowanie niezwykła. Tu na przykład australijskie „gruszki” na zupełnie suchym drzewie: A tu również suche drzewo, które kwitnie: Początkowo myślałam, że ktoś położył ten kwiat na suchej gałęzi, ale potem zobaczyłam ich więcej. Wyglądało naprawdę niesamowicie, taki przebłysk życia w tym suchym krajobrazie. Spacer zajął nam około 2h, po tym czasie doszliśmy do Alma Bay, gdzie na chwilę zanurzyliśmy się w wodzie pomimo znaku: Marine stingers, czyli parzące meduzy, są sporym zagrożeniem dla osób pływających w wodach Oceanu Spokojnego u wybrzeży Australii. Dwa najgroźniejsze gatunki to kostkomeduza (Box jellyfish) i Irukandji, poparzenia wywołane przez nie w najgorszym wypadku mogą być śmiertelne. Na niewielkie poparzenia dobrze działa ocet, którego butelki często można znaleźć na plażach. Przyjmuje się, że sezon kiedy meduzy występują to okres od października do marca i wtedy zaleca się pływać tylko w wyznaczonych miejscach, a najlepiej w strojach ochronnych. Przy Alma Bay był wyznaczony fragment zatoki bezpieczny do kąpieli i właśnie tam pływaliśmy. Na kamieniach przy zatoce podobno często można spotkać walabie. My niestety znów musieliśmy poprzestać na podziwianiu flory, fauna zapewne schowała się gdzieś przed upałem. Araukaria wyniosła (Norfolk Island Pine): Maggie Island to malownicze miejsce i myślę, że spokojnie można by tu spędzić kilka dni, my jednak byliśmy już trochę rozpieszczeni pięknymi australijskimi krajobrazami i może nie do końca ją doceniliśmy, a prócz tego musieliśmy przeć na południe. Przy terminalu promowym stoi znak przypominający, że znajdujemy się na końcu świata: Postanowiliśmy jechać teraz prosto do Airlie Beach, które jest bazą wypadową na najpiękniejszą plażę świata – Whitehaven Beach. Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad przy drodze, to znaczy ja gotowałam makaron i podgrzewałam sos, a mój mąż-kierowca odpoczywał :)Do Airlie Beach dojechaliśmy chwilę po 18; specjalnie wybraliśmy kemping, który prowadzi biuro podróży, żeby od razu zaklepać tam wycieczkę. Niestety okazało się, że miejsca na odpowiadający nam wyjazd (czytaj: w najniższej cenie) były dopiero na środę, co oznaczało, że czekał nas jeden wolny dzień. Kto by pomyślał!?24.10.2017Dzień wolny, bez jazdy samochodem i przymusowego zwiedzania, był nam potrzebny. Kto był kiedyś w podróży dłużej niż 2 tygodnie wie, że po jakimś czasie kolejny najpiękniejszy wodospad już nie zachwyca, a wspaniała plaża wydaje się identyczna do tej, którą widzieliśmy kilka dni temu. Z nami jeszcze nie było tak źle, ale łaknęliśmy relaksu. Także ten dzień zaczęliśmy od zrobienia prania (pralki są dostępne na wszystkich kempingach za kilka AUD), w międzyczasie czytaliśmy i jedliśmy któreś już śniadanie. Około godziny 10 wyruszyliśmy do centrum Airlie Beach, idąc trasą spacerową przy oceanie było to jakieś 3km bardzo malowniczą ścieżką. Dochodząc już do centrum Airlie Beach mija się lasek namorzynowy :D Samo centrum miasteczka zupełnie nas nie urzekło, kupiliśmy kilka pocztówek i uciekliśmy z powrotem nad wodę. Ze względu na wszechobecne meduzy i krokodyle, a na dokładkę rekiny w Airlie Beach nie zaleca się kąpieli w oceanie. Wychodząc na przeciw mieszkańcom i turystom zbudowano więc tam odkryty basen, zwany laguną, który znajduje się w parku blisko nabrzeża. Wstęp jest darmowy, a bezpieczeństwa pilnują ratownicy. Uważam, że to naprawdę świetny pomysł, tylko woda mogłaby być cieplejsza ;) Po ochłodzeniu się w lagunie zaczęliśmy wracać na kemping zahaczając o pobliski sklep. Tego dnia planowaliśmy zrobić słynnego australijskiego grilla (czyli barbie ;). W Australii w bardzo wielu miejscach można zobaczyć publiczne grille (w parkach, przy plażach i oczywiście na kempingach). Zwykle nie trzeba płacić za korzystanie z nich, a czasami kosztuje to dolara. Grille są elektryczne i bardzo łatwo się je czyści polewając rozgrzaną powierzchnię wodą i trąc. Kolejny świetny australijski pomysł. Jak widzicie skusiliśmy się na steki wołowe (uwielbiane przez Australijczyków) i wieprzowe kiełbaski. Naszym polskim podniebieniom zdecydowanie bardziej smakowały kiełbaski. Do tego świeże pieczywo, sałatka – pycha! A po obiedzie dalszy relaks, tym razem w i nad basenem kempingowym. Zabraliśmy się też za planowanie dalszej części podróży. Wybrzeże jest przepiękne, ale zaczęliśmy czuć lekki przesyt, dlatego postanowiliśmy, że po powrocie z wycieczki na Whitehaven beach spędzimy jeszcze jedną noc w Airlie, a kolejnego dnia o świcie odbijemy wgłąb lądu do wąwozu Carnarvon.Wieczór spędziliśmy patrząc na gwiazdy nad palmami, a później oglądając serial :) Na koniec zdjęcie naszych sąsiadów na kempingu – niesamowity wymysł australijskiej branży turystycznej :D Cześć za 2 tygodnie ruszamy kamperem w trasę z Cairns do Sydney. Jesteś akurat w trakcie relacji z tego odcinka. Mam pytanie, czy 12 dni starczy na odcinek z Cairns do Brisbane? My kampera zostawiamy w Sydney i zostajemy tam na stałe więc odcinek do Brisbane zrobimy w późniejszym terminie [emoji6]Wysłane z mojego LG-H870 przy użyciu Tapatalka
zuzanna-89 2 lutego 2018 13:20 Odpowiedz
@Lazymathew my na trasę z Cairns do Brisbane przeznaczyliśmy 10 dni, także myślę, że 12 tym bardziej spokojnie wystarczy :) Jest tam naprawdę sporo do zobaczenia, radzę zaopatrywać się w mapki w punktach informacji turystycznej, na których zaznaczone są nawet mniej znane atrakcje. Pamiętajcie też o tankowaniu na zapas, szczególnie jeśli jedziecie wgłąb lądu. Miłego zwiedzania!
handsome 28 marca 2018 14:07 Odpowiedz
Fajna relacja. B.ładne zdjecia :P :P :P
marcinsss 8 kwietnia 2018 23:50 Odpowiedz
Wszystkiego najlepszego na tak pięknie rozpoczętej nowej drodze życia. :)Widać, że bardzo dużo pracy włożyłaś w przygotowanie tej relacji. Dobrze się to czyta i ogląda.A co do jedzenia w QA to może następnym razem spróbujcie zamówić któreś ze specjalnych zestawów. Moja żona, która nie cierpi samolotowego jedzenia i już nawet sam zapach przyprawia ją o mdłości, w QA zamawia zawsze talerz owoców i bardzo sobie ten wybór chwali.A czy mogę prosić jeszcze o kilka słów na temat spania/mieszkania/gotowania/jeżdżenia w campervanie? W sierpniu czeka mnie 17 dni w takim wynalazku, tyle że w USA. :) To będzie nasz pierwszy raz w kamperze i ciekawy jestem, czy nam się spodoba...
zuzanna-89 15 kwietnia 2018 09:02 Odpowiedz
@marcinsss, wybacz, że dopiero odpowiadam. Dzięki za info odnośnie QA, jeśli chodzi o owoce, to faktycznie, chyba niewiele można zepsuć ;) Ten nasz campervan, jak widziałeś na zdjęciach, to nie był typowy camper, tylko zwykły osobowy samochód przerobiony tak, żeby dało się w nim spać. Ze względu na to było w nim dość mało miejsca i trochę wkurzające było codzienne rozkładanie łóżka i przenoszenie bagaży. Jeśli wy będziecie mieli normalnego campera, to unikniecie tego typu problemów. Spanie - To na pewno kwestia osobista, ja lubię małe przestrzenie i śpiąc w camperze czułam się bezpiecznie i przytulnie. Przy 170cm wzrostu mieściłam się tak na styk, a już mój mąż 180cm musiał spać trochę pod kątem, żeby się wyprostować ;) Minusem było to, że nie mieliśmy siatek na okna (zamówiłam z Chin, ale za późno doszły...), także codziennie stawaliśmy przed pytaniem - spać w zaduchu czy spać z komarami (i innym robactwem). Ogólnie na kempingach nie ma zbyt wiele prywatności - wszyscy zaglądają ci w okna, a czasami miejsca postojowe są wyznaczone naprawdę blisko siebie. Głównym plusem jest oczywiście to, że nie musisz rezerwować noclegów, jedziesz gdzie chcesz, możesz na bieżąco zmieniać plany - niesamowita elastyczność. Jedzenie - gotowaliśmy głównie w kuchniach kempingowych, w camperze zwykle tylko odgrzewaliśmy. I tu znowu - największym plusem była elastyczność, to, że jak jesteś głodny to po prostu stajesz przy drodze i bierzesz się za gotowanie.Jeżdżenie - w Australii jest na drogach mnóstwo camperów, poza miastami jeździ się bardzo dobrze, pewnie podobnie jest w USA. Na parkingach (np. przy sklepach czy parkach narodowych) są większe miejsca postojowe wyznaczone specjalnie dla camperów. Samochód był dość stary, ale zadbany i spełniał swoje funkcje.Ogólnie - myślę, że to świetna przygoda i będziecie się dobrze bawić :)
marcinsss 15 kwietnia 2018 16:42 Odpowiedz
Dzięki za odpowiedź. Też wynajmujemy z JUCY, ale wersję "dwupokojową" :) Myślę, że noclegi na pięterku pozwolą uniknąć zamieszania z bagażami.
zuzanna-89 15 kwietnia 2018 18:50 Odpowiedz
O kurczę, nie wiedziałam nawet, że Jucy działa też w USA :D Super, udanej wycieczki!
p-wl 21 kwietnia 2018 06:34 Odpowiedz
Ciekawa relacja, dzięki. Pech z tą pogodą w Sydney (15° w listopadzie!) - podobnej spodziewaliśmy się podczas kilkudniowego pobytu w zeszłym tygodniu czyli w kwietniu, podczas gdy był upał 30°. Sent from my SM-G950FD using Tapatalk
zuzanna-89 23 kwietnia 2018 08:04 Odpowiedz
@p.wl Dzięki za miłe słowa. Z pogodą to nigdy nie wiadomo, ale z dwojga złego wolę kiepską pogodę w mieście niż na łonie natury ;)Miłego zwiedzania!
mk1112 12 listopada 2018 12:15 Odpowiedz
Piękny początek na nowej drodze życia i wspaniała relacja. Życzę powodzenia...